Od czasu do czasu w Internecie krąży ta sama opowieść, powtarzana przez samozwańczych ekonomicznych proroków:
„Przychodzi klient do fryzjera, płaci 50 złotych, fryzjer tymi pieniędzmi płaci dostawcy, dostawca piekarzowi, piekarz młynarzowi, a młynarz wraca do fryzjera i wszyscy są szczęśliwi. Pieniądz krąży, gospodarka się kręci, i oto dowód, że nie ilość pieniędzy się liczy, tylko szybkość ich obiegu!”.
Brzmi pięknie. Problem w tym, że to bajka dla dorosłych, którzy nie lubią matematyki.
Mieszanie bez cukru nie słodzi herbaty
Ten przykład jest jak twierdzenie, że herbata staje się słodsza od samego mieszania.
Można kręcić łyżeczką do upadłego, jeśli nie wsypiesz cukru, w kubku nadal masz gorzki napar.
Tak samo z pieniędzmi: możesz nimi obracać tysiąc razy dziennie, ale jeśli nikt nie stworzy nowej wartości, butów, chleba, oprogramowania czy prądu, to gospodarka stoi w miejscu.
Pieniądz sam w sobie niczego nie produkuje. Jest tylko biletem, którym ludzie wymieniają się tym, co już istnieje. Gdy ktoś w bajce płaci 50 złotych, a potem te same 50 złotych wraca do punktu wyjścia, to nie cud ekonomiczny, tylko zamknięty obieg tej samej energii. Bilans na końcu wynosi zero.
Szybkość obrotu to nie przyczyna, tylko objaw
Ekonomiści mówią o „prędkości obiegu pieniądza”. To prawdziwe zjawisko, ale często źle rozumiane.
Pieniądz krąży szybciej wtedy, gdy ludzie mają co sprzedawać i co kupować.
To nie szybkie przekazywanie banknotów tworzy dobrobyt, lecz dobrobyt sprawia, że banknoty szybciej krążą.
Innymi słowy – ruch pieniądza jest skutkiem życia gospodarczego, nie jego źródłem.
W przeciwnym razie wystarczyłoby zorganizować maraton przekazywania banknotu z ręki do ręki i mielibyśmy drugi cud gospodarczy nad Wisłą.
Bajeczka pomija dług, podatki i inwestycje
W prawdziwym świecie fryzjer nie tylko zarabia, ale też płaci podatki, czynsz, ZUS, spłaca kredyt za fotel i nożyczki.
Dostawca ma leasing na samochód, piekarz kredyt na piec, młynarz, rachunek za prąd.
Prawdziwa gospodarka nie zamyka się w obiegu jednej pięćdziesiątki.
Potrzebuje stałego dopływu nowych pieniędzy, bo w każdym cyklu ktoś ma zobowiązania do spłaty, ktoś inwestuje, ktoś odkłada.
Dlatego ilość pieniądza w obiegu ma znaczenie, bo musi pokrywać realne zobowiązania gospodarki.
Bez tego system się dławi, jak silnik bez paliwa.
Magia „wydawania dla wydawania”
Z tej bajeczki wywodzi się też popularne przekonanie polityków: „Trzeba tylko zwiększyć konsumpcję, a wszystko ruszy!”.
To dlatego rozdaje się „trzynastki”, „czternastki” i „bony turystyczne”, w imię „rozkręcenia obrotu”.
Ale jeśli za tym nie idzie wzrost produkcji, inwestycji i pracy, to efekt jest jeden: inflacja.
Bo więcej pieniędzy ściga tę samą ilość towarów.
To tak, jakbyśmy do herbaty zamiast cukru wsypali sól – ruch będzie, ale smak coraz gorszy.
Ekonomia to nie magia, tylko rachunek
W prawdziwej gospodarce liczy się nie to, ile razy banknot zmieni właściciela, tylko czy w tym czasie powstało coś nowego, coś, co zwiększy realne bogactwo.
Można setki razy przeliczać te same monety, ale bogactwo rośnie dopiero wtedy, gdy ktoś wyprodukuje chleb, zbuduje dom albo stworzy program, który oszczędza czas i energię innych ludzi.
Dlatego bajka o fryzjerze jest tak kusząca, daje poczucie, że wystarczy kręcić się w miejscu, by świat się rozwijał.
Ale gospodarka to nie karuzela. Jeśli nikt nie pcha, przestaje się obracać.
Prawdziwy wzrost nie bierze się z prędkości obiegu pieniędzy, tylko z jakości tego, co ludzie robią między jednym a drugim obrotem.
Bez pracy, inwestycji i zaufania każda pięćdziesiątka, nawet najbardziej ruchliwa, pozostanie tylko kawałkiem papieru, który z rąk do rąk przenosi jedną iluzję: że ruch to życie.
