Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Pobożne życzenia - moje refleksje nad edukacją religijną
Wysłane przez tsole w 29-04-2013 [13:51]
Jest to skrót artykułu opublikowanego gdzieś przed 10 laty "W drodze". Zamieszczam go tu ponieważ wydaje mi się, że zawarte tu spostrzeżenia nie straciły na aktualności.
Trafił do mnie zestaw postulatów spisanych przez katechetę podczas jego rozmowy z matką dziecka V klasy Szkoły Podstawowej. Oto on:
Podręczniki powinien dać katecheta.
Nie powinno się nic pisać na religii.
Nie powinno być zeszytów ćwiczeń.
Nie powinno się wystawiać ocen.
Z dziećmi trzeba tylko śpiewać, malować, kolorować.
Nie można dzieciom zadawać nic do domu, bo mają inne lekcje.
Trzeba chodzić z dziećmi na wycieczki.
Katecheta powinien grać na gitarze, śpiewać - to by dopiero była religia a nie taka nuda!
Nie wolno stresować dziecka poprzez pytanie czy sprawdzanie zeszytów.
Dzieci muszą siedzieć cicho na innych lekcjach, a religia jest od tego, aby się wygadały, bo przecież jest niemożliwe być cicho przez tyle godzin.
Po co rok w rok nowy katechizm (chodzi o podręcznik religii), przecież powinien być jeden, od pierwszej do ósmej klasy.
Jak można na religii realizować jakiś program? Kto to wymyślił?
Karteczka z owymi postulatami pod znamiennym tytułem „Pobożne” życzenia krążyła pośród katechetów, wywołując reakcję zależną od temperamentu odbiorcy, zawsze jednak jednoznaczną w swej wymowie: od uśmiechów politowania po wybuchy złości.
Tymczasem zestaw „pobożnych” życzeń podyktowanych katechecie, mimo swej prostackiej i infantylnej formy nie powinien być wyłącznie pretekstem do uśmiechów politowania i obnoszenia się z ubolewaniem: „zobaczcie z jakimi rodzicami przyszło nam pracować!”. Niewątpliwie stanowi on świadectwo o kondycji religijnej, intelektualnej i obyczajowej wcale licznej grupy rodziców skażonych zachodnią modłą bezstresowego wychowania; stanowi też jednak jakiś (może niezamierzenie, ale jednak) konstruktywny materiał do oceny kondycji nauki religii w szkołach.
Powrót religii do szkół miał swych zwolenników i przeciwników, a linia podziału wcale nie przebiegała wzdłuż granicy zwolennicy - wrogowie Kościoła. Duża część kapłanów i wiernych starszej daty uważała, że wraz z upadkiem komunizmu wszystko wróci do sytuacji sprzed wojny, że religia w szkole to przecież powrót do tradycji polskiego etosu edukacyjnego (pamiętam zdumienie kapłana, który opowiadał mi, że dyrektorka szkoły przyjęła go w sposób „urzędowo chłodny”, gdy przyszedł załatwiać pierwsze sprawy organizacyjne, tymczasem on oczekiwał entuzjazmu). Inni przypominali, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Że Polacy przesiąkli już oświeceniowym myśleniem o państwie - nie za sprawą komunizmu, lecz owego wieloletniego wzdychania za „eurorajem”. Jedni mówili, że religia w szkole to umocnienie mechanizmów ewangelizacji, że „opromieni” ona i ubogaci inne przedmioty nauczania, drudzy odpowiadali, że to zagrożenie dla niej samej, gdyż zostanie zredukowana do roli szeregowego przedmiotu w szkole, a nawet poniżej, bo przedmiotem będzie nieobowiązkowym. Na to wszystko nałożył się brak programów i kadr umiejących te programy w nowej rzeczywistości realizować. Na domiar złego katecheci zostali chłodno przyjęci przez grono nauczycielskie, w którym dominowała opcja „lewicowa” („komunizująca” i „europeizująca”) jako konkurenci nie tylko do „rządu dusz” ale i skromnego portfela.
Obserwując całą tę sytuację niejako z zewnątrz, muszę rzec, że właśnie katechetów żal mi najbardziej. Lawirujący między młotem rozwydrzonej młodzieży mającej świadomość bezkarności (patrz niżej) a kowadłem rodziców pokroju autorki naszych postulatów, rzadko mogą liczyć na wsparcie Proboszcza zainteresowanego utrzymaniem dobrych stosunków z dyrekcją i - cóż tu ukrywać - z wpływowymi wiernymi, których pociechy z założenia zawsze mają rację (a wychowuje je ulica, bo „tatuś i mamusia muszą przecież robić pieniądze, żeby dziecku niczego nie brakowało”).
