W ostatnich dyskusjach pod poprzednimi wpisami pojawił się wątek, który warto wydobyć na pierwszy plan, bo dotyka samego rdzenia sporu o przyszłość Polski. Nie chodzi już nawet o transport, huby czy Trójmorze. Chodzi o coś głębszego, czy przyszłość da się jeszcze urządzić, czy już tylko przeczekać.
Jedna strona tej debaty mówi wprost: państwo jest zbędne, rynek wszystko rozwiąże, a jeśli dziś coś jeszcze nie działa, to dlatego, że wolności wciąż jest za mało. Druga odpowiada, że bez stabilnych ram, infrastruktury i ciągłości instytucjonalnej wolny rynek nie buduje centrów, tylko zasila cudze. Obie strony zgadzają się co do jednego, chaos i wojna nie są strategią rozwoju. A jednak rozchodzą się w ocenie tego, co robić dalej.
Coraz częściej słyszę argument, że nie ma sensu projektować czegokolwiek na dekady, bo i tak czeka nas technologiczna osobliwość, upadek państw, załamanie walut fiducjarnych i nowy porządek oparty na kryptografii oraz prywatnych kontraktach. Skoro tak, to najlepszą strategią ma być maksymalne odchudzenie państwa tu i teraz, by wejść w ten przełom możliwie lekko.
Problem polega na tym, że historia nie zna momentów, w których porządek po prostu znika i zostaje zastąpiony czystą wolnością. Każdy wielki przełom technologiczny, od rewolucji przemysłowej, przez elektryfikację, po cyfryzację, najpierw zwiększał znaczenie instytucji, bo podnosił skalę ryzyka, zależności i koncentracji kapitału. Wolność bez ram w takich momentach nie prowadziła do emancypacji, lecz do dominacji najsilniejszych.
Tu nie chodzi o obronę państwa wszystko wiedzącego. Chodzi o prostą obserwację: rynek jest procesem odkrywania, ale nie jest mechanizmem zapewniania ciągłości. Kontrakty mają sens tylko tam, gdzie ktoś gwarantuje ich egzekwowalność. Kapitał długoterminowy pojawia się tam, gdzie zmiana władzy nie zmienia reguł gry. Infrastruktura, zwłaszcza transportowa i logistyczna nie powstaje w rytmie start-upów, tylko w rytmie dekad.
Dlatego spór, państwo czy rynek, jest w gruncie rzeczy źle postawiony. Prawdziwe pytanie brzmi: czy potrafimy stworzyć reguły, które będą nudne, trwałe i odporne na polityczne wahadło. Nie wielkie strategie, nie wizje 2050 zapisane w PowerPoincie, lecz kilka żelaznych zasad: stabilność prawa, przewidywalność fiskalna, ciągłość inwestycji infrastrukturalnych i realna ochrona własności, także przed samym państwem.
W tym sensie wolność gospodarcza nie jest celem samym w sobie, lecz funkcją zaufania do jutra. A zaufania nie buduje się ani rewolucją, ani czekaniem na nieuchronny krach. Buduje się je przez ograniczenie arbitralności władzy i przez instytucje, które przetrwają dłużej niż jedna kadencja, jeden lider czy jedna ideologia.
Jeśli Polska ma być czymś więcej niż korytarzem tranzytowym między cudzymi hubami, musi przestać marzyć o ostatecznych rozwiązaniach, czy to w postaci wszechmocnego państwa, czy w postaci absolutnej wolności po zaniku państw. Rozwój zawsze odbywa się w niedoskonałym świecie, a dojrzałość polega na tym, by umieć w nim działać, zamiast czekać na moment, w którym wszystko się wreszcie rozwiąże samo.
Nie potrzebujemy ani państwa-demiurga, ani wiary w zbawczą katastrofę. Potrzebujemy nudnej stabilności w ciekawych czasach. Bo tylko tam, gdzie jutro nie zależy od nastroju politycznego ani od apokaliptycznej prognozy, ludzie naprawdę inwestują czas, kapitał i przyszłość.