A to nieprawda. Bo wiatrak się kręci, a chleba z tego nie ma.
Brawo! To bardzo celna krytyka keynesizmu i potwierdzenie tego, że to ASE ma rację.
Dziękuje za brawa, ale przyznam, że teraz to już zgłupiałem totalnie, bo w komentarzu pod wcześniejszym moim tekstem napisał Pan dokładnie tak: "Autor zdaje się wierzyć, że pieniądze znikają, gdy ktoś je wyda. Tymczasem każdy wydatek jednej osoby jest dochodem innej. Jeśli szewc kupi chleb, to piekarz ma pieniądze na buty. Jeśli właściciel warsztatu kupi nową skórę, to garbarz ma dochód. W systemie rynkowym pieniądz jest krwiobiegiem, nie magazynem". To przecież fundament teorii obiegu dochodów, czyli dokładnie tego, co krytykuje szkoła austriacka.
Trudno więc jednocześnie chwalić krytykę keynesizmu i powtarzać jego główną tezę. W mikroobrocie faktycznie każdy wydatek jest czyimś dochodem, ale w makroskali część pieniędzy znika z obiegu – gromadzi się w zyskach kapitałowych, na rynkach finansowych czy w długu. Wtedy system traci równowagę, bo nie wraca wystarczający popyt.
Czyli, jak mawiał Kisiel: ma Pan rację, tylko nie bardzo wiadomo w jakiej sprawie. .
Ale ten cytat, to nie jest żadna teoria czy poglądy, to są fakty. Nie ma żadnego obiegu dochodów, jest obieg pieniądza. Ja nigdzie nie twierdziłem, że ten obieg tworzy wartości, on tylko ułatwia handel, co stwarza warunki do bardziej optymalnej produkcji. To, że pieniądz krąży, to nie jest teza Keynesa, ale powszechnie znany fakt opisywany nawet przez Kopernika. Pieniądz nie znika w żadnej skali — chyba że się spali banknoty w kominku.
Nie zrozumiał Pan, nie chodzi o to, że Keynes odkrył sam fakt, iż pieniądz krąży — to wiedzieli już Quesnay, Smith i nawet Kopernik. Keynes zrobił coś zupełnie innego: pokazał, że ten obieg nie jest automatyczny.
To znaczy: pieniądz faktycznie może „krążyć”, ale nie musi. Może utknąć w oszczędnościach, w spekulacji, w nadmiarze kapitału niepracującego. I właśnie w tym miejscu Keynes mówi: jeśli obieg się załamuje, to nie działa już „niewidzialna ręka rynku”, tylko zaczyna się recesja.
Więc ma Pan rację, że sam fakt krążenia nie jest jego tezą — to banał. Ale już pytanie, co się dzieje, gdy pieniądz krążyć przestaje – to dokładnie fundament teorii Keynesa.
Pieniądz nie może utknąć w oszczędnościach, w spekulacji czy czymkolwiek. Zdarza się, że ludzie banknotami się podcierają, a monety chowają w kanapie, ale to margines bez żadnego znaczenia. Jednak nawet jeśli się boimy, że ludzie mogą zwariować na większą skalę, to jedyne rozwiązanie to konkurencja walutowa. Gdy jacyś ludzie czy mechanizmy z jakiś powodów wstrzymają obieg jakieś waluty, to bez problemów transakcje, które obsługiwała, obsłuży inna waluta. Wszystkie zjawiska monetarne wywołuje rząd, urzędnicy czy podmioty od nich zależne, więc by ich nie było, lepiej operować walutami niezależnymi od rządu. Za PRL-u rząd psuł złotówkę, to zastąpiły ją dolary: https://naszeblogi.pl/74706-gdyby-prl-mial-bitcoina
To bardzo ładna wizja – świat, w którym każdy problem rozwiązuje się sam przez „konkurencję walutową”. Ale niestety, to bardziej bajka niż ekonomia.
Po pierwsze, pieniądz może utknąć — i to nie w kanapie. Wystarczy spojrzeć na rosnące rezerwy banków w czasie kryzysów, na zyski firm nieprzekładane na inwestycje czy na biliony dolarów krążące w spekulacjach finansowych, które nigdy nie wracają do realnej gospodarki. To nie margines, to rdzeń współczesnego systemu.
Po drugie, „konkurencja walutowa” nie rozwiązuje problemu, tylko go mnoży. Bo jeśli pieniądz przestaje być powszechnym miernikiem wartości, zaczyna się chaos. Nie da się zbudować stabilnej gospodarki, w której każdy sklep, każdy pracodawca i każdy kredyt ma własną walutę. To właśnie dlatego nawet Friedman – ojciec liberalizmu monetarnego – pisał, że państwo musi zapewniać jednolity środek wymiany, bo inaczej całość rozsypie się jak rynek z tysiącem różnych miar metra i kilograma.