W wielu przypadkach dzieci zachowują się na lekcjach religii tak skandalicznie, że gdy słyszę skargi katechetów na ten temat, zapiera mi dech w piersiach; otrzymałem bowiem solidne galicyjskie wychowanie, w którym Dekalog (w tym IV Przykazanie) był oczkiem w głowie. Czasem nieliczna garstka prowodyrów potrafi tak rozwydrzyć klasę, że przeprowadzenie lekcji jest niepodobieństwem. Na kulturalne uwagi katechetów (dominują tu ludzie z dużą kulturą osobistą, często obarczeni nieśmiałością i dużą wyrozumiałością) nie ma reakcji, a jeśli już są to w stylu: „zrób mi co, a pójdę do dyrektora” (niewtajemniczonym wyjaśniam, że obecnie „tykanie” nauczyciela nie zalicza się w poczet grzechów ciężkich). Nie należy się temu dziwić, skoro z rzadkich przypadków zastosowania kary cielesnej robi się awanturę na całe województwo a nauczyciel uznany za zwyrodniałego sadystę z miejsca dostaje wilczy bilet. Wszystko to z lubością rozgrzebują mass-media i dzieciaki mają nie lada widowisko, którego morał umacnia ich tylko w przekonaniu o własnej bezkarności. Problem ten dotyczy także innych nauczycieli, ale oni mają jakąś metodę dyscyplinowania klasy: „sadzenie luf”, która w przypadku katechetów wobec nieobowiązkowości przedmiotu religii jest nieskuteczna - pomijam tu już aspekt moralny tej „metody”, oraz zgorszenie, jakiemu ulegają nasze pociechy („Masz dwóję z matematyki, bo byłeś niegrzeczny”. Dawniej za bycie niegrzecznym klęczało się na grochu a dwója była za brak wiedzy. Marna to szkoła, która nie rozróżnia tak elementarnych rzeczy).
Oczywiście, wszelkie informacje o nagannym zachowaniu dziecka są bardzo często przez rodziców przyjmowane z niedowierzaniem, nierzadko też z agresją. A nawet jeśli daje się temu wiarę, padają usprawiedliwienia, które nadają się raczej do kabaretu niż życia: „nie pękaj, Jasiu, ja w twoim wieku też taki byłem i zobacz że wyrosłem na ludzi” (wezwany na rozmowę ojciec do swego dziecka, w obecności katechetki). Albo: „Proszę pani, nasze dzieci są może hałaśliwe, ale za to bardzo inteligentne!” (głos na spotkaniu rodziców z katechetą).
Generalizowanie tego zjawiska krzywdziłoby wiele dzieci i ich rodziców. Rzecz w tym, że owa garstka „czarnych owieczek” potrafi na tyle skutecznie „namieszać”, że z lekcji religii nie skorzysta nikt. Dzieci są bardzo podatne na efekt „owczego pędu”. Zdarza się, że taka „owca” jest nieobecna i klasa odmienia się nie do poznania. Niestety, nauczyciele i katecheci nie mają w dyspozycji żadnego skutecznego środka dyscyplinującego. Młodych szkolnych rozrabiaków tzw. prawa dziecka chronią równie skutecznie jak kryminalistów prawa człowieka.
Najbardziej przerażające jest jednak to, że nie zaznając znikąd wsparcia, katecheci okopali się na pozycjach obronnych i podejrzliwie (a nierzadko wrogo) reagują na wszelki krytyczne uwagi o przedmiocie religii, metodyce, sposobie jego prowadzenia itp. Na zarzut, że dzieciaki nie lubią chodzić na religię, bo lekcje są nudne odpowiadają więc, że taki jest program, który muszą realizować i trywializują problem („dziś dzieciaki to by chciały, żeby im tylko śpiewać i puszczać filmy”). Leczą swe frustracje wyłącznie poprzez użalanie się w swoim lub rodzinnym gronie, jakby odarci z wiary, że szersza próba reakcji na widziane zło może przynieść owoce. Gdy ich pytam: „macie kapłanów, proboszczów, biskupa”, odpowiadają: „oni dobrze wiedzą jak jest. Skoro nie reagują, to znaczy, że tak ma być”.
Postanowiłem się przekonać, czy rzeczywiście tak ma być. Czy jest możliwa szczera, publiczna dyskusja nad kondycją nauki religii w szkole? Czy można ją prowadzić na łamach katolickiego pisma, bo gdzież indziej mamy kierować swe problemy?
Na zakończenie postaram się poszukać racji w... przedstawionych na wstępie „Pobożnych życzeniach”.