Historia nie zna momentów, w których wymyślano maszynę parową, odkrywano elektryczność i technologie z nią związane, wymyślano komputer, Internet czy LLMy. Każde z tych zjawisk było unikatowe, pojedyncze, to był jeden moment, a nie kilka. Póki nie wymyślono komputerów, nie było w historii momentów, w których istniała tak wielka moc obliczeniowa zmieniająca świat. Dlatego mówimy o erach: zbieracko-łowieckiej, rolniczej, przemysłowej, informatycznej. Wszystkie te ery były jedne i nie ma w nich żadnej cykliczności.
Wydajność pracy cały czas rośnie i ciągle osiąga historyczne rekordy. Przekroczy w końcu, albo już przekroczyła, punkt na wykresie, powyżej którego terroryzm przestaje się opłacać. Nie można więc twierdzić, że ponieważ terroryzm zawsze się opłacał, to zawsze oparta na nim organizacja będzie wracać po upadku.
Przez całe dzieje ludzkości niewolnictwo prywatne się opłacało, wszelkie bardziej rozwinięte gospodarki były na nim oparte. Jeszcze 200 lat temu można było stwierdzić, że instytucja niewolnictwa jest nie do ruszenia. A jednak to upadło. To samo będzie z niewolnictwem państwowym opartym na terytorialnym monopolu na terroryzowaniu ludności osiadłej i zdzieraniu z niej haraczy siłą. Wieczne opieranie się na tym mechanizmie nie ma sensu.
Jeszcze 10 lat temu uważano powszechnie, że komputery nigdy nie przejdą testu Turinga. Dzisiejsze LLMy nie tylko go przechodzą, ale muszą specjalnie udawać głupka, bo ich mądrość zdradza to, że nie są ludźmi. To jest najbardziej dobitny dowód na to, że osobliwość technologiczna nastąpi zgodnie z tym, jak to rozpoznał i obliczył Kurzweil zauważając geometryczność postępu technologicznego. Żadne projektowanie strategiczne na wiele lat na przód nie powiedzie się, jeśli nie uwzględni tych obliczeń.
Żadne projektowanie przyszłości się nie powiedzie, jeśli oprze się na aparacie terroru mającym terytorialny monopol na przemoc, który nieuchronnie upadnie. Wszelkie strategie oparte na karetach i powozach konnych szlag trafił po wynalezieniu maszyny parowej. W czasie pokoju w ramach ćwiczeń generałowie umieją tylko wygrywać poprzednie wojny. Przyszłą wygra tylko ten, który zrozumie i wykryje, co będzie istotnego w kolejnej wojnie, a nie co było w tych byłych.
Interesuje mnie jedno pańskie twierdzenie, że terroryzm przestanie się opłacać, jak wydajność pracy przekroczy pewien magiczny punkt. Co jest tym punktem, czy jaka jest wielkość wydajności pracy? Może Pan rozwinąć ten wątek a szczególnie zależność wydajności pracy od opłacalności terroryzmu, bo nie bardzo rozumiem?
To nie jest liczba zapisana w Excelu ani punkt dający się precyzyjnie zaznaczyć na wykresie. To jest próg systemowy – dokładnie taki jak w przypadku krzywej Laffera, opłacalności niewolnictwa czy pracy przymusowej w ogóle. Nie da się go policzyć dokładnie, ponieważ zależy od technologii, struktury produkcji, kosztów koordynacji oraz od alternatywnych możliwości działania. Jednak sam fakt istnienia takiego punktu jest czymś trywialnym z punktu widzenia ekonomii. W istocie nie ma żadnej potrzeby jego dokładnego wyliczania – podobnie jak nie ma potrzeby precyzyjnego rysowania krzywej Laffera. Istotne jest tylko to, że istnieje punkt przegięcia.
