Brylanciarze

 
Najnowsza książka Teresy Bochwic nosi tytuł Brylant. Czyta się ją dobrze i szybko. Złożona jest z trzech części: pierwszą należałoby potraktować, jako Opowiadania prawdziwe, drugą stanowią, Reportaże z nierzeczywistości, natomiast część trzecia, najdłuższa, nosi dobry, ale zbyt rozszerzający tytuł: O pokoleniu Solidarności. Jak pierwszym rozdziałem należałoby się delektować, to z ostatnim już trzeba dyskutować; drukowany był bowiem w Kulturze paryskiej w 1987 r. Red. Jerzy Giedroyć, zamieszczając go doskonale wiedział, co robi. I stąd być może powstał impuls do sformułowania niniejszego głosu. Część druga (środkowa) ma charakter informacyjny.

Rozdział pierwszy
Opowiadania prawdziwe odsłaniają talent Autorki. Na tę część składają się następujące opowiadanie (mogą być również reportażami):
 Świniak, Wspólniczka, Oszukana, Brylant oraz Chwilowo nieczynne. W pierwszym z nich (Świniak), Autorka, poprzez wyrysowanie dwóch przeciwstawnych sobie linii, odmalowuje epokę peerelowską. Z jednej strony pokazuje ogólną partyjną niekompetencję i ideologizację, powszechną korupcję i podejrzliwość, bylejakość i powierzchowność; z drugiej przeciwstawia pozytywną postać Pawła i jego stosunek do ówczesnej władzy – środek wypełnia ówczesne życie. Takie ujęcie pozwala utrzymać czytelnikowi pion i zdrowy rozsądek, a Autorce właściwie oddać prawdę o tamtym czasie. Opowiadanie kończy się, jak to wówczas powiadano: „kontrolą na szczeblu ministerialnym” i targowaniem się dyrektora szkoły z wiceministrem o pieniądze na jej remont. Gdy „stanęło” na ośmiuset tysiącach, wszyscy wstali od stołu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, ale wiceministrowi jakoś dziwnie się nie spieszyło. Gdy wreszcie skierował się do samochodu służbowego stała się rzecz niecodzienna. Wiceminister został zupełnie niespodziewanie i absolutnie spontanicznie zatrzymany przez delegację szkoły. W geście najwyższej wdzięczności, wręczono mu zawiniętego, ciepłego jeszcze… świniaczka. Wiceminister oczywiście opierał się mocno, ale jednocześnie zaznaczał, że świniak został mu wręczony już po fakcie, a wiec wszystko jest w najlepszym porządku.

Opowiadanie do tego stopnia oddaje klimat tamtej epoki, że owego świniaka można uznać, nie tyle za symbol systemu, co ludzi tamtych czasów, którzy nim władali… No tak pasuje, że aż smakuje. Inny minister, na innym szczeblu, bodajże kultury – kobieciarz, świniaczkami zapewne nie gardził, ale miał jeszcze inne potrzeby: gustował w dziewczynkach ze wsi. Gdy któraś zaszła z nim w ciążę, kupował krowę i odstawiał tam, skąd przyszła – oczywiście morda w kubeł, bo nie każda może mieć dziecko z ministrem. Pretensje? Jakie pretensje…, przecież mógł wypędzić, oskarżyć lub narobić innych wszelakich kłopotów, a tak zachował się jak trzeba. Takie to były klimaty.

Kolejnym niezwykłym opowiadaniem jest Oszukana. To taka miejscowa damska wersja amerykańskiego skoku z pucybuta na milionera lub ściślej: najkrótsza droga z chaty do pałacu. Kojarzy mi się ona z innym równie autentycznym faktem, równie przejmującym do szpiku kości. Było nim rozstanie matki z córką na skrzyżowaniu ulic: Tysiąclecia i Lubartowskiej w Lublinie. Z jednej strony córka ubrana na dziwkę (w latach 90-ych kobiety nosiły się inaczej), z drugiej zrozpaczona, spracowana do granic zupełnego poświęcenia się dla dzieci i domu, matka – stoją naprzeciw siebie i nerwowo gestykulują. Obydwie gotowe są na wszystko. Matka, aby zatrzymać to, co ma najdroższego na świecie, córka, aby odrzucić sposób życia, zarabiania matki i odejść z domu. Na zawsze. Zaczęło się od próśb matki, gdy nie skutkowały, przeszły w zaklinanie, potem w błaganie o powrót do domu i normalne życie. Dramat matki zatrzymywał ludzi, w powietrzu czuło się głębokie współczucie przechodniów. Trwało to chwilę. I na koniec ten głośny skrzekliwy, niezwykle wulgarny bluzg córki i w odpowiedzi przeraźliwe wołanie matki do Boga: Boże miłosierny, kto mi zabrał dziecko!!! Kto mi zabrał dziecko!!! Ktooo!?... Po jakimś czasie podszedł starszy pan i bardzo łagodnymi gestami zaczął uspokajać matkę i coś do niej mówić. Kobieta nie przyjęła jego wyjaśnień i prób złagodzenia napięcie. Odwróciła głowę w jego kierunku i prosto w twarz zawołała tym samym zranionym i przeszywającym wszystkie zmysły głosem: Proszę pana, proszę nie mówić mi o jakimś systemie, czy pan rozumie… Czy pan rozumie, straciłam córkę. Straciłam moje dziecko, pan rozumie… Gdy ludzie oderwali wzrok od matki, córki już nie było, poszła swoją drogą. Ale to przeraźliwe wołanie zawisło w tym miejscu na zawsze. Zawisło wieki. Ilekroć tamtędy przechodzę, wciąż słyszę głosu zrozpaczonej i zranionej matki.

