Szpital w Tel Awiwie

Takie obrazki fotografuję aparatem mojej pamięci. Przydadzą się do opowieści o kraju, który nie miał prawa powstać - a funkcjonuje już 61 lat i chce żyć znacznie dłużej. Po to właśnie ma jedną z pięciu najpotężniejszych armii świata (sami Izraelczycy mówią, że jest to drugie wojsko świata, po amerykańskim, ale przesadzają - zresztą chyba lubią czasem trochę... poprzesadzać). Żołnierzy - mężczyzn i kobiety - spotyka się wszędzie, dosłownie na każdym kroku. Może zresztą to jest metoda: ludzie dzięki temu czują się bezpieczniej, jest mniejsza psychoza strachu przed zamachami. Mundury działają kojąco: ludzie patrzą mniej podejrzliwie wokół siebie - a to jest i tak dużo.

 

Tel Awiw. Drogowskaz prowadzi na Sheba i na Ramal Ef-al i tam skręcam. Potem drogi rozchodzą się, ale nie wybieram żadnej z nich. Podjeżdżam pod kompleks budynków szpitalno-rehabilitacyjnych. Duży napis: Arkadi Gajdamak Trauma Center. Sporą część kompleksu sfinansował pochodzący z Rosji miliarder, właśnie Gajdamak, zresztą właściciel klubu piłkarskiego, który w ostatnich rozgrywkach został mistrzem Izraela (z europejskich pucharów odpadł po wysokiej porażce z krakowską Wisłą, mimo że pokonał ją u siebie). Szpital, choć nowoczesny powstał - jak podkreśla jego dyrektor - już trzy tygodnie po założeniu Państwa Izrael w 1948 roku. To właśnie tu następuje rehabilitacja okaleczonych żołnierzy, ale też cywilów-ofiar zamachów terrorystycznych. Rozmawiamy z jedną z nich. 62-letni dziś prawnik jechał swoim mercedesem w centrum Jerozolimy. Był zaledwie 100 metrów od swojego biura, gdy do akcji wkroczył wielki buldożer, kierowany przez palestyńskiego terrorystę. Wyruszył w morderczą trasę miażdżąc auta, które stanęły mu na drodze. Był biały dzień, ruchliwa ulica, masa samochodów. Nasz prawnik miał pecha: kierował jednym z nich. Buldożer, nim zastrzelono terrorystę, zdążył staranować szereg aut, m.in. mercedesa. Mężczyzna stracił obie nogi. Dziś, po miesiącach ćwiczeń właśnie w tej klinice, ma dwie protezy i porusza się całkiem sprawnie.

 

Ale szpital rehabilituje nie tylko Żydów. Ahmed ma 22 lata, jest Palestyńczykiem i też stracił obie nogi. Był policjantem Fatahu, formacji lojalnej wobec Abu-Mazena, czyli prezydenta Abbasa. Został kaleką w trakcie nieszczęsnych, bratobójczych walk wewnątrzpalestyńskich. Nie ma nóg dzięki Hamasowi, ale teraz dzięki szpitalnej rehabilitacji będzie mógł chodzić. Widziałem jak mozolnie się tego uczył. Najważniejsze jest utrzymanie równowagi. Ręce w bok, ręce w górę i można już iść, krok po kroku, najpierw trzymając się poręczy, znajdujących się po obu stronach specjalnego chodnika treningowego. Chodnik i poręcze są miękkie, tak, aby podczas tych lekcji chodzenia można było przewracać się bez obawy urazu.

 

W klinice pod jednych dachem powracają do w miarę normalnego życia ofiary wojny - i Żydzi i Palestyńczycy. Czuwają nad nimi m.in.22 pielęgniarki, 6 fizjoterapeutów, 5 psychologów (ci są nieraz najbardziej potrzebni). Gdy okaleczeni ludzie spotykają swoich wrogów, tych, którzy są bezpośrednią przyczyną ich nieszczęścia reagują różnie: agresją, zamknięciem się w sobie, obojętnością. Ale los skazał ich na wspólny czas razem. I na jeden kraj. Przynajmniej jeszcze przez pewien okres.

   

Będą następni. W niedzielę przywiozą kolejnych trzech nieszczęśników. Zostaną tu od dwóch do trzech miesięcy. Na razie jest 22 pacjentów, ale nie może być ich za dużo, jeśli dla każdego ma starczyć czasu i specjalistów. Jest też tłumacz-Arab, ale obywatel izraelski, pomocny, gdy przyjeżdżają pacjenci palestyńscy. Nie tylko zresztą ci, których okaleczono w walkach czy zamachach. Także palestyńskie dzieci. Właśnie operowano 10-letniego chłopca, któremu amputowano nogi z powodu raka.

 

Lekarz, który mnie oprowadza mówi, że wczoraj dokonał najtrudniejszej operacji w życiu. Operował dwóch palestyńskich chłopców 8-latka i 9-latka. Ściągali latawca z przewodów elektrycznych... Niestety, metalowym prętem. Niemal spłonęli żywcem. Izraelski lekarz uratował im życie, ale musiał obu chłopcom amputować i ręce i nogi. Ojciec jednego z nich, podejrzany o terroryzm, siedzi właśnie w izraelskim więzieniu... Takiej historii nie wymyśliłby nikt w Hollywood. Wymyśliło je życie na Bliskim Wschodzie.

 

W Tel-Hashomer Hospital w Tel Awiwie leżą ranni żołnierze izraelscy. Spotykamy rodzinę jednego z nich. Chłopak jest w śpiączce, został ranny odłamkami w głowę. Pochodzą z północy kraju, są rolnikami i wywodzą się z druzów. Przybyli rodzice i liczne rodzeństwo. Rodziny w Izraelu, zarówno żydowskie, jak i palestyńskie są, co charakterystyczne, bardzo liczne.

 

W szpitalu leży ok. 20 żołnierzy.

 

 

 

 

 

 

   

 

Oficer rezerwy armii izraelskiej, z karabinem maszynowym przewieszonym przez ramię, mówiący po angielsku tak płynnie, jak rodowici Brytyjczycy i po niderlandzku, niczym Holender. Młode dziewczyny-żołnierki (dziwnie to brzmi) na przepustce: mundur nie ujął im nic z kobiecości. Samochody z zatkniętymi wielkimi flagami Izraela, dumnie łopocącymi na wietrze. Świetne, 3-pasmowe autostrady, bezpieczne i równe, jak stół.