Terroryzm państwa jest formą przemocy o niskiej wydajności – o wysokim koszcie jednostkowym i niskiej produktywności. W społeczeństwach o niskiej wydajności pracy zbieranie haraczy siłą bywa relatywnie tanie. Jeśli PKB per capita jest niski, alternatywne możliwości życiowe są ograniczone, a organizacja produkcji prymitywna, to opłaca się zbierać haracz od chłopów na roli. Oni nie mają realnej alternatywy, więc będą posłusznie odrabiać pańszczyznę. W ten sposób powstały państwa.
Na samym początku jedne wspólnoty okradały inne, ponieważ taniej było zrobić łuk, dzidę, wyszkolić wojownika i zrabować zapasy sąsiedniego plemienia, niż samemu orać i hodować. Ten model zaczął się opłacać wraz z wynalezieniem rolnictwa i osiadłego trybu życia. Wtedy pojawił się stały, przewidywalny produkt, który można było systematycznie odbierać.
Z czasem proces się wyspecjalizował. Jedni ludzie uprawiali rośliny i hodowali zwierzęta, inni zaś hodowali tych ludzi i odbierali im siłą część wytworzonej produkcji. Szybko okazało się, że zamiast ograbić i wymordować całą wioskę, lepiej ją zniewolić, sterroryzować, odebrać tylko część plonów i pozwolić jej przetrwać, tak aby w następnym roku znów było co ukraść. Ten model był tak skuteczny i trwał tak długo, że głęboko wbił się w kulturę. Powstała statolatria: grabieżca uzyskał status boga, a kontrybut przestał być rabunkiem, stając się należnym podatkiem. Opłacalność tego procederu zawsze zależała od tego, jak skutecznie dało się psychologicznie terroryzować wytwórców, by płacili haracz. Najskuteczniejszą i najtańszą metodą okazała się edukacja — najlepiej wychować sobie niewolnika od dziecka.
Wraz ze wzrostem wydajności pracy sytuacja zaczyna się odwracać. Każda godzina ludzkiego czasu zyskuje coraz wyższą wartość alternatywną. Rezygnacja z normalnej aktywności ekonomicznej oznacza realną stratę – nie tylko bieżącego dochodu, lecz także kompetencji, sieci kontaktów i przyszłych możliwości. Terroryzm zaczyna przegrywać nie dlatego, że staje się niemoralny czy potępiany, lecz dlatego, że staje się ekonomicznie głupi.
Ten sam mechanizm dotyczy usług takich jak edukacja czy ochrona zdrowia. Są one lepsze i tańsze wtedy, gdy ludzie finansują je dobrowolnie – poprzez konkurujące ze sobą systemy ubezpieczeń, sieci szkół czy placówek medycznych. Jednak aby takie mechanizmy mogły się wytworzyć, wydajność pracy musi przekroczyć pewien poziom. W biednym społeczeństwie przemoc jest tańsza od koordynacji rynkowej, w bogatym – dokładnie odwrotnie. Dodatkowo opłaca się nawet dopłacić do edukacji, stracić na tym, ale wychować niewolnika, na którym więcej się zarobić, gdy dorośnie, bo mniej będzie kosztować jego pilnowanie.
Te koszty pilnowania niewolnika to proces, który zabił pełne niewolnictwo prywatne. Niewolnictwo nie upadło dlatego, że ludzie nagle stali się moralnie lepsi. Upadło dlatego, że przy pewnym poziomie technologii i organizacji produkcji niewolnik przestaje być efektywnym narzędziem pracy. Praca przymusowa jest sztywna, słabo skalowalna, nieinnowacyjna i kosztowna w nadzorze. Pracownik najemny, działający w systemie bodźców rynkowych, bije ją wydajnością.
W Ameryce Północnej w XIX wieku ten próg był już blisko. Południe trwało przy niewolnictwie, ponieważ było ono jeszcze wystarczająco opłacalne w rolnictwie plantacyjnym. Północ przeszła na pracę najemną, przemysł i innowacje. Wojna secesyjna nie była wyłącznie konfliktem moralnym czy politycznym – była zderzeniem dwóch modeli produktywności. Wygrał ten, który lepiej zamieniał ludzki czas na wartość.