A dolary w PRL-u nie były żadną konkurencją walutową, tylko symptomem niewydolności systemu. Ucieczką w alternatywę, a nie rozwiązaniem. Pieniądz nie potrzebuje konkurencji, tylko zaufania i równowagi między obiegiem a realną wartością. A to już nie jest kwestia „wolnego rynku”, tylko, niestety, zdrowego rozsądku.
Ale jak Pan w to wierzy, to mnie nic do tego a jeżeli uda się Panu jeszcze kogoś przekonać do tej wizji, to pański sukces. Ja tylko przestrzegam. A jak uda się Panu podważyć Friedmana, może i Nobel się trafi.
To nie jest bajka o konkurencji walutowej, tylko opis realnego świata, w którym żadna waluta nie jest wieczna. Konkurencja nie tworzy chaosu — chaos tworzy się wtedy, gdy walutę monopolizuje państwo.
To, że pieniądz utknął w rezerwach banków, nie znaczy, że zniknął z obiegu. Zmienili się tylko jego użytkownicy: zamiast kupców są bankierzy. Dopóki istnieje alternatywna waluta, rynek sam przywraca płynność, bo kapitał ucieka tam, gdzie może być użyty. Kryzys nastąpi wtedy, gdy nie ma gdzie uciec.
Poza tym Friedman właśnie popierał prywatną emisję pieniądza i pisał o konkurencji walutowej jako o naturalnym mechanizmie selekcji najlepszej waluty. Więc powoływanie się na niego przeciw konkurencji walutowej to już klasyka myślenia odwrotnego do faktów.
Dolar w PRL-u nie był ucieczką — był niezależnym standardem mierzenia wartości wymiennej, który uratował gospodarkę przed całkowitym zapaścią. Dokładnie tak samo jak dziś Bitcoin ratuje kraje Ameryki Południowej przed inflacyjną patologią.
Zaufanie nie powstaje z dekretu, tylko z braku przymusu. I właśnie dlatego jedyny pieniądz, który nie musi być ratowany, to ten, którego państwo nie może zepsuć.
To bardzo barwna wizja, trochę zagmatwana, ale niestety ekonomicznie całkowicie błędna. Postaram się uporządkować:
Po pierwsze – pieniądz nie „mnoży się” od samego krążenia. Każda transakcja z podatkiem nie tworzy nowej stówki, tylko przesuwa istniejącą część wartości z sektora prywatnego do publicznego. Państwo te środki wydaje dalej, ale bilans całości nie rośnie. To nie reakcja łańcuchowa, tylko krążenie tej samej krwi w innych naczyniach.
Po drugie – „stówa urzędnicza”, która wraca do budżetu w postaci podatku, nie anihiluje się jak cząstka kwantowa. Ona po prostu zmienia właściciela – wpływa na konto państwa, które nią reguluje inne wydatki. Dopiero nadwyżka podatków nad wydatkami lub odwrotnie (deficyt) realnie wpływa na ilość pieniądza w obiegu.
Po trzecie – to nie towary krążą, tylko własność i zobowiązania. Pieniądz jest nie tylko „miarą wartości”, ale też środkiem jej transferu. Bez realnego pieniądza wymiana towarów zatrzymałaby się jak krew w zatorze.
Tak więc cała ta koncepcja z „generowaniem drugiej stówy” jest piękna jak perpetuum mobile, ale działa tylko w opowieściach. W gospodarce prawdziwej, każda złotówka musi mieć pokrycie w produkcie, pracy albo długu. Reszta to magia księgowa.
Nie chodzi tu o żadne żonglowanie metaforami, tylko o realne różnice znaczeniowe, które przekładają się na praktykę gospodarczą. „Krążenie pieniądza” to nie figura retoryczna, tylko opis mechanizmu przepływu środków w systemie – pytanie brzmi, czy ten przepływ sam się utrzymuje, czy wymaga bodźców z zewnątrz (popytu, inwestycji, kredytu, emisji itd.).
Kiedy ktoś mówi, że „pieniądz krąży”, zakłada pewien ideał – że wszystko, co zostało zarobione, natychmiast wraca do obiegu. Ale w rzeczywistości część pieniędzy zostaje zatrzymana: w oszczędnościach, w zyskach nieinwestowanych, w podatkach, w długu. I właśnie ta luka między przepływem a zatrzymaniem jest sednem problemu.
Więc nie spór o słowa, tylko o mechanizm: czy kapitalizm potrafi się sam bilansować, czy potrzebuje kogoś, kto ten obieg sztucznie domknie. Kalecki, Keynes czy nawet Friedman próbowali na to odpowiedzieć – każdy inaczej. Sofistyka zaczyna się dopiero tam, gdzie udajemy, że problemu nie ma.