Córka mając bardzo przeciętną urodę, żadnych sukcesów w zawodzie, który sama sobie wybrała, odnieść nie mogła… Dziecko nie rozumiało, że droga do pałacu, zawiedzie ją na śmietnik i tam zakończy się jej wspaniała bajka. Matka zobaczyła tę drogę wcześniej, ale nie była w stanie niczego zmienić. Czy to przeznaczenie? Nie, to brak właściwego punktu odniesienia; brak celu i poczucie zamknięcia w klatce. Czy decyzja dziecka obciąża wyłącznie ją samą? Też nie, bo prawdopodobnie jej stan ducha wynikał bardziej z okresu przejściowego i powszechnej niemocy państwa, niż słabości osobistej. Rzecz w tym, że nie był to pojedynczy przypadek. Znam wiele innych, mu podobnych, w którym większą rolę odgrywa proces wręcz cywilizacyjnego molestowania, niż indywidualnych skłonności.

Akcja Oszukanej Teresy Bochwic nie dzieje się w kraju, lecz za granicą, która nakłada dodatkowe uwarunkowania i zależności. Zagranica daje ten komfort, że można przyjechać do kraju i rżnąć bogata panią z sukcesem. Potem wraca się do świata, z którego tylko nieliczne dziewczyny wychodzą cało, bo znalazły jakąś niszę dla siebie, księcia z bajki lub trafiły na kogoś, kto z jakiejś przyczyny pomógł. Ale z patologii się nie wychodzi, patologia pozostaje we krwi do końca życia. I co gorzej, nie sposób jej ukryć. Ileż matek na ziemiach zachodnich porzuciło swoje dzieci, rodziny i szło w „tango”. Potem, najczęściej analfabetki, opowiadają że pracowały w szaszłykarni, na kebabie u Turka, na opiece Bóg wie gdzie i nadal wydaje się im, że wiodą lub wiodły jakieś niesamowicie atrakcyjne życie. Gdy kiedyś wrócą z dużą paczką do domu, eurosieroty nie chcą z nimi gadać, a nawet traktują kopniakiem. Burdel pozostaje w nich do końca życia. Zadziwiające jest jednak to, że większość nadal żyje w zakłamanym micie sądząc, że choć trochę p o ż y ł y… Może ktoś kiedyś napisze książkę na ten temat. Ale czy ktokolwiek zapłaci za tak cywilizacyjnie „podbity bębenek”, który właśnie w ten sposób wyrysował los tych kobiet?

Pamiętam jeszcze jeden, ale tym razem zupełnie inny głos – prof. Anny Pawełczyńskiej, najwybitniejszej powojennej socjolog polskiej kultury. Kiedyś powiedziała mi, że takim będzie społeczeństwo, jakie są jego kobiety. Ta więźniarka Auschwitz, która przeszła piekło na ziemi, a mimo to kochała ludzi, kończąc swoją wypowiedź spuściła głowę i zamilkła na dłużej. Może kiedyś, po latach na lubelskim skrzyżowaniu powstanie pomnik Krzyku Matki, ale milczenie prof. Pawełczyńskiej pozostanie na zawsze ciszą.

Rozdział drugi
Rozdział drugi zatytułowany Reportaże z nierzeczywistości ma charakter autobiograficzny i informacyjny. Treść rozdziału związana jest w dużej mierze z informacjami pozyskanymi z IPN. Ta wiedza jest szczególnie przydatna dla tych, którzy wyjeżdżają za granicę, choć większość z nich nie ma takiej świadomości. Nie zdają sobie sprawy, że każda jakość materiału tak samo decyduje o jakości produktu, jak każdy stopień ludzkiej świadomości determinuje szanse na przyszłość pojedynczego człowieka i całego narodu… Tu warto dodać, że taki sam krzyk rozpaczy, przez dziesiątki lat, wydobywał się z gardeł ludzi niezależnych, wychowanych przez II RP, ale był niesłyszalny, bo naród wybrał drogę nie matki z lubelskiego skrzyżowana, lecz córki. I niech się nikomu nie wydaje, że może być „samotnym białym żaglem”.