Terroryzm państwa czeka ten sam los. W świecie wysokiej automatyzacji, sztucznej inteligencji i wykładniczego wzrostu produktywności przemoc staje się anachronizmem.
Dlatego twierdzę, że terroryzm przestanie się opłacać nie na mocy dekretu, edukacji czy moralnego potępienia, lecz na mocy czystej rachunkowości – choć niemożliwej do dokładnego obliczenia. Gdy alternatywa w postaci normalnego życia, pracy i rozwoju daje wielokrotnie wyższą stopę zwrotu niż przemoc, to przemoc obumiera jak każda nieefektywna technologia. Nie wiemy, gdzie dokładnie leży ten punkt przegięcia, wiemy tylko, że musi istnieć, tak jak istnieje na krzywej Laffera.
Jeśli mogę coś wytworzyć w godzinę, a na grabież muszę poświęcić dwie, to racjonalnie wybiorę produkcję, a nie kradzież. A jeśli grabież przestaje się opłacać w ogóle, to przestaje się opłacać również grabież państwowa w postaci podatków. Społeczności oparte na dobrowolnych instytucjach i wolnym rynku, jeśli osiągają wyższy poziom produkcji niż te oparte na terrorze i haraczu, w długim okresie wypierają je – pokojowo albo w wyniku konfliktu zbrojnego.
Tylko tu należy odróżnić dwa rodzaje przemocy — przemoc użyta do obrony przed przemocą, a przemoc użyta do zmuszenia innych do określonych zachowań ekonomicznych. Przestaje opłacać się ta druga. W tym pierwszym rodzaju przemocy działa inna logika ekonomiczna — tu trzeba liczyć i porównać koszty broni i organizacji ofensywnej i defensywnej. Do tego mam osobną rozkminę.
Jest jeszcze jeden, dziś kluczowy mechanizm. Wraz z rozwojem technologii rosną proporcje wartości niematerialnych względem materialnych. Te pierwsze są znacznie trudniejsze do opodatkowania i kontrolowania.
Dawniej chłop, nawet wolny, nie mógł uciec przed zaborczym panem, zabierając ze sobą swoje gospodarstwo. Dziś ekspert od technologii rakietowej, fizyki jądrowej czy zaawansowanego oprogramowania może w ciągu tygodnia zmienić kraj, pracodawcę i jurysdykcję. Jego wiedza jest warta więcej niż ziemia, maszyny czy budynki.
W firmie produkującej samoloty hangary i linie montażowe są często mniej warte niż dokumentacja techniczna, procedury i know-how. A tego nie da się skutecznie opodatkować bez zniszczenia samego źródła wartości. Koszt przymusu rośnie szybciej niż potencjalny zysk.
Dziękuję za rozbudowane wyjaśnienie, to uczciwy i logicznie spójny wywód, więc pozwól, że spróbuję go domknąć w prostym schemacie, gdzie się zgadzamy, a gdzie jednak się rozchodzimy.
Zgadzam się, że przemoc jako metoda organizowania relacji ekonomicznych jest niskowydajna i wraz ze wzrostem produktywności traci rację bytu. Praca przymusowa i klasyczne niewolnictwo upadły nie z powodów moralnych, lecz ekonomicznych. Rosnąca wartość kapitału niematerialnego ogranicza zdolność państw do prostego opodatkowania i kontroli. Mobilność ludzi, wiedzy i kapitału wymusza konkurencję między jurysdykcjami. Brutalne, prymitywne formy państwowego przymusu są anachronizmem i będą coraz mniej skuteczne. To są trafne obserwacje i w dużej mierze je podzielam.
