Mój tato miał na imię Aleksander Roch, a mamusia Agnieszka z d. Cichosz. Mieszkaliśmy w pobliżu Tartaku Kohyleńskiego od strony starej, ukraińskiej wsi Kohylno, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński. Była to duża wieś licząca ponad sto numerów, zamieszkana jedynie przez kilka rodzin polskich. Moi rodzice mieli już dwoje dzieci: Czesławę lat około 10 i Edwarda lat około 5, a ja urodziłam się w grudniu 1942 r., zaledwie kilka miesięcy przed ucieczką naszej rodziny z Kohylna. Dlatego sama z siebie nic nie pamiętam, ale znam niektóre, b. ważne fakty bowiem w naszym domu powracano do tamtych, tragicznych dni na Wołyniu. Pamiętam, jak moja mama opowiadała o tym wiele razy, jeszcze we wsi Siedliska pod Zamościem tak: „Pewnego dnia wybrałam się z domu do naszego sąsiada Ukraińca, który mieszkał we wsi Kohylno. Chciałam sobie narwać wiśni na pierogi. Gdy już tam przyszłam, zobaczyłam, że w jego domu było właśnie, bardzo dużo ukraińskich chłopów, cała banda ukraińska. Razem z nimi w izbie była jedna staruszka Ukrainka, którą bardzo dobrze znałam i która mnie bardzo lubiła. Poznałyśmy się gdy stawialiśmy nasz dom, wiadomo jak prace to i woda jest potrzebna, a ponieważ nasza studnia stała na miedzy, była wspólna i tam mogłyśmy nie raz porozmawiać. To była naprawdę dobra kobieta, wiele razy dawała nam żywność, jeśli tylko czegoś nam brakowało, zaraz była z pomocą.
Stanęłam więc przez chwilę i nie wiedziałam, co dalej robić, bo nagle wszyscy, oderwali się od jakiejś wspólnej narady i zaczęli patrzeć na mnie. Nieoczekiwanie, mój znajomy Ukrainiec, powiedział do pozostałych głośno tak: ‘O macie jedną Polaczkę to rezaty!’. Po tych słowach Iwana, wszyscy nadal patrzyli na mnie spode łba, ale nikt nie odezwał się ani jednym słowem. Ja tymczasem nie przestraszyłam się bowiem wciąż nie rozumiałam do końca, co się właściwie dzieje. Do tego stopnia byłam tą sytuacją zaskoczona, nie dopuszczając do siebie myśli, że coś takiego może się wydarzyć, że odważnie powiedziałam: ‘Oj Iwan, cholera by cię zarezała, jak by ty mnie zarezał’. I to chyba właściwie, uratowało mi życie bowiem zaraz wyszłam z tej chaty, a nikt nie usiłował mnie nawet zatrzymać. Gdy już byłam na podwórku, tuż obok studni, podeszła do mnie ta staruszka i powiedziała do mnie czule, a nawet z wielką troską w sercu: ‘Oj będzie źle Jaguśka, krew się poleje’! Sądzę, że dobrze wiedziała co mówiła, ostrzegała nas w ten sposób przed tym wielkim złem, które już się zbliżało do naszych progów i to wielkimi krokami. Udałam się prosto do domu bowiem dopiero teraz, zaczęło do mnie docierać, że przecież byłam tam sama, a ich cała granda. Straciłam ochotę na wiśnie i wszystko, ogarnął mnie straszny lęk o naszą teraźniejszość i przyszłość.
Za niedługi czas, z lasu wrócił mój mąż Aleksander, a ja z miejsca tak mu rzekłam: ‘Źle się dzieje i kto wie, czy nie będą nas bić, czy nie trzeba będzie uciekać’. Od tej chwili, zaczęliśmy czynić gorączkowe przygotowania do ucieczki.”.
Tato Aleksander Roch nawiązał kontakt z Wacławem Szymanek który miał za żonę Michalinę z d. Roch oraz kilkoro dzieci i mieszkali w samej wsi Kohylno oraz z Michałem Roch i z innymi z rodziny Roch z Zastawia – Kohylno, gdzie licznie mieszkała ich rodzina. Osiedle to było posadowione około 300 m od właściwej wsi, za dużym stawem w stronę wsi Smolarnia. Wspólnie opracowali plan ucieczki do miasta Włodzimierz Wołyński. Gdy wszystko właściwie było już przygotowane, pewnego dnia w nocy usłyszeliśmy krzyki Wacława Szymanek: „Oleśko, Oleśko ratuj!”. Mój tato skoczył mu na pomoc i Ukraińcy wycofali się do wsi Kohylno. W tej sytuacji nie czekaliśmy dłużej, ale jeszcze tej samej nocy, uciekliśmy łąkami do miasta. Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, że szczęśliwie wszyscy, cali i zdrowi, dotarliśmy nad ranem do miasta. Opatrzność Boża czuwała nad nami i nie opuściła nas do końca.
Po wojnie niekiedy pytałam o moją chrzestną matkę, a wtedy mamusia mówiła mi tak smutna: „Ty dziecko nie masz już mamy chrzestnej, bo została zabita z całą swoją rodziną przez Ukraińców, podczas ostatniej wojny na Wołyniu.”. Z tego co mówiła jeszcze, dziś wiem, że byłam ochrzczona w Świczowie. Niestety, choć upłynęło już tak dużo lat, ja wciąż nie mogę się zdobyć na to, aby tam pojechać. Nadal słyszę w duszy te słowa mamy: „Pamiętaj dziecko, gdyby kiedyś można było, jeszcze pojechać na Wołyń, tam na nasze ziemie rodzinne, to nigdy nie jedź, bo cię tam Ukraińcy zamordują i już nigdy do Polski nie wrócisz.”. [fragment wspomnień Feliksy Werner z d. Roch ze wsi Kohylno na Ziemi Swojczowskiej na Wołyniu]
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2575
Ciekawe nazwiska. Roch najbardziej znany z Trylogii, a Werner to chyba z TVN. Nie żebym się czepiał. Interesuje mnie pochodzenie nazwisk. Wielu zacnych Polaków nosiło i nadal nosi niepolskie nazwiska.
Nie znalazłem informacji czy ksiądz Isakowicz Zalewski uczestniczył w tej uroczystości (pewnie nie :( szkoda) Ani informacji o uczestnictwie przedstawiciela strony ukraińskiej (w końcu uhonorowano wyjątkowych Ukraińców).
https://pl.wikipedia.org…
W roku 1962 Oskar Schindler zasadził drzewo w Gaju Sprawiedliwych, a w 1993 Instytut Jad Waszem uhonorował go tytułem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”[1].
P.S.: Rozumiem teraz dlaczego nie produkujemy samochodów pod własną marką. Bo samochód to cudzy pomysł. A tacy Chińczycy się nie wstydzo i kopiujo. Bo jak się okazało już jakiś czas temu, że taki czołg to też rodzaj samochodu. Albo przynajmniej traktora.
Dobre i konstruktywne!
Dobre i konstruktywne!