Od kiedy sięgam pamięcią w swych zainteresowaniach publicystyką o wymiarze społeczno-politycznym, Rafał Ziemkiewicz należał do ścisłego grona (do policzenia na palcach jednej ręki) najbardziej przeze mnie cenionych rzemieślników (czy może raczej wirtuozów) tej branży. Bywało, że z tezami postawionymi w jego tekstach niekoniecznie się zgadzałem, jednakże zwykle podziwiałem lekkość pióra, dowcip, dystans i trzeźwą ocenę rzeczywistości, najczęściej nieokraszone jakimikolwiek politpoprawnościowymi okowami, co w oficjalnym obiegu, w którym autor zwykł częstokroć występować i się utrzymywać, pewnikiem nie należało do kategorii wyczynów najbanalniej prostych. Przy czym, być może przez brak cierpliwości do dłuższych form, najmniej podchodziły mi publicystyczne dzieła ziemkiewiczowskiej inwencji twórczej pod postacią pełnowymiarowo-ksiązkowej, spośród tych nie stanowiących po prostu zbioru felietonów, zaś o pozycje z gatunku sci-fi jakoś nie zdarzyło mi się zahaczyć. Jednak jako się rzekło, niemal w każdym tekście zdawał mi się mości RAZ prezentować chłodną głowę i trafny osąd zdarzeń i procesów dziejących się wokół.
Tym bardziej nie bardzo mogę zrozumieć dlaczego we wczorajszym tekście zamieszczonym na portalu Interia autor pochylając się z troską nad losem starozakonnych, na których polityka ich własnych fourpijnych* przywódców, a ujmując rzecz szerzej - środowisk tworzących całe Holocaust Industry, miałaby sprowadzić wiele zagrożeń ze strony szukających odwetu już nie tyle białych europejczyków, których w podobnych działaniach skutecznie hamuje w dniu dzisiejszym wszechogarniający politpoprawny knebel, ile zamieszkujących Europę tudzież nadal napływających do niej zewsząd imigrantów, tak hojnym gestem spraszanych ostatnim czasem przez jewropejskich liderów. Rzecz bowiem raczej nie w tym, co komu może się przydarzyć przy okazji mniej lub bardziej gwałtownych erupcji gniewu takiego czy innego ludu. Rzecz raczej w tym, kto ostatecznie na tym czy innym wydarzeniu, bądź też całym ich ciągu, skorzysta. Przecież i dziś widzimy jak pełnymi garściami z XX-wiecznej martyrologii biednych i pogardzanych przez przeróżnych nowojorskich Morganów i Rotszyldów chasydów, czerpią te same środowiska, które w czasie rozgrywania się ichniej tragedii, palcem nie kiwnęły aby jej zapobiec, traktując ją dzisiaj jako pretekst do zrobienia na całych, niepełnowartościowych przecież, narodach jeszcze jednego, fakt, że wyjątkowo intratnego, geszeftu.
Biorąc pod uwagę liczebność rozsianej po przeróżnych krainach przedmiotowej diaspory, jakieś ofiary być muszą i pozostają one po raz kolejny z góry wkalkulowane w bilans zysków i strat. Grunt by nie były one nazbyt liczne, ale i aby mogły one przysłużyć się dobrze sprawie pod postacią budowania kolejnej legendy o narodzie wybranym i jakże niesłusznie prześladowanym, w ramach chyba doświadczania go przez Najwyższego (tego od metafizycznych spotkań z nim z wywodu prof. Engelking) na wzór niejakiego Hioba. Pisałem już o tym również w tekście, do którego poniżej jest zamieszczony odnośnik, że im mniej, na skutek niezbyt przychylnego sąsiedztwa, pozostanie fourpijców w Europie Zachodniej, tym więcej przybędzie ich do Ziemi Obiecanej czy też, jak się to już ostatnio w dość niepokojącej skali dzieje, a nad którym to zjawiskiem piać zwykł nie tak dawno z zachwytu pewien forumowy Eskimos, do