Rozdział trzeci
Ostatni rozdział jest opowieścią o pokoleniu „Solidarności” warszawskiej i jej duszy. To chyba jeden z niewielu reportaży uczestniczących, a dziś już demaskatorskich, z którego możemy czerpać dane źródłowe. Autorka, poprzez swoją szczerość (rok 1987) dziś odsłania te obszary zaciemnienia komunistycznego, które zostały przejęte przez rodzące się wówczas nowe elity, a które dziś pokazują to, o czym jeszcze nie wiemy, a co już dotyczy nas osobiście i naszych szans na przyszłość. Potrzeba szczerej i bezkompromisowej dyskusji jest więc paląca. Kilka przykładów:

1. Nasze pokolenie tyle się nauczyło o bohaterach na barykadach, tyle razy przeżyło cudzą śmierć, że nie ma wśród nas amatorów poświęcania życia. O nie. Może dlatego Solidarność miała tak mało ofiar (173). Nikt nikogo nie wysyła na śmierć, ale trudno nie zauważyć, że właśnie dlatego następne pokolenia młodych Polaków z taką łatwością wyjeżdżało na saksy. Po prostu, straciliśmy świadomość i odwagę naszych ojców. Wolności broni się nie tylko strajkami, ale jak trzeba, to również krwią. Bezczynność i tchórzostwo zawsze następne pokolenia zmusza do ofiar – to jest prawda dziejowa której nic nie jest w stanie obalić. I dalej: A my jako pokolenie nigdy nie lubiliśmy, żeby coś było naprawdę i ostatecznie. Tym się pewnie różni ten patriotyzm wobec Solidarności od patriotyzmu naszych walczących o Polskę ojców (173). Ani w przyrodzie, ani w polityce nic nie ma na niby. Nic. Państwo i życie codzienne dzieje się wyłącznie w realu, a każda przyczyna ma swój skutek. Polacy z 1918 r. zdołali zatrzymać polskie doświadczenie i ciągłość naszych elit – pomimo 123 lat zaborów. Zbudowali niepodległe i sprawne państwo. Po wojnie polski kod kulturowy został złamany, nie w czasie wrzącej komuny, lecz uwaga, wychodzi na to, że zupełnie nieświadomie w czasie… „Solidarności”. A więc nie przez system, który jeszcze nie zwyciężył, lecz przez brylantowców – młodych świeżo wykształconych akademików, którym wydawało się, że posiedli jakiś brylant, który pozwoli im beztrosko żyć przez dalsze lata. I trzeba ustalić czy coś podobnego działo się tylko w Warszawie? W tym względzie wina PRL i przewodniej siły „Solidarności” wydają się być wspólne. Wychodzi na to, że obydwie formacje zainteresowane są wyrugowaniem z historii okresu II RP, bo jego porównanie z okresem powojennym, również tym solidarnościowym, stawia jedną i drugą stronę w złym świetle. I to jest właśnie grzech pierworodny III RP. Ich wspólnym symbolem stał się okrągły stół.

Ale to nie koniec czasu marnotrawnego, bo tak samo zniszczono niepodległy okres „S”, jak skomercjalizowano cały pontyfikat Jana Pawła II. Czy to przypadek, że te dwa wielkie zjawiska spotkał ten sam los? Chyba nie. A skoro tak, to na horyzoncie nie widać żadnej siły, która byłaby w stanie zniwelować ten defekt tak mocno tkwiący w korzeniach III RP. A skoro nie widać żadnej siły, to sytuacja komplikuje się, bo stary podział na oprawców i młodych naiwnych ludzi, którzy nie chcieli słuchać doświadczonych rodziców, trzeba utrzymać, choć obydwa są do odrzucenia. Komuniści myśleli tylko o zachowaniu władzy, „Solidarnościowcy” (prawdopodobnie głównie warszawscy) stali się kreatorami nowego państwa na niby i nowej powszechnej bylejakości. Komuniści robili to świadomie, solidarnościowcy – nieświadomie. Naiwność nowych elit była tak zaawansowana, że sądzili iż PRL-owską władzę zaspokoją podarunkami w postaci willi z samochodem. Czyż nie wiedzieli, że jak komuniści utrzymają władzę lub wpływ na nią i odpowiednie środki, to władza postsolidarnościowa nie będzie im do niczego potrzebna i sami sobie przyznają takie domy i takie samochody, jakie zechcą. Coś takiego po doświadczeniu Polskiego Państwa Podziemnego, po uznaniu polskiego wywiadu w II wojnie za najlepszy na świecie i polowaniu na Żołnierzy Niezłomnych, to już Bantustan. To n i e p r a w d o p o d o b n e, ale wychodzi na to, że prawdziwe jak chleb. I zdarzyło się to ludziom, jak pisze Autorka, którzy mieli podobne życiorysy: dziadek legionista, ojciec w AK, Sybir, Katyń, obozy koncentracyjne. I na dodatek: ludzie czasów „Solidarności” kochali prawdę, kochali ją aż do głupoty, aż do ujawnienia swoich planów i pozycji (139). I kolejny wniosek: zdumienie budzi, że z taką łatwością i w tak krótkim czasie komuna potrafiła oddzielić 1000 lat dziejów polskiej kultury i zbudować zupełnie nowy gmach złożony z kłamstw i fałszu, a ludzie „S” zaakceptowali to; przystali na to, bo część z nich nie wiedziała kim jest i z jakiego pnia się wywodzi, choć ja takich odczuć nie miałem i czegoś podobnego nie pamiętam. Mieszkałem wówczas w Katowicach. Być może mamy tu do czynienia z czymś, co dziś określamy, jako „warszawka”.