Gdy już przeszła mi ochota przełożenia autorki przez kolano, przeanalizowałem je bardziej rzeczowo - właśnie w intencji znalezienia czegoś konstruktywnego. Zauważyłem, że kobiecina w sposób nieudolny, może nawet całkiem dziecinny, usiłuje wyartykułować całkiem bliski mi pogląd: religia to przedmiot zupełnie wyjątkowy. Jest nieobowiązkowy i powinien przyciągać właśnie magnesem wolności. Taka jest istota wszelkiej religii: do wierzenia nie można przymusić (jedyny, bardzo przerażający przykład budowania odmiennej koncepcji znajdujemy w powieści Rok 1984 Orwella - na szczęście to social fiction). Jeśli religia będzie niekończącą się opowieścią o Miłości, Prawdzie, Dobroci - opowieścią przetykaną czytelnymi, trafiającymi do wyobraźni współczesnego dziecka ilustracjami (opowiadania, przypowieści, zdarzenia z życia) i dyskusjami - dzieci będą garnąć się same. Jeśli natomiast ograniczyć się do sztywnych formułek, archaicznego języka i dogmatycznych zwrotów - uznają to za jeszcze jeden przedmiot, którego istoty nie rozumieją, którym żyć nie będą - a bez tego ten właśnie przedmiot nie ma sensu.
Kwestia ocen. Mój pogląd na ten temat jest niezmienny od lat. Istnieje grupa przedmiotów związana z przyswajaniem wiedzy (matematyka, chemia, biologia itd.) i przedmiotów mających na celu wychowanie (muzyczne, plastyczne, fizyczne). Religia należy do tej drugiej grupy i na dobrą sprawę przedmiot powinien zwać się „wychowanie religijne”. Przedmioty te nie powinny podlegać ocenie, przynajmniej w klasycznym rozumieniu tego słowa. Stawianie „jedynki” z wychowania muzycznego komuś, kto przeżył spotkanie swego ucha ze słoniem, zmuszanie słabeuszy do rzutu piłką lekarską na „właściwy” jego wiekowi dystans - wszystkie takie praktyki napełniają mnie niesmakiem, prowadzą bowiem do pogłębiania stanu frustracji i wstydu za swe niezawinione ułomności. Oczywiście należałoby zachować jakiś system dyscyplinowania i mobilizowania uczniów, ale nie mechanistyczne oceny!
Wychowanie religijne to nie faszerowanie wiedzą (tę funkcję można z powodzeniem zastąpić religioznawstwem na poziomie gimnazjum). Wychowanie religijne ma w ostatecznym celu wykreowanie homo religiosus: człowieka, dla którego Rzeczywistość Boska jest tak samo realna jak ziemska - tylko taki model religijności ma szansę w zderzeniu ze światem „eurowartości”. Za to wychowanie odpowiadają oczywiście rodzice - ale dobrze wiemy, że często tego nie robią (jak można kreować homo religiosus, gdy samemu się nim nie jest?). Religia w szkole jest - a właściwie powinna być - szansą w takim przypadku. Jeśli tego robić nie będzie, to dzieci znajdujące w sobie silne pragnienie autentycznej wiary, pozbawione rodzicielskiego wsparcia trafią do sekt.
Nasza wiara jest piękna i wspaniała w swej prostocie. Gdy, serwując ją dziecku, przesączymy ją mnóstwem skomplikowanych formułek, regułek, zasad, praw - zniknie z oczu to, co w niej najważniejsze i najpiękniejsze. A potem się dziwimy, że nasze dzieci powtarzają słowa „Bóg jest Miłością” jak gdyby żuły gumę.
Być może, taką prawdę (ukrytą w gąszczu oczywistych idiotyzmów) chciała nam przekazać autorka postulatów? A jeśli nawet nie chciała - to czyż nie można jej tam znaleźć?
Komentarze
29-04-2013 [14:05] - NASZ_HENRY | Link: Państwo świeckie
Metafizyka i fizyka w szkole są jednakowo traktowane ;-)
29-04-2013 [14:17] - tsole | Link: To odrębny problem
Moje rozważania oparłem na aktualnym stanie prawnym w kwestii nauczania religii, nie zajmując się jego zasadnością. Osobiście zrównanie statusu religii z innymi przedmiotami uważam za błąd a nawet świętokradztwo. Jak napisałem w szkicu, religia winna przynależeć do grupy przedmiotów o charakterze wychowawczym, nie edukacyjnym.
29-04-2013 [14:22] - NASZ_HENRY | Link: POtrzeba szkole
przywrócić etat pedla ;-)
29-04-2013 [17:53] - Teresa Bochwic | Link: Szybko poszedłby siedzieć za
Szybko poszedłby siedzieć za łamanie praw dziecka i ucznia.