Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
O malarzach trzeciorzędnych
Wysłane przez Coryllus w 29-11-2011 [20:10]
Uprawiany od dziesięcioleci kult awangard wszczepił ludziom w serca głupią wiarę w to, że jak coś jest ładne i budzi ich żywe zainteresowanie oraz szczere emocje to znaczy, że jest to przedmiot artystycznie nędzny. Ciekawe bowiem są tylko te obrazy i rzeźby na widok których człowiekowi chce się wymiotować lub w najlepszym razie skrzywić się z niechęcią. Tylko za to warto płacić i tylko to warto wieszać w domu na ścianie.
Ten sposób prezentacji artystów nie udałby się nigdy i nigdy nie odniósłby takiego sukcesu gdyby publiczność nie mogła tych promowanych dzieł porównać z innymi dziełami, które na miano prawdziwej sztuki nie zasługują. Kiedy jeszcze istnieli na świecie krytycy zajmowali się oni właściwie bezkarnym wyszydzaniem Kossaków i Brandta dając jedynie szanse takim nazwiskom jak Michałowski.
I tak to trwało. W Polsce mamy jeszcze dodatkowy smaczek dodany do tej piramidy głupstwa. Ten mianowicie, że obrazy na których widać cokolwiek polskiego, jakiś motyw charakterystyczny, dwór, bociana nad łąką były klasyfikowane z miejsca jako kicz i nędza. Wyjątkiem był tu Chełmoński, który sławnym będąc za życia, nie nadawał się do tego by w oparci o jego malarstwo snuć idiotyczne rozważania o formie.
Tak to bowiem wygląda z bliska, że wszystkie te przemądre rozważania o aspektach formalnych dobrych i złych dzieł sztuki sprowadzają się w ostateczności do tego by zdeprecjonować sztukę mającą jakiś walor lokalny i podkreślić znacznie tej, która jest rzekomo uniwersalna. Jest to prosta droga do punktu, który już dawno minęliśmy czyli do uznania, że kocie odchody rozsmarowane na desce do prasowania to wyraz triumfu ducha i intelektu twórców mieniących się nowoczesnymi. Punkt ten jak powiadam mamy dawno za sobą, a artyści żyć z czegoś muszą, dziś więc robią nadruki na koszulkach, sikają na obrazy religijne i zajmują się destrukcją, która tłumaczą w różny sposób, ale przeważnie własnym nieszczęściem, albo niezgodą na jakąś opresję. Opresję zwykle religijną, której to dopuszcza się na ich nędznych umysłach Kościół Katolicki.
Nie wiem jak to dokładnie wygląda, ale warto by kiedyś zbadać procent artystów awangardowych zatrudnionych w strukturach tajnych policji oraz policji jawnych. Myślę, że wynik takich badań byłby wielce interesujący.
Wracajmy jednak do Polski i naszych malarzy. Prócz tych, których stawiano za wzór kiczu, złego smaku oraz – w najlepszym razie – zarzucano im anachroniczność i kult treści, byli również tacy, których zapomniano całkowicie. Zatrzymajmy się dziś na chwilę przy nich.
Bronisława Rychter-Janowska zmarła w Krakowie w roku 1953 w całkowitym zapomnieniu. Nikt nie interesował się jej obrazami ani nią samą. Nikt nie zorganizował pośmiertnej wystawy. I nie ma się co dziwić, w 1953 roku nie można było spokojnie pokazać jej obrazów i drzeworytów, bo ludzi płakaliby na takiej wystawie ze wzruszenia. Cóż bowiem jest na tych obrazach? Sama artystka skreśliła swój artystyczny program jednym zdaniem, co najważniejsze jest to zdanie malarki prawdziwej, wrażliwej na formę i technikę, malarki która ma za sobą dobrą szkołę pejzażu. Zdanie to starcza za całe wielostronicowe manifesty różnych awangardowych durniów i brzmi: Ulubionym moim tematem jest czar dworu polskiego oraz problem oświetlenia słońcem i lampami.
To wszystko; temat i sposób opracowania. W jednym zdaniu. Temat ten, co zrozumiałe, nie mógł podobać się ani awangardowym krytykom, nie mógł się także podobać krytykom lansującym socrealizm, którzy byli wprost spadkobiercami tych pierwszych lub wręcz były to te same osoby. Złudzeniem bowiem jest dualizm budowany wokół obrazów realistycznych – złych, lansowanych w komunizmie oraz obrazów awangardowych-niezrozumiałych, które były rzekomo wyrazem triumfu wolnego ducha. To kłamstwo. To tylko dwie strony tego samego medalu.
Kim była Bronisława Rychter-Janowska? Najprościej powiedzieć – szwagierką Gabrieli Zapolskiej. I to właściwie wyjaśnia wszystko. Należała do sporego przed pierwszą wojną światową kręgu artystów młodopolskich, którzy – zgodnie z nazwą ruchu – interesowali się młodością i Polską. Od swojej szwagierki i własnego brata różniła się jednak mocno, a to ze względu na jej stosunek do religii. Była po prostu osobą popadającą w dewocję, co nie zjednywało jej przyjaciół w krakowskim środowisku lekkoduchów. Oboje z bratem wychowani w bardzo religijnym domu wybrali dwie skrajne drogi życiowe, choć oboje zajmowali się malarstwem. Stanisław Janowski najpierw długo romansował z Zapolską, osobą wielce przychylną jego głęboko religijnej siostrze, a w końcu się z nią ożenił. Bronisława najpierw odrzuciła propozycję małżeństwa, którą złożył jej Ludwik Solski, rozwodnik i wychrzta, który musiał zmienić wyznanie, by móc żenić się ponownie, potem wyszła za mąż za kolegę malarza Tadeusza Rychtera, z którym rozwiodła się po ośmiu latach.
Pomimo swojej postawy, ponad miarę stosownej wobec ówczesnej obyczajowości nie znalazła Bronisława Rychter-Janowska uznania w oczach mieszczańskiej publiczności. Jej szkoła malarska, założona w 1909 roku w Starym Sączu okazała się nie do zaakceptowania przez lokalną społeczność. Chodziło, rzecz jasna o malowanie „z modela”, czyli o obecność w pracowni, wraz z malarzami osób niekompletnie odzianych. Po kilku interwencjach w starostwie szkołę zamknięto.
Od roku 1917 malarka mieszkała w Krakowie, a jej mieszkanie przy Dunajewskiej pełniło rolę salonu artystycznego. W okresie międzywojennym, w którym nie powstała ani jednak ważna realizacja architektoniczna nawiązująca do dworu lub pałacu, w dawnym dobrym stylu malarstwo Janowskiej święciło triumfy. Nie tyle poprzez obecność na wystawach i w galeriach, nie tyle poprzez sukces finansowy, ale poprzez spopularyzowanie jej twórczości na pocztówkach. Wydawnictwo Salonu Malarzy Polskich w Krakowie wydało długą serię pocztówek z obrazami Janowskiej. Trudno ocenić jak długą, ale na pocztówkach tych dokładnie widać jakiej klasy artystką była Bronisława Rychter-Janowska. I nie ma tu co się rozwodzić na urodą tego malarstwa, nad jego kolorystyką, światłem i kompozycją, bo to zobaczy każdy komu zechce się zajrzeć na jedną z internetowych aukcji i tam zakupić którąś z przedwojennych pocztówek. Nie jest to proste, ponieważ wbrew wszystkiemu, popularność artystki jest bardzo duża. Pocztówki sprzedawane są w cenach dosyć umiarkowanych, ale bardzo trudno jest wygrać licytację, no chyba, że ktoś zaoferuje cenę wyraźnie wyższą o tych przyjętych na rynku kolekcjonerów widokówek.
Źródłem tej popularności jest oczywiście to co Bronisława Rychter- Janowska przedstawiała na swoich obrazach – polski dwór w promieniach słońca lub wnętrze tego dworu, malowane szerokimi plamami czystych i mocnych kolorów. Właśnie dlatego ludzie kupują te kartki. Czynią to pewnie także z tego względu, że nie stać ich na kupno obrazów, które co jakiś czas pojawiają się na aukcjach. Obrazy te, wyraźnie różniące się jakością i klasą od innych wystawianych mają zwykle najniższe ceny. Wynika to oczywiście z faktu, że urobiona przez handlarzy – przepraszam panowie, ale nazywanie was marchandami to szczyt pretensjonalności – tak więc urobiona przez handlarzy klientela – nie żadna grupa koneserów bynajmniej, ale klientela właśnie – woli zapłacić 25 tysięcy za najgorszą nędzę podpisaną przez Jerzego Nowosielskiego i nigdy nie zapłaci 3 tysięcy za obraz Janowskiej. A jeśli to zrobi to na pewno nie z przyczyn, o których tu rozmawiamy.
Pozostali więc tylko kolekcjonerzy widokówek, którzy bronią pamięci wielkiej artystki wyrywając sobie z rąk groszowe niegdyś reprodukcje jej dzieł prezentowane w formatach miniaturowych, jakże łatwych do przechowania lub – co o wiele ważniejsze – do wyniesienia z płonącego domu.
Tak się złożyło szczęśliwie, że okolicach Żyrardowa mieszkali przez pewien czas dwaj malarze wybitni, jeden z nich zyskał sławę w kraju i za granicą, a drugi został całkowicie zapomniany. Twórczość pierwszego cechuje duża dynamika, drugi realizował się w raczej w nastrojowych pejzażach. Pierwszy malował Polskę, Ukrainę, ludzi, konie, targi, powozy i karczmy pełne pijanych chłopów, a drugi właściwie tylko przestrzeń oraz osadzone w niej punkty – człowieka, brzozę, chatę, gęś. Ten pierwszy to Józef Chełmoński, drugi zaś to Józef Rapacki.
Ten pierwszy przypominał proroka z długą brodą w surducie i butach z cholewami, ten drugi zaś urzędnika prowincjonalnej poczty. Na jednym z nielicznych pozostałych o artyście wizerunków widzimy starszego pana w śmiesznych spodniach w kratkę i naciśniętym aż na czoło cylindrze. Jest trochę ociężały i chyba chory, na pewno nie miał tyle co Chełmoński sił, które pozwalałyby mu podróżować lub choćby tylko wędrować do upadłego po okolicznych lasach i łąkach. Józef Rapacki siedzi na ławeczce w parku i karmi bułką wróble. Uśmiecha się, ale jakoś tak krzywo i z wyraźnym trudem. Takim musimy go zapamiętać, bo nie mamy innego wyjścia.
Nikt kto patrzy na ten portret nie mógłby przypuścić, że pan ów to jeden z lepszy w Polsce pejzażystów. Nie na tyle sławny jednak by dorównać Chełmońskiemu, nie na tyle jednak by tematyka jego obrazów wywołała zainteresowanie lub choćby tylko wściekłość. Ślepi i nie wrażliwi powiedzieliby pewnie, że na tych obrazach Rapackiego nic nie ma. Że są puste i nie opowiadają żadnej historii – to dziwne, ale takich argumentów używają zwykle ci dla których bogiem jest jakiś Dubuffet czy inny oszust – one rzeczywiście takie są.
Ulubionym bowiem motywem Rapackiego była przestrzeń pomiędzy jego domem i ogrodem, a horyzontem, który wyznaczała daleka linia lasu we wsi Olszanka pod Żyrardowem. Malował także drogę prowadzącą z Olszanki do Woli Pękoszewskiej gdzie mieszkali jego znajomi państwo Górscy i ich córka Pia, również malarka. To co widać po obydwu stronach tej drogi, brzozowe zagajniki, kaczeńce na podmokłych łąkach, pastuszków i gęsi, było tematem spokojnego i wyciszonego malarstwa Józefa Rapackiego.
Nie chcę się tutaj rozwodzić na urokami zwyczajności i swojskości, choć tytuły dwóch najsłynniejszych cykli obrazów wręcz do tego zachęcają: „Z mazowieckiej ziemi” i „Wokół mojej siedziby” to wymarzony wprost pretekst do szyderstw i kpinek w najlepszym, znanym nam od lat stylu. Tyle, że nikt się na owe kpinki nie zdobył lekceważąc te obrazy i ich autora do końca. Józef Rapacki nie istnieje w niczyjej świadomości. Nie mają o nim żadnej wiedzy mieszkańcy okolic, w których żył, nikt nie pamięta, w którym miejscu na cmentarzu w Puszczy Mariańskiej znajduje się jego grób. Józef Rapacki zajął się bowiem, być może nieświadomie lub nie do końca świadomie, dokumentacją pejzażu. W dodatku pejzażu polskiego, który tak wyraźnie zmienił się po przybyciu w te strony żołnierzy niemieckich w roku 1914. Znalazło to odbicie w twórczości Rapackiego – powstał wtedy cykl pod tytułem „Prusak w Polsce’, którego tematem jest dewastacja kraju przez armię niemiecką, włączając w to oczywiście dewastację przyrody, szczególnie zaś wycinanie pielęgnowanych od stuleci lasów.
Patrząc na te pejzaże, które wcale się przecież od początku XX wieku nie zmieniły, mam pewność że istotą tego malarstwa, jego ciężarem gatunkowym było właśnie przechowanie dla nas wiedzy o tym jakże mało zmieniającym się pejzażu. O trwałości. Nie ma już gdzie obejrzeć w naturze „Orki na Ukrainie”, a i dziewczęta nie noszą tam już takich strojów jak to pokazywał nam Chełmoński, a droga do Woli Pękoszewskiej i skraj brzeźniaka, na którym stał wiejski chłopiec z koszykiem grzybów, istnieje nadal i my sami możemy dziś tam stanąć, żeby zobaczyć to samo, co chciał zachować dla nas Rapacki.
Jeśli ktoś jeszcze dziś oddaje się takim zapomnianym rozrywkom jak odwiedzanie muzeów może zajrzeć do jednego z nich, do Żyrardowskiego Muzeum Mazowsza Zachodniego, gdzie wiszą, zapomniane całkowicie obrazy Józefa Rapackiego.
Podobnie jak Bronisława Rychter-Janowska Rapacki miał to szczęście, że zainteresowało się nim przed wojną Wydawnictwo Salonu Malarzy Polskich. Kartki z jego pejzażami są dostępne na aukcjach internetowych, kupić je jest jednak równie trudno jak reprodukcje Janowskiej, chętnych jest zbyt wielu. Powód jest ten sam co w poprzednim przypadku, wielkie zainteresowanie Polską, o której pamiętają dziś tylko anonimowi kolekcjonerzy widokówek. Nie wiem czy to wystarczy by zachować pamięć, ale na wszelki wypadek kupiłem sobie kilka tych kartek.
Tekst jest fragmentem książki "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" dostępnej na www.coryllus.pl
Komentarze
29-11-2011 [21:32] - szara_komórka (niezweryfikowany) | Link: "Nowe szaty cesarza"
Tą bajkę Andersena powinien sobie przypomnieć każdy mający ambicje wypowiadania się o sztuce. Ze sztuką i "sztuką" jest tak jak obecnie z politykiem i "politykiem". Jeden jest i nie potrzebuje medialnej kreacji, drugi gdyby nie medialna kreacja, pies z kulawą nogą by się za nim nie obejrzał. Wot czasy.
30-11-2011 [05:36] - Coryllus | Link: szara komórka
Tak właśnie jest, dziękuję za wpis.
29-11-2011 [21:39] - Gość (niezweryfikowany) | Link: A czy litografie Józefa
A czy litografie Józefa Rapackiego przedstawiające postaci z warszawskiej ulicy nie są piękne? Mam kilka i wiszą oczywiście na honorowym miejscu w domu.
Myślę, że powoli następuje powrót do korzeni i fascynacja przeszłością. Ludzie coraz częściej zaczynają kupować obrazy przedstawiające rodzimy krajobraz z dworem lub wiejską chatą w tle. Nawet nowe domy są stylizowane na te stare dwory, które nie wytrzymały zderzenia z nieżyczliwym dla nich systemem i przetrwało ich dlatego tak niewiele. Coraz więcej rodaków wiesza na ścianach na nowo oprawione zapomniane zdjęcia oraz portrety przodków, a czynią to często ludzie młodzi. To zaczyna być modne i bardzo dobrze. Nawet młodym znudziła się już ta wydumana twórczość różnych pseudoartystów. Na różnych giełdach staroci widać też młodzież, która chce do swoich mieszkań wprowadzić ten wspaniały klimat z przeszłości w postaci mebli i różnych bibelotów. I dlatego myślę, że już niedługo tacy twórcy jak Janowska czy Rapacki powrócą do łask i ich twórczość będzie przeżywać prawdziwy renesans.
A co do dworów i pałaców, to będąc w Czechach zapytałem przewodnika skąd u nich tyle ocalałych obiektów tego typu, przecież też przeszli przez komunizm? Odpowiedź mnie mile zaskoczyła, okazało się, że Czesi nie wyrzucali dawnych właścicieli na bruk po odebraniu majątków, ale czynili ich zarządcami w imieniu państwa. A Polak jak zwykle mądry po szkodzie!
30-11-2011 [05:35] - Coryllus | Link: gość
Oczywiście, że są.
29-11-2011 [21:52] - ksena (niezweryfikowany) | Link: przepieknie opisane,z melancholią i rozzrzewnieniem
losy dwu zapomnianych dziś artystów.Modne obecnie tzw.,,instalacje'' prostackie,bezsensowne,skandalizujące i bazujące wyłącznie na modnych trendach nie są w stanie oddać uroku swiatła ,cieni,piekna krajobrazu.Odsuwamy od siebie polskość tych pieknych obrazów,tak wiele zła zasiał kosmopolityzm.Puste,ciche muzea i zapchane gniotami galerie sztuki to nowa polska rzeczywistość.
30-11-2011 [05:35] - Coryllus | Link: ksena
Dziekuję
29-11-2011 [22:33] - szafa (niezweryfikowany) | Link: oj oj
odważnie jedziesz waść po zachodu sztuce i chyba nie do końca wiesz co piszesz.co do bezsensownego naśladowania tejże przez naszych młodych "intelektualistów" masz jednak rację.są niestety wypadkową pokolenia "profesorów" pwssp-ów i ich godnych wychowanków-następców obecnie "kształcących" naszą młodzież.ale sztuka przetrwa,przeżyje tych artystycznych jak i politycznych geniuszków.prawdziwe piękno broni się samo i zawsze
30-11-2011 [05:34] - Coryllus | Link: prawdziwe piękno broni się
prawdziwe piękno broni się samo i zawsze
Większej głupoty w zyciu nie słyszałem
30-11-2011 [21:35] - xtradog (niezweryfikowany) | Link: Analogicznie dzieje się z muzyką...
Analogicznie dzieje się z muzyką...
01-12-2011 [08:14] - Gerwazy (niezweryfikowany) | Link: Zgadzam się z Panem .Tzw
Zgadzam się z Panem .Tzw ,,sztuka nowoczesna,,to dla mnie ucieleśnienie bajki J.H .Andersena ,,Wszystkie szaty króla,,.Opinia publiczna już dawno została sterroryzowana przez cwaniaków nazywanych krytykami sztuki i z cierpliwoscią cieląt przyjmuje wszystkie ich wyroki .Oprócz archiwów donosicielskich ,,artystów,, na ich sukces medialny i finansowy wpływa prawdopodobnie podział ról między krytykami a ,,artystami,,.Jedni drugich chwalą a ci drudzy dzielą się potem ,,dolą,,z krytykami i zaśmiewają się do łez z naiwności ,,filistrów,,.Kto wie może nawet nie zaśmiewają się .Może już są tak ogłupiali że wierzą że to co robią ma jakiś sens ?To już zadanie dla psychiartów.Pozdrawiam
16-03-2013 [18:40] - Dalej | Link: Coryllus o sztuce nowoczesnej <3 :)
Coryllus o sztuce nowoczesnej <3 :)
16-03-2013 [19:04] - Dalej | Link: Coryllus o sztuce nowoczesnej <3 :)
Coryllus o sztuce nowoczesnej, sama prawda <3 :)
10-07-2016 [16:06] - ela_em | Link: Dzień dobry Przeczytałam
Dzień dobry
Przeczytałam całość, niby się zgadzam z opinią o niedocenianiu niektórych Twórców, ale jakieś takie poczucie krzywdy we mnie rośnie. I dlatego piszę, by sprostować to, że niby Rapacki w Olszance został zapomniany. Takie ogólniki potwierdzają stereotypy "Józef Rapacki nie istnieje w niczyjej świadomości. Nie mają o nim żadnej wiedzy mieszkańcy okolic, w których żył, nikt nie pamięta, w którym miejscu na cmentarzu w Puszczy Mariańskiej znajduje się jego grób." - o Rapackim możemy przeczytać na stronie UG http://www.puszcza-marianska.p... , ponadto grób Rapackiego tak się wyróżnia na cmentarzu, że nie sposób go ominąć - http://mazowieckadroga.blox.pl...
W ostatnich latach wydano przewodnik "Wędrówki po Gminie Puszcza Mariańska" - książka doczekała się kolejnego, poszerzonego wydania.
Olszanka to nie tylko Rapacki. To również Czesław Tański, prof. Galle i prof. Świętosławski- i o Nich pamięć nie zaginęła. Nie twierdzę, że życiorys w/w postaci każdy z Nas, mieszkańców ma w tzw ''małym palcu", ale twierdzić nie można iż o Rapackim i pozostałych wybitnych i zasłużonych nie pamięta nikt...
Kończąc dodam, iż nie ma czegoś takiego jak "droga z Olszanki do Woli Pękoszewskiej"- nie są to sąsiednie miejscowości.
Pozdrawiam, Elżbieta