Dług publiczny to nie jest tylko zapis w księgach Ministerstwa Finansów. To cichy, lecz potężny gracz na scenie politycznej, którego decyzje i nastroje potrafią zmieniać kierunek całego państwa.
Na papierze rząd ma mandat od ludzi, by realizować ich potrzeby. W praktyce pierwsze pytanie, jakie zadaje przy każdej reformie, brzmi: Co na to rynki? Nie chodzi o rynki warzywne czy lokalny handel, ale o globalny kapitał — fundusze inwestycyjne, banki centralne, agencje ratingowe. To one, a nie wyborcy, decydują o tym, czy państwo dostanie kolejną transzę pożyczki i po jakim koszcie.
Polityka podporządkowana wierzycielom
Kiedy udział wydatków na obsługę długu w budżecie rośnie, każda decyzja zaczyna być filtrowana przez pryzmat „wiarygodności kredytowej”. Jeśli inwestorzy uznają, że rząd podejmuje zbyt kosztowne programy społeczne, mogą podnieść oprocentowanie obligacji. To działa jak kaganiec: rządy unikają reform, które mogłyby zachwiać „stabilnością finansów”, nawet jeśli byłyby korzystne dla ludzi.
Efekt? Edukacja, zdrowie, infrastruktura — wszystko staje w kolejce za „świętymi wydatkami” na odsetki. To trochę jak w rodzinie, w której raty kredytu są nienaruszalne, a na życie zostają ochłapy.
Dług jako narzędzie kontroli politycznej
Zależność od wierzycieli to nie tylko kwestia pieniędzy. To także kwestia geopolityki. Państwa mocno zadłużone stają się podatne na naciski polityczne ze strony tych, którzy mogą ich finansować lub odciąć od środków. W praktyce oznacza to, że rząd, nawet jeśli chce działać wbrew dominującym trendom Unii Europejskiej czy globalnych instytucji finansowych, często rezygnuje z konfrontacji — bo wie, że może zapłacić za to wyższymi kosztami obsługi długu lub trudniejszym dostępem do kapitału.
Zabetonowanie status quo
Życie na kredyt ma jeszcze jedną konsekwencję: blokuje głębsze zmiany ustrojowe. Każdy pomysł, który mógłby chwilowo zachwiać rynkami — jak wprowadzenie suwerennej emisji pieniądza bez pośrednictwa długu, czy poważne inwestycje infrastrukturalne bez zgody instytucji finansowych — jest z góry odrzucany jako „zbyt ryzykowny”. To oznacza, że nawet najbardziej ambitne programy naprawy państwa kończą jako półśrodki, bo prawdziwy decydent siedzi nie w parlamencie, lecz w gabinetach banków inwestycyjnych.
Cena dla obywatela
Dla zwykłego człowieka oznacza to życie w kraju, gdzie politycy rozliczają się przed wierzycielami, a nie przed wyborcami. Państwo może wprowadzić podwyżki podatków, ograniczyć usługi publiczne czy zamrozić płace w sektorze publicznym, jeśli tego wymaga „rynkowa dyscyplina”. Obywatel płaci podwójnie: raz w podatkach i drugi raz w utraconych możliwościach — lepszej edukacji, dostępniejszej służbie zdrowia, większym bezpieczeństwie socjalnym.
Dlatego w moim cyklu naprawy państwa temat długu jest kluczowy. To nie jest tylko problem finansowy — to problem ustrojowy. Tak długo, jak fundamentem budżetu będzie kredyt z odsetkami, prawdziwa suwerenność pozostanie iluzją. A polityka, nawet ta prowadzona pod biało-czerwoną flagą, będzie pisana pod dyktando tych, którzy trzymają w rękach obligacje, a nie tych, którzy trzymają w rękach wyborcze karty.
Jeśli chcemy, by wybory naprawdę coś zmieniały, musimy odciąć ten łańcuch zależności. Dopiero wtedy można mówić o państwie, które działa w interesie obywatela, a nie w interesie wierzyciela.
"Na papierze rząd ma mandat od ludzi, by realizować ich potrzeby."
No właśnie nie ma. Te buńczuczne zapowiedzi Tuska, że postawi szefa NBP przed TS świadczą o tym, że Tusk nie ma mandatu demokratycznego do wprowadzanych siłowo zmian. Robi to na rympał i bezprawnie.
W tym roku rekordowa dziura budżetowa 289 mld. Ale należy doliczyć 105 mld obligacji w BGK. Czyli wszystko zmierza do załamania się budżetu i przekroczenia progu ostrożnościowego 60% PKB.
A Tusk i jego ferajna sprzeniewierzyła kaskę z KPO, którą wydaje na oślep i jak popadnie. Celowo. Aby jeszcze bardziej zadłużyć the Banana Republic of Bolanda :)
Masz rację U2, że sam formalny wynik wyborów nie jest równoznaczny z pełnym mandatem na dowolne działania, zwłaszcza jeśli łamie się procedury, prawo czy konstytucyjne ograniczenia. Demokratyczny mandat wymaga nie tylko zwycięstwa w wyborach, ale i przestrzegania zasad państwa prawa a tu, niestety, mamy coraz więcej przykładów działania „na rympał”, gdzie polityczne cele przeważają nad stabilnością instytucji i bezpieczeństwem finansowym państwa.
Co do finansów: rzeczywiście, 289 mld zł dziury budżetowej + 105 mld zł obligacji w BGK to realnie ponad 394 mld zł nowego długu w tym roku. To oznacza, że przekroczenie konstytucyjnego progu 60% PKB jest kwestią czasu, jeśli nie zmienimy modelu finansowania państwa. W normalnym systemie taki sygnał powinien uruchomić alarm — w naszym jest przykrywany kolejnymi obietnicami, grantami i rozdawnictwem, które poprawia notowania partii rządzących, ale pogarsza kondycję państwa.
Środki z KPO to kolejny przykład. Zamiast być inwestowane w projekty o wysokim zwrocie gospodarczym, które w przyszłości mogłyby realnie zwiększyć naszą zdolność do obsługi zadłużenia, wydaje się je w sposób chaotyczny i często pod kątem politycznego efektu „na już”. Efekt? Większa zależność od kredytu, większa presja wierzycieli i coraz mniejsza suwerenność w decyzjach gospodarczych.
To jednak - i to jest clou całego mojego cyklu - tylko wierzchołek góry lodowej. Problemem nie jest wyłącznie skala długu, ale sam fundament systemu: uzależnienie funkcjonowania państwa od długu jako podstawowego źródła pieniądza. W takim modelu każda władza, bez względu na szyld, będzie zmuszona grać według tych samych reguł i zadłużać się dalej. Dlatego mówię o konieczności reformy pieniądza, aby budżet państwa nie był zakładnikiem ani politycznej propagandy, ani międzynarodowych wierzycieli.