Różnimy się natomiast w jednym, zasadniczym punkcie wniosku. Ty traktujesz państwo wyłącznie jako technologię przemocy i wyciągania haraczu, która, jak każda nieefektywna technologia, musi zaniknąć. Ja widzę państwo raczej jako zmienną formę koordynacji, która historycznie rzeczywiście zaczynała od przemocy, ale z czasem przechodziła w zarządzanie ryzykiem, prawem, infrastrukturą i stabilnością. Historia nie pokazuje prostego zaniku państw wraz ze wzrostem wydajności pracy. Pokazuje raczej ich transformację, od feudalnego bata, przez państwo fiskalne, po państwo konkurujące o kapitał i kompetencje. Technologia nie tylko podnosi koszt przemocy, ona potrafi też obniżać koszt kontroli i nadzoru, więc jej wpływ nie jest jednoznaczny. Nie widzę też wystarczających podstaw, by uznać wykładniczy postęp i zanik państwa za proces nieuchronny. Historia rozwoju jest pełna załamań, wojen, regresów i nieoczekiwanych zwrotów, a technologia bywała narzędziem zarówno emancypacji, jak i dominacji.
Dlatego zgadzam się z Tobą co do kierunku nacisku, mniej przymusu, więcej dobrowolności, więcej rynku, mniej polityki w gospodarce. Różnię się natomiast co do tezy, że państwo jako takie jest skazane na ekonomiczne wyginięcie. Dla mnie realny spór nie dotyczy tego, czy państwo zniknie, tylko jaką formę przyjmie i czy uda się je ograniczyć, zanim technologia zacznie wzmacniać jego ciemniejsze strony. A te ciemne strony są najbardziej niebezpieczne i przed nimi musimy się przede wszystkim obronić.
Czy to jest zanik, czy transformacja, to tylko kwestia nazewnictwa. Zgadzam się na transformację. Transformacja trwa taka, że sensowne i potrzebne instytucje zostają, ale tracą monopol. Zarządzanie ryzykiem, prawem, infrastrukturą i stabilnością zostaje, ale przestaje być wymuszane przemocą, staje się konkurencyjne. Bo zarządzanie ryzykiem przy użyciu terroru po prostu przestaje się opłacać. Ja państwem nazywam terytorialny monopol na przemoc, a nie wszystkie instytucje, które wytworzył ten aparat terroru. Te instytucje nie zanikną, ale wraz z rozwojem technologii i wzrostem wydajności pracy stracą umocowanie w terrorze.
Państwo zajęło się milionem dziedzin, rozwinął się etatyzm, ale jak się z nich wycofa, to nadal jest państwem. Państwo minimum to nadal państwo, choć w ogóle nie zajmuje się finansami, edukacją czy służbą zdrowia. Więc immanentne cechy państwa to są te cechy, które zostają jako minimalny zestaw. To minimum to stanowienie prawa, sądownictwo, wojsko i policja. To definiuje państwo. Więc państwo to terytorialny monopol na terror. To nie będzie zanikać, to będzie się pluralizować.
Dlatego libertarianie operują hasłem "Tysiąca Liechtensteinów". Liechtenstein to nadal państwo, ale ma jedną kluczową cechę, która powoduje, że nie jest monopolem na terror: prawo do secesji. Nawet tak malutkie księstewko pozwala każdej swojej gminie się odłączyć i przyłączyć do jakiegoś szwajcarskiego kantonu. Niemniej te gminy tego nie chcą, bo konkurencja powoduje, że wolą władzę księcia.
Nie wiadomo ile potrzeba marek samochodów na świecie — wolny rynek i konkurencja powodują, że to się optymalizuje, tworzy się tyle, ile potrzeba — na ile jest miejsca na rynku, na ile jest popyt. Gdyby użyć siły, gdyby ludzi sterroryzować, gdyby zmonopolizować rynek samochodowy, to byłoby kilka marek, albo nawet jedna na cały świat. Gdybym wtedy powiedział, że te marki, czy marka, wkrótce upadną, to nie znaczy, że bym twierdził, że upadnie przemysł samochodowy, że nie będzie samochodów, to tylko znaczy, że upadnie monopol, że marek będzie więcej — a ile, nie wiadomo. Jednak niech będzie, że to nie będzie upadek monopolu, ale transformacja.