2. Sierpień 1980 roku spędziłam w sanatorium na Ziemiach Zachodnich, gdzie trzydziestoparoletnie deszcze i śnieg zmyły polskie napisy na zabytkach, odsłaniając czarny, dobrą niemiecką farbą malowany gotyk, dla jednych groźne memento, dla innych przypomnienie, że te ziemie – może i słusznie -  są Zabrane, ale nie Odzyskane (135)No i właśnie, ten ostatni powojenny wielki polski projekt, który psychicznie pozwolił Polakom zaakceptować powojenną zmianę granic, w okresie „Solidarności” został obalony… i co w zamian? – w to miejsce wprowadzono narrację niemiecka, a więc w istocie antypolską. Ileż to razy na Ziemiach Odzyskanych słyszałem opinię mieszkających tam Polaków, że nie są one polskie, jakby ci ludzie nie zdawali sobie sprawy, że mówią językiem, który pozbawia ich prawa własności (nawet tej wieczystej), tożsamości, a nawet prawa do istnienia. Refleksja polityczna okazała się na niższym poziomie, niż symbolika PGR-ów. Oni chcieli dobrze, ale czegoś zabrakło, wkradł się fałsz, który potem zaczął żyć swoim życiem i tak poprzewracał wszystkim w głowach, że stał się nowym mitem założycielskim, który pokonał piastowski i pokutuje tam do dnia dzisiejszego. Zabrakło prawdy z II RP. Pokolenie „Solidarności”, to z Brylantu, przestało słuchać głosu historii i przestało ją rozumieć. Kilkunastoletnia nowa filozofia, nowa socjologia i nowa historia okazały się silniejsze, niż 1000 lat tradycji. Ważniejszy dla tych ludzi był jakiś socjalizm, niż los Polski i ich samych. Socjalizm okazał się ważniejszy od państwa, a proletariat od narodu. Dlatego to młode pokolenie nie potrafiło już myśleć polskimi kategoriami – dziwne, bo przecież podziemna poligrafia szybko wypełniała „białe plamy”, strach dziadków i rodziców został przełamany i zaczęli mówić. Zagrożenia zewnętrzne były jasne. Ale już wówczas kombatantów wynoszono pod niebiosa, nie jako wzór zachowań, lecz wyłącznie jako tarcze własnej bezideowości i własnego chciejstwa. Czy można się dziwić, że po „Solidarności” zwyciężyli: brylantowcy i PRL-bis?

3. Dużo jest o roku 1968, jako określonym przełomie w powojennych dziejach, ale też o sprawiedliwości, tej „ponadczasowej” a więc trochę oderwanej od realiów kulturowo-politycznych, bo przecież każde poczucie sprawiedliwości ma swój punkt odniesienia. Inaczej sprawiedliwość rozumie naród niepodległy, jakim był polski w okresie międzywojennym, a zupełnie inaczej ten sam naród reagował w PRL, w którym totalna indoktrynacja zamykała wszystkim perspektywę. W II RP walka toczyła się o utrzymanie wolności i rozwój gospodarczy, w PRL o ich odzyskanie.Jest też o nowoczesności, ale po upadku PRL, ruch ten był jak najbardziej racjonalny. Również pluralizm w reportażu przewija się jako efekt ścierania się powojennych różnic zdań. Polski pluralizm zbudowany został w XVI wieku, przy okazji połączenia Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego, a jego widocznym wyrazem było przyjęcie około stu bojarów do polskich rodzin herbowych. Potem w oparciu o wciąż doskonaloną ideę unii zbudowano, jak się wyraził N. Davies, polską „prawie cywilizację”. W II RP zostało zniesione szlachectwo i zostały sformułowane nowe zasady funkcjonowania odrodzonego państwa, które z pewnymi zmianami są aktualne do dziś. Ale to brylantowcom już nie mieściło się w głowie.

4.. O „Solidarność” trzeba walczyć, bo była, jest i będzie szansą i nadzieją dla milionów Polaków, a jeżeli jej nie będzie, to nie będzie dla nas ani szans, ani nadziei (141). W 1987 r. to zdanie mogło wydawać się prawdziwe. Dziś, perspektywa czasu pokazuje inną opcję. „Solidarność”, mimo 10 milionów członków, to jednak nie Polska, tym bardziej, że „Solidarność” nie była jedna, lecz było ich trzy. Ale ta konstatacja przy okazji wyjaśnia sposób myślenia części obecnego establishmentu. I wciąż trudno nam zrozumieć, że „Solidarność”, która funkcjonowała na poziomie związków zawodowych nie mogła wypracować ani koncepcji kulturowej, ani państwowej. I nie wypracowała. Wiec o co szła walka? Dziś jesteśmy na zupełnie innym etapie i nie ma już do czego się odwoływać, tym bardziej, że podczas świąt państwowych władza zaczyna mieć tendencje do ogradzania się i izolowania. Pod pomnikami jest coraz mniej ludzi, a w świadomości polskiego społeczeństwa „Solidarność” wydaje się być już zamkniętą przeszłością, ba, nawet taką o której się zapomniało. Tworzenie z „S” punktu odniesienia dla rozwoju obecnego państwa, jego idei, celów i obowiązków, jest więc jakimś nieporozumieniem. Gorzej, mało kto, wśród polskiego społeczeństwa, zauważa brak podstawowej funkcji podtrzymującej istnienia państwa i kultury – nikt nie dba o tę podstawową solidarność pisaną małą literą.

„Solidarność” była ruchem wielkim, a jej wielkość polegała na kontynuacji protestów i walk o niepodległość. Tak ją widzieliśmy w 1980-1981 r. Oderwanie jej od logiki historycznej jest oderwaniem od polskiej rzeczywistości i polskiego społeczeństwa – jest więc anty-Solidarnością.

Komuniści próbowali liczyć polskie dzieje od 1945 r. nie bacząc na to, że cały system ocen moralnych podlegał jeszcze wartościom wypracowanym w okresie międzywojennym, a więc w II RP. Potem okazało się, że tę kalkulację zastosowała i podtrzymała któraś z kolei „Solidarność”. I tak pozostało. Ponadto okres szesnastu miesięcy prawdziwej wolności nie był czasem wyizolowania, lecz łączności z całością polskich dziejów i nikomu wówczas nie przychodziło do głowy myśleć innymi kategoriami. Wyrażał to cały podziemny ruch wydawniczy i Pieśń Solidarności Jana Pietrzaka: „Żeby Polska była Polską”. Dziś idziemy w kierunku nie tym, co trzeba.

Zdania niemal prawdziwe
1. Byliśmy pokoleniem głuchych nie tylko na muzykę, ale i na historię. Może dlatego wydawało nam się, że wszystko jest po raz pierwszy, że stare i zgniłe odpada, a teraz buduje się nowe, inne i świeże. Może stąd wziął się nasz intensywny i chyba w młodości zupełnie bezrefleksyjny stosunek do życia, to znaczy wiele rozmyślaliśmy nad charakterami ludzi, zdarzeniami i przypadłościami, ale wcale nie nad logiką tego wszystkiego, chyba że w sensie marksistowskim, to tak, nad związkami z tradycją. Nie było refleksji nad powiązaniem naszych losów z losami ogółu. Wydawało nam się, że jesteśmy wyjątkowi, nie tylko jako poszczególne osoby, ale jako etap w historii. Myśmy jako pokolenie nabrali takiego przekonania, że jedno życie to za mało, tak byliśmy zachłanni, a jednocześnie naiwni. […] I oczywiście następowało to przykre zderzenie ze światem, kiedy okazywało się, że pewne rzeczy są na jeden raz, że tylko raz się traci cnotę, bo raz się jest dziewicą. Że jak się opowiesz po tamtej stronie, to już nie będziesz kimś, kto był zawsze po tej – znany dramat tych wszystkich, co „zrozumieli”, „zawrócili” (161). I nagle przyszła „Solidarność”,  okazało się, że można robić to co się chce naprawdę, że można stać się tym kim się jest […] i ten okres stał się okresem spełnionych marzeń (168-169). Niestety wyuczona rzeczywistość była już zupełnie inna od tej prawdziwej, w której prawda jest prawdą, przyzwoitość przyzwoitością, a chleb chlebem. Zabrakło jakości.

2. „Solidarność” to był ten moment, kiedy na chwilę przestaliśmy biec, kiedy chcieliśmy zrobić ostatni wysiłek, żeby móc iść mocnym, normalnym krokiem. Nie musieliśmy wtedy ani jeść ani czegokolwiek kupować, delegowaliśmy kogoś, kto kupował ciastka i tak przeżywaliśmy dzień po dniu, przygotowując to lepsze życie, o którym i tak wiedzieliśmy, że nigdy nie nastąpi. Ale troszeczkę, troszkę mieliśmy nadzieję, może się zdąży zrobić tyle, że potem – po czym właściwie – coś jednak zostanie. Może... Więc inni wyjeżdżali, a my zostawaliśmy na miejscu wiąż przymierzając się do siebie nawzajem i do tamtych, co zostali na Zachodzie. Pokolenie wcześniejsze mówiło: wybrać wolność. Myśmy zawsze mówili: zostać. Nie wiem czemu to „wybranie wolności” zawsze mnie drażniło. Przecież wiemy dobrze, że nie taka to znowu wolność i że w gruncie rzeczy nie o to chodzi (165). A Jan Paweł II za swojego życia głosił, że ludzka praca musi mieć swój sens. Przyszłość i wolność wymagają dojrzałości na każdym poziomie, o nią walczy się naprawdę, albo traci ją beznadziejnie i głupio.

Podsumowanie
Brylant Teresy Bochwic jest książką wymagającą, nie można jej polecić każdemu. Czas „Solidarności” wyglądał zupełnie inaczej, niż rzeczywistość postsolidarnościowa. Przez szesnaście miesięcy wydawało nam się (mnie też), że żyjemy, oddychamy i wszyscy mówimy tym samym polskim językiem… Wydawało się, bo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza nadzieja na nową Polskę nie ma kontaktu z prawdą. Większość nie zdawała sobie sprawy, że jest od Polskiej rzeczywistości oddzielona barierą strachu i milczenia, a wiec tym niewidzialnym i nieprzenikalnym Murem Polskim, który po II wojnie stanął na granicy II RP i PRL; większość nie miała pojęcia, że od prawdziwie Niepodległej izolowana jest zaporą naiwnego optymizmu, który komunistyczna władza zdążyła już zaflancować powojenną młodzież. Polski Mur zaporowy budowany był od 1947 r., najpierw pod krwawym nadzorem UB, a potem trzymany pod bacznym okiem SB. Budowany był oczywiście rekami zniewolonych rodziców młodego narybku. Ludzie, Brylantu, którym wydawało się, że o coś walczą, pochodzili ze świata, który opanowało kłamstwo.

Po II wojnie komuniści dokończyli wielu czystek w polskiej strukturze społecznej. To nie rok 1968 był konsekwencją tej zbrodni. Kulturę inteligencką i tradycyjne elity wyniszczono już wcześniej. Gdy powstała „S”, robotnicy i chłopi czuli się władcami Polski, a Partia miała być ich przewodnią siłą – na 1000 lat. Wypowiedzenie tej zasady przez „lud pracujący” było wielkim czynem, ale nie miał on szans powodzenia, bo „sojusz robotniczo-inteligencki” był paktem nie z dawną polską inteligencją, lecz z komunistycznym aparatem, którym obsadzono wszystkie ważne stanowiska decyzyjne w państwie. Komuna oczywiście oferowała swoją małą stabilizację i dlatego w ciągu trzydziestu kilku lat w dużej mierze zdołała wyhodować brylanciarzy, zmienić skład „chemiczny” ich polskości oraz zredukować w nich tradycyjny sposób myślenia. Była to kontynuacja czystki kulturowej, którą zapoczątkowała Katarzyna II oraz kolejna udana próba tej samej destabilizacji lecz przesuniętej w czasie – całego społeczeństwa polskiego.

Temu procesowi w sukurs przyszedł nadchodzący kapitalizm i zaczął wyzwalać tajone dotąd najgorsze instynkty parobczańsko-proletariackie. Nie grabiono jeszcze „dworów pańskich”, bo za pysk trzymał sowiecki okupant, ale gdy tylko wyjechał w 1993 r., a oczy przedwojennego „pana” przestały już patrzeć, to pod przykryciem uwłaszczenia, prywatyzacji, kapitalizacji i Bóg wie czego jeszcze, nastąpiła powszechna grabież pańskiego – w tym wypadku państwowego. I ta idea chapania trwa po dzień dzisiejszy, bo do chapaczy i ich akolitów nie dotarło, a społeczeństwo nie wyjaśniło im, że podcinanie własnych arterii i rozkradanie dobra wspólnego, to wyłamywanie gałęzi, na której siedzimy wszyscy. Stąd tak powszechna pogarda dla polskości, dla prawdziwej niepodległości, niezrozumienie słów Jana Pawła II i nienawiść do wszystkiego, co przeszkadza idei chapania.

Ale to jeszcze nie koniec, bo pierwsi, peerelowscy prachapacze zadowalali się świniakiem i pokątnym budowaniem domów za państwowe pieniądze; współcześni idą na całość i tworzą modę na luksus. Moda pociąga za sobą zwyczaj zapożyczania się na całe życie i włączenie zabójczej pogoni za spłatami miesięcznych rat. Pogoń jest tak silna i tak napompowana strachem (tym razem nieco innym), że większość z nas stała się właścicielami nie własnych nieruchomości, lecz długów i w tej pogoni za kolejną nowoczesnością zaakceptowała nowy niewolniczy system, który sama nazwała wyścigiem szczurów. Nie trzeba dodawać, że wyścig szczurów nie pozostawia miejsce na myślenie, ale wymusza reset napięcia: picie, albo ćpanie. I wychodzi na to, że wyhapane zostanie wszystko, aż do białej kości, jak za Jakuba Szeli. Jeżeli społeczeństwo się nie opamięta, to zmarnowany zostanie również wysiłek ostatniego rządu, a więc wielki projekt budowy Centralnego Portu Lotniczego i przekop Mierzei Wiślanej, który ma szanse zaktywizować i zjednoczyć gospodarczo całą Polskę.

Na koniec
Ruch solidarnościowy i sama „Solidarność” nie mogą być punktem odniesienia dla poczerwcowych rządów III RP i budowania nowej Polski. Cały ruch solidarnościowy został rozpracowany, a zakłady mocno związane z „S” albo rozwiązane, albo załogi w nich tak zredukowane i zorganizowane przez postsolidarnościowe rządy, że nikomu nie mogą stworzyć zagrożenia. Nikt też nie zdołał opracować syntezy jej działalności, spiąć ją w jedną sensowną całość i umieścić na planie ostatnich kilkuset lat, poczynając od utraty państwowości w XVIII w. Bo dopiero taka perspektywa może odsłonić ostateczną prawdę o niej i dostarczyć nam wszystkim koniecznego tlenu. Świat, który powstał w oderwaniu od polskich realiów nie może być uważany za prawdziwy i poważny. Nie może też być punktem odniesienia do budowanej Nowej Polski.

Książka Teresy Bochwic uzmysłowiła mi również, że historia Polski w ostatnim stuleciu, to kilka oddzielnych enklaw, które zostały pozamykane na polityczne kłódki: Druga Rzeczpospolita jest pokryta gęstą mieszanką resortowej tajemnicy i politycznej dezinformacji; takim samym bielmem zaczyna zachodzić PRL, a nowi, kompletnie zdezorientowani już Brylanciarze, czekają na następną okazję zbudowania kolejnego powojennego potworka, którego ubiorą o zgrozo w polskie szaty. Jak świniak może być symbolem PRL-u, to stado baranów może być symbolem tej nowej wersji naszej Ojczyzny, która powstanie z pluralistycznego połączenia III RP z czymś, co jeszcze nie ma nazwy. Kopytka i kierunek już mamy, drogę wyznaczoną też. I teraz od nas zależy, czy pójdziemy nią jak ludzie, czy jak barany?
 
Teresa Bochwic, Brylant. Opowiadania prawdziwe, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Oddział Warszawa 2020, ss. 189.
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika AŁTORYDET

22-04-2021 [16:07] - AŁTORYDET | Link:

Mocno mnie Pan zachęcił do lektury tej książki. I zaraz ją zamówię. Diagnoza autorki wydaje się trafna. Jestem w trakcie lektury książki Sławomira Cenckiewicza o Ignacym Matuszewskim. Całkiem niedawno skończyłem "Sens ponad klęską" Wojciech Wencla (o Kazimierzu Wierzyńskim). Wie Pan czym Oni różnili się od nas? Byli serio, byli poważni. To, o czym mówili było dla nich istotne, toteż używali słów serio, dbali o wiarygodność. Łatwo było stracić twarz, niezmiernie trudno ją odzyskać. Co teraz się dzieje, wszyscy widzą.
Czym była "S" w okolicach roku 1987? Pamiętam kolejne numery "Tygodnika Mazowsze", z felietonami Dawida Warszawskiego, czyli Konstantego Geberta, syna Bolesława ps. "Ataman". Ale pamiętam też paryską "Kulturę" z tekstami Tomasza Szwedowicza, czyli Stefana Michnika. Czy na tym podglebiu mogło coś wyrosnąć? 

Obrazek użytkownika Ryszard Surmacz

22-04-2021 [19:53] - Ryszard Surmacz | Link:

@ Ałtorytet
Cieszę się, że zauważył Pan ten "drobny" niuans, którego dotad niewielu zauważało. Tak, oni byli na serio i tamta Polska była na serio.
W "Kulturze" sam pisałem. Na to, co robił Giedroyć trzeba spojrzeć nieco inaczej - szerzej. Wartość "Kultury" widać dopiero po latach.  Przykładem jest np. wywiad samej ze soba T. Bochwic i zamieszczone tu omówienie. 
Matuszewski jest ważny dla tych, którzy zajmuja się geopolityka.  "Sensu ponad klęska:, niestety, nie czytałem, ale postaram się to zmienić. Dziękuję za polecenie.

Obrazek użytkownika Teresa Bochwic

24-04-2021 [23:34] - Teresa Bochwic | Link:

Pierwsza wersja tekstu powstała o Marcu 1968 w końcu lat 1970. Drukowana w Karcie, Kulturze i w książce około 1987 druga rozszerzona o czas Solidarności 1980/81 ma niewiele wspólnego z ówczesną Solidarnością podziemną. 

Obrazek użytkownika Imć Waszeć

22-04-2021 [20:44] - Imć Waszeć | Link:

Panie Ryszardzie, co też Pan opowiada. Brylanciarze, czyli PeOwcy, to są najczęściej magistrowie historii, nawet doktorzy i profesorowie, ludzie świetnie wykształceni na czołowych polskich uczelniach, z ogromną wiedzą, bo mający papiery, fachowcy, prawdziwe elity europejskiego kraju, intelektualiści i myśliciele ponadczasowi, tak jak i ich promotorzy. Czyż oni i ich profesorowie mieliby nie znać historii Polski? Nie może być!!! Tjaaa....
Może jednak ktoś kiedyś wróci jeszcze do problemu, czym powinna charakteryzować się prawdziwa polska elita, a czym pospolity buc, lump i cham, który boczkiem wkradł się za papier na salony jak Nikodym Dyzma. Na razie chocholi taniec trwa, a to utrwala stare.

Obrazek użytkownika Ryszard Surmacz

22-04-2021 [21:33] - Ryszard Surmacz | Link:

@ Imć Waszeć
Nikt tu nikogo nie posadza o brak znajomości historii. Ale prawidłowość jest naturalna, Aussiedler (nie tylko w kontekście 116 paragrafu niemieckiej ustawy zasadniczej) rodzi aussiedlerki, ale również brylancierze  (nie tylko PeOwcy) produkuja wokół siebie dużo małych brylanciarzatek. Opublikowanie Brylantu  po kilkudziesięciu latach zupełnie zmienia kontekst i podnosi suknie tak wysoko, że zobaczyć można wszystko, co dotad tak skrzętnie skrywano. 

Obrazek użytkownika jazgdyni

23-04-2021 [06:35] - jazgdyni | Link:

Cześć Ryszardzie

Z Panią Teresą chyba oboje się nawzajem szanujemy, choć nigdy się nie spotkaliśmy. Sądzę tak po okazjonalnych wymianach zdań. Chyba mamy podobne doświadczenia i ogląd rzeczywistości. Nieco mnie zasmuciłeś, prezentując tę książkę. Bo zaliczam ją do literatury testamentowej. Podsumowanie lat życia... A Pani Teresa ciągle młoda przecież.

Wszystko dobrze? Zdrowi?
Uściski

Obrazek użytkownika Ryszard Surmacz

23-04-2021 [10:42] - Ryszard Surmacz | Link:

@ jazgdyni
O, witam, witam. Żyję. Nie było tak źle.
To, co możemy dziś zaliczyć do literatury testamentowej, odkrywa nam niezły teatr, jak napisałem Imciowi, podnosi aż tak wysoko sukienkę, że wszystko widać, jak na patelni. Przyczyn swoich dzisiejszych klęsk powinniśmy szukać właśnie w tym okresie. Mam oczywiście na myśli ostatni rozdział o "S".
Pozdrawiam
 

Obrazek użytkownika J z L

23-04-2021 [23:16] - J z L | Link:

Niewiele niestety jest literatury, która ułatwia zrozumienie epoki PRL-u, czerwonej komuny i wczesnej postkomuny, czasów osobom dziś bardzo młodym już całkowicie nieznanych.

Obrazek użytkownika Pers

24-04-2021 [07:43] - Pers | Link:

husky
" ułatwia zrozumienie epoki PRL-u, czerwonej komuny i wczesnej postkomuny"
Ty jesteś w tej dobrej sytuacji, że taką wiedzę wyniosłeś z domu.