Znajoma prowadząca na Mazurach gospodarstwo agroturystyczne opowiedziała mi co spotkało jej syna, ucznia 8 klasy szkoły podstawowej. Znajomi to klasyczni inteligenci, obydwoje po wyższych studiach, poza działalnością w branży turystycznej uprawiający tak zwane wolne zawody. Obydwoje są- jak ja to nazywam- z epoki Gutenberga, w ich domu są całe ściany książek, wszyscy domownicy czytają, telewizor służy tylko jako monitor poza tym przydatny jest raczej dla gości. Młody też jest wytrawnym i wyrafinowanym czytelnikiem, jego listy lektur nie powstydziłby się student. Lektury szkolne przeczytał dawno, w młodszych klasach, więc nic dziwnego, że zbiory szkolnej biblioteki zupełnie go nie interesują.
Pewnego jesiennego dnia pani bibliotekarka zaliczyła go publicznie do osób niegramotnych i trzymając go na baczność przed całą szkołą beształa za nie korzystanie ze szkolnej biblioteki. Młody tłumaczył się nieśmiało, że ma dużo książek w domu i wszystkie lektury szkolne ma dawno przeczytane. „ A kto ci każe to czytać, masz tylko wypożyczać i kropka” – wykrzyknęła rozwścieczona bibliotekarka. Interwencja matki chłopca u wychowawczyni też nic nie dała. „ Przecież nikt im nie każe czytać tego co wypożyczyli, po co stwarzać niepotrzebne problemy i utrudniać pracę szkoły”- powiedziała wychowawczyni. Sądziłam w naiwności swojej, że bibliotekarka działa pod presją jakiś idiotycznych przepisów rozliczających ją z liczby wypożyczonych miesięcznie czy rocznie książek, którą utożsamia się z poziomem czytelnictwa wśród młodzieży. Okazało się, że nie, nikt nie narzuca szkole żadnych wskaźników czytelnictwa i jest to własny, całkowicie oryginalny pomysł bibliotekarki wspieranej przez dyrekcję szkoły. Następnym wychowawczym posunięciem szkoły wobec krnąbrnego ucznia było doprowadzenie go do biblioteki i zmuszenie żeby wypożyczył pierwszą lepszą książkę. Zrobił to i zostawił książkę na oknie. „Nie będę znosił do domu śmieci”- powiedział hardo. Czeka go zapewne nagana za nazwanie lektury szkolnej śmieciem ale zaimponowała mi jego odwaga cywilna.
Zastanówmy się czego chce nauczyć niesfornego młodzieńca jego szkoła. Szacunku do książek, prawdomówności, odpowiedzialności? Trzy razy nie. Chce go nauczyć przede wszystkim oportunizmu, a w następnej kolejności pochodnych oportunizmu czyli kłamstwa oraz lekceważenia okłamywanych i oszukiwanych instytucji. Nauczyciele- zapewne mimo chcąc- przekazują następnemu pokoleniu wdrukowaną im za czasów realnego socjalizmu tak zwaną mentalność porozbiorową. Każda instytucja jest twoim naturalnym wrogiem, trzeba ją oszukiwać, kłamać jak pies i być z tego dumnym. Oszukiwanie państwa przy podatkach, kłamanie w sądzie i na policji, okłamywanie wychowawców i nauczycieli to forma walki z opresyjnym państwem. Nie sadzę, żeby nauczyciele prowincjonalnej szkoły świadomie dołączali w ten sposób do opozycji totalnej. Oszukiwanie jest dla nich tak naturalne jak oddychanie, wdrukowywany przez długie lata oportunizm nie pozwala im zrozumieć dlaczego młody człowiek nie chce wypożyczyć książki , wcale jej nie czytać i spokojnie oddać do biblioteki. Jego prawdomówność i bezkompromisowość ich po prostu obraża bo występek najczęściej czuje się obrażony przez cnotę.
Nauczyciele podobnie jak w wielu innych przypadkach nieświadomego przekazywania wdrukowanych im wzorców mogą nie mieć w tej sprawie złej woli, grzeszą jednak brakiem refleksji.
Podobną sprawą jest wprowadzana w wielu szkołach tak zwana „samoocena uczniów”. Sprowadza się ona do wystawiania sobie stopnia za odpowiedź przez samego ucznia albo co gorsza do oceniania go przez kolegów. Nauczyciele wydają się nie rozumieć, że to co wydaje im się takie szlachetne i uczciwe jest naprawdę obrzydliwe. Jeżeli uczniowie chcą sprawiedliwie ocenić swego kolegę musza przypisać sobie rolę nauczyciela, stanąć po drugiej stronie barykady, po drugiej stronie biurka. Jako żywo przypomina to eksperymenty niejakiego Makarenki, które przeflancowane na grunt polski stały się w latach stalinowskich podstawą ohydnego donosicielstwa kwitnącego we wszystkich szkołach poczynając od podstawowych a kończąc na uniwersytetach. Na porządku dziennym było tak zwane „ rozrabianie” delikwenta, które polegało na publicznym stawianiu mu przez „ kolektyw” prawdziwych czy wymyślonych zarzutów a potem zmuszanie go do samooceny którą nazywano „ samokrytyką”. Najczęściej służyło do załatwiania prywatnych porachunków albo co gorsza odbywało się na zamówienie władz. Tak zwani „pryszczaci” rozrabiali na uniwersytecie przedwojennych profesorów. Uczestniczyli w tym jak wiadomo Leszek Kołakowski i Roman Zimand. Zimand opowiadał mi osobiście o swoich wyczynach, z prawdziwą (mam nadzieję) skruchą. Powiedziałam mu otwarcie, że był zatem podły lub głupi, tertium non datur. Nie obraził się za to i nie usiłował wyłgiwać. Jak wyłgiwał się Kołakowski nie pamiętam.
Trzeba zrozumieć, że od oceniania uczniów jest nauczyciel a nie koledzy. Pozwolenie czy nakłanianie młodzieży do oceniania kolegów stawia ich w buforowej sytuacji. Albo oceniają nierzetelnie ale są za to lojalni wobec swojej grupy albo oceniają rzetelnie kosztem lojalności. Łamanie lojalności grupowej, niszczenie więzi grupowych, przyjacielskich, rodzinnych w imię abstrakcyjnych ideałów, które okazują się zasłoną dymną grupy trzymającej władzę to klasyczny sposób zarządzania społeczeństwem komunistycznym. Należy przypomnieć młodzieżowego sowieckiego idola Pawkę Morozowa wykreowanego w ZSRR na bohatera narodowego, który doniósł na swoich rodziców, że ukrywają ziarno przed państwowymi rabusiami.
Społeczeństwo obywatelskie powinno mieć zaufanie do swoich instytucji. Powinno uwierzyć, że instytucje działają w jego interesie. Nie powinno też instytucji oszukiwać i nimi gardzić. Na zaufanie i szacunek instytucje państwa polskiego, a przede wszystkim sądy muszą sobie dopiero zapracować. Szkoła nie może jednak uczyć młodzieży oportunizmu, kłamstwa i lekceważenia własnych placówek. Nie wolno wdrukowywać młodzieży takich wzorców.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 8455
Trochę Pani przesadza.
To, ze chlopak ma w domu spore zbiory książek z niczego go nie zwalnia. Dosłownie z niczego. Skoro nie wypożycza ze szkolnej biblioteki ani jednej pozycji, to naturalne jest zainteresowanie sie takim faktem ze strony szkoly. Nazwanie szkolnego księgozbioru śmieciem raczej nie świadczy o dobrych manierach wyniesionych z inteligenckiego domu, raczej o pogardzie bibioteki i jej pracownika.
Proszę zrobić eksperyment, pójść do przychodni, wejść do gabinetu i powiedzieć przyjmującemu lekarzowi, ze taki śmieć jej leczyc nie będzie. Po powrocie proszę opisać nam wrażenia.
Tyle że ja nie wierzę w tę opowieść, by nagle rzucono sie ucznia ostatniej klasy szkoly, ze niegramotny i to publicznie. Biedactwo.
Zazwyczaj takie opowieści naszych znajomych mają zupelnie inne podłoża. Ale teraz jest moda, ze nauczyciele są be.
Oczywiście dopuszczam, że opisana historia nękania ucznia w ostatniej klasie, publiczne wyszydzanie i poniżanie miała miejsce. Jednakże uważam takie nagłe napady calej szkoły na biednego ucznia za rzecz bardziej skomplikowaną niż proste historie opowiedziane przez znajomych.
Bo widzi Pani - rodzice opowiadający mrożące krew w żyłach historie, którzy mają energię na żale między znajomymi, ale nie interweniują w kuratorium (a ta historia wręcz prosi o taki prolog), nie wzbudzają mego zaufania.
To ja proszę, na drugi raz, o całą historię. Historia polowiczna, z pominiętym merytorycznym zakończeniem, to manipulacja.
Mark Twain napisał, że prawda jest dziwniejsza od fikcji,
a to dlatego, że fikcja musi być prawdopodobna.
ps. Mój ostatni sukces w tej szkole to papier toaletowy w toaletach dla uczniów oraz to, że Rada Rodziców pisze protokół ze swoich spotkań i podpisuje się pod nim. Uprzednio protokół pisała nauczycielka a Rada Rodziców nie znała treści protokółu.
Na innym portalu miałem poważne spięcie i niemalże infamię (a tak, przy okazji, biblioteka rodziców to było prawie 10 tysięcy tomów), jak we wspomnieniach opisałem, jak to moja banda (12 - 13 lat) obrzucała kamieniami harcówkę. Na nic zdały się tłumaczenia, że my młodzi chłopcy z placu broni nigdy kamieni nie używaliśmy, bo niebezpieczne, tylko kępki trawy z wyrwaną grudą ziemi. Opinia jedna - bandyta, co rzucał w dzielnych harcerzy. No swołocz.
Zmuszony zostałem zacytować coś, o czym nasza szlachetna patriotyczna młódź pojęcia nie miała. Pozwolę sobie przywołać skrótowo:
"Czerwone harcerstwo. Kim byli walterowcy?
Do czerwonego harcerstwa należeli między innymi Jacek Kuroń, Adam Michnik i Seweryn Blumsztajn. W co wierzyli walterowcy? Z jakich radzieckich wzorców czerpali? Co sądziły o nich władze?
Walterowcy to członkowie działającej od 1954 roku drużyny, a następnie hufca i kręgu walterowskiego.
Opierając się na wzorcach zaczerpniętych z książki radzieckiego pedagoga Antona S. Makarenki Poemat pedagogiczny (1932), walterowcy usiłowali realizować komunistyczny wzorzec wychowania kolektywnego, polegającego na ścisłym podporządkowaniu jednostki prawom ustalanym przez grupę rówieśniczą.
[...]
Początkowo działali oni pod opieką Zarządu Stołecznego Związku Młodzieży Polskiej, następnie zaś zostali włączeni w skład reaktywowanego w 1956 Związku Harcerstwa Polskiego.
W przeciwieństwie do klasycznego skautingu, drużyny walterowskie były koedukacyjne, a decyzje podejmowano w nich kolegialnie.
Nazywani potocznie „czerwonym harcerstwem” (zapewne w nawiązaniu do działającego w Polsce w latach 1926–39 socjalistycznego Czerwonego Harcerstwa Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego) walterowcy wychowywani byli w atmosferze uwielbienia dla komunizmu,..."
https://twojahistoria.pl/2018/04/07/czerwone-harcerstwo-kim-byli-walterowcy/#2
W domu coś usłyszałem o Makarence, o "bohaterskim" Walterze i o walterowcach. A już od siebie wiedziałem, że drużyna w mojej szkole, gdzie władze z pompą wybudowały harcówkę, to córeczki i synkowie lokalnych aparatczyków i różnych działaczy. W młodzieńczym umyśle - obowiązkowy cel do zwalczania bolszewików, lub jak tata mówił, kacapów i ciubaryków.
Ten epizod z życia Michnika i Kuronia jest dziwnie przemilczany,
A ja Tobie życzę radosnych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia i wspaniałej Wigilii, bo jak usłyszałem w TV, po raz pierwszy po 11 latach wszyscy będziecie razem,
Strach pomyśleć i chwalić Boga, że Pani Izabela w latach 50' nie pracowała na odcinku propagandy.
Chociaż jak widać na przykładzie Pani Blogerki moda na retro żyje i ma się dobrze.
Wszak problemem jaki Pani Izabelę rusza, nie jest samo kablowanie tylko kto na kogo kabluje i w jakim celu.
.
ODA DO NOWOCZESNEGO RODZICA...
Chciałbyś grzeczne mieć dzieci – cudne pacholęta,
Co starszych uszanują nie tylko od święta.
Co słów nie mówią brzydkich. Nie szkodzą nikomu.
Ze szkoły same szóstki przynoszą do domu.
Staruszkę przeprowadzą na pasach przez drogę.
Zimą ptaszki dokarmią. Fair play grają w nogę.
Pochylą się nad rannym pieskiem (albo kotkiem)
I łapkę mu opatrzą. Och! Jakież to słodkie...
Co nie zwędzą ukradkiem czegoś nie swojego,
Lecz z serca obdarują w potrzebie bliźniego,
Bo w praktyce stosują prawa Dekalogu...
(Wszak wszystko, co w nas dobre dane jest od Boga).
Tato! Mamo! Masz tutaj skarb jak szczere złoto;
Czemu go w łapy dajesz medialnym idiotom?!
Różnym błaznom i głupkom, celebryckim szujom,
Feministkom, trans-gejom, pokemonom w rui?
Zamiast z dziećmi rozmawiać – co dzień, rok po roku,
Fundujesz im play station. Sobie – święty spokój.
A potem – na Krakowskim – dziwisz się z ukrycia:
„Skąd tylu Hunów w mieście? Gdzie są ich rodzice?
Kto tak podle wychował dzieci internetu?”
Nikt! Jedno hasło winne. Brzmi: „Róbta, co chceta”...
Jak to wszystko odkręcić, gdy znikąd pomocy?
Trwa MEN-talna demolka, rozum wciąż w odwrocie...
Może banner wywiesić (w czerwieni i bieli):
Młodzieży! Zmądrzej sama! Na „starych” już nie licz...
(z tomiku "Pro publico bono")