Tylko polityczny daltonista nie dostrzeże związku pomiędzy środową konferencją prokuratury na temat obecności trotylu i innych materiałów wybuchowych w rozbitym pod Smoleńskiem TU 154M a wyznaczonymi na koniec miesiąca kongresami dwóch największych polskich partii. Dla Platformy Obywatelskiej i Tuska to doskonała sposobność pomieszania szyków Prawu i Sprawiedliwości i oczywiście zwarcia szyków własnych. I Tusk z tej okazji oczywiście korzysta. Widać przy okazji gołym okiem wpływy PO i naciski na prokuraturę, która wije się i poci uprawiając slalom pomiędzy faktami. Widocznym znakiem przyjętej przez prokuraturę linii jest też arogancja wobec dziennikarzy i rodzin ofiar, a przecież, przynajmniej teoretycznie, mamy wspólny cel: wyjaśnienie przyczyn katastrofy.
W efekcie niezależna w teorii prokuratura wydaje mętny i sprzeczny w treści przekaz pod jednoznacznie brzmiącym nagłówkiem: Trotylu nie było. Posługuje się więc tą samą co kilka miesięcy temu metodą, tyle że na opak. Wtedy podczas spotkania z parlamentarzystami na wstępie zaprzeczono, że mogło dojść do wybuchu, by w odpowiedzi na konkretne pytania potwierdzić obecność trotylu na wyświetlaczach urządzeń pomiarowych. Można odnieść wrażenie, że Tusk i prokuratorzy „działają wspólnie i w porozumieniu".
Wykorzystując matactwo prokuratury Donald Tusk wydał tryumfalne oświadczenie:
"Mam nadzieję, że koniec tej trotylowej awantury będzie stosownym dniem i momentem dla tych, którzy tę awanturę rozpętali, by równie głośno, jak krzyczeli w sprawie wybuchu i w sprawie trotylu, żeby równie głośno przeprosili tych wszystkich, których obrazili."
Jest to oświadczenie w ustach polskiego premiera kuriozalne i całkowicie go kompromitujące.
Po pierwsze skandalem jest to, że w pełni uprawnioną teorię zamachu terrorystycznego, którą każdy organ badający katastrofę lotniczą ma obowiązek wziąć pod uwagę, nazywa się „trotylową awanturą”. Czyni tak premier polskiego rządu, czyli osoba, która przede wszystkim tę właśnie hipotezę powinna traktować najbardziej poważnie, zważywszy na rodzaj lotu i skład pasażerów. Jednak ten premier i ten rząd wykazują zadziwiającą determinację w odpychaniu od siebie myśli o możliwym zamachu na Lecha Kaczyńskiego. Niemal od pierwszych chwil po katastrofie sugerowane były – m.in. przez ministra Sikorskiego – inne jej przyczyny, na czele z błędami naszych pilotów. Strona polska bezrefleksyjnie powtarzała stanowisko rosyjskie na ten temat. Sugerowano ponadto w usłużnych mediach naciski na pilotów i zmuszanie ich do samobójczego przyziemienia. Oficjalni przedstawiciele państwa polskiego na wyprzódki dementowali możliwość zamachu (prokuratura uczyniła to bez jakichkolwiek podstaw już dwa lata temu). Jednocześnie osoby podnoszące wątpliwości wyszydzano i etykietowano mianem awanturników i oszołomów. Ileż to prominentnych postaci deprecjonowało dorobek naukowy profesora Biniendy!
Powstaje wrażenie, że rząd polski panicznie boi się hipotezy zamachu. Dlaczego? Odpowiedź narzuca się sama: Z obawy przed wrogą reakcją rosyjskiego niedźwiedzia i ujawnieniem własnej roli w przygotowaniu wizyty prezydenta i osób towarzyszących w Katyniu. Tym razem jednak premier posunął się o krok dalej. Niczym osaczony przez nagonkę zwierz przeszedł do desperackiego ataku i… zażądał przeprosin.
Od kogo te przeprosiny – wiadomo. Ciekawsze będzie jednak prześledzenie komu się one należą. Tusk miał na myśli pewnie siebie samego i swoją smoleńską ekipę. Nie po raz pierwszy bierze oskarżenia o zamach do siebie. Dziś mówi: "nie było żadnego wybuchu, był wybuch niechęci i agresji, wybuch ciężkich oskarżeń pod adresem m.in. polskiego rządu".
Sęk jednak w tym, że nie przypominam sobie, by ktoś poważny zarzucał ludziom Tuska bezpośrednie sprawstwo wypadku. Owszem, były i są poważne zarzuty o knowania przeciw prezydentowi Kaczyńskiemu oraz późniejsze karygodne zaniedbania i mataczenie. Jeżeli rozpatruje się kwestię ewentualnego zamachu, podejrzenie paść musi na Putina i jego kremlowskich jastrzębi. Jeśli więc Donald Tusk domaga się dziś, by Antoni Macierewicz et consortes „przeprosili tych wszystkich, których obrazili” pomówieniem o zamach, to – logicznie rzecz ujmując – domaga się by przeprosić Rosjan.
W tym miejscu wypada zwrócić uwagę premierowi, że skoro uznaje za stosowne by padły słowa przeprosin, to jest władny – mocą swojego urzędu – przeprosić Władimira Putina w imieniu Polski za nieodpowiedzialne wybryki tych współobywateli, którzy ośmielili się przypuszczać, że ten miłujący ład demokratyczny polityk mógł się dopuścić zlecenia zabójstwa. Panie Premierze, po tym jak nasi prokuratorzy wspomagani przez biegłych zakończyli „trotylowa awanturę” najwyższy czas udać się do Władimira Władimirowicza, posypać w imieniu narodu polskiego głowę popiołem i złożyć wyrazy głębokiego ubolewania, iż został tak haniebnie posądzony przez nieodpowiedzialnych polskich warchołów.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2640
dostana kijem PO lbie,ze zdwojona miloscia , zaczynaja sie lasic do ich dawcy--zwykla mentalnosc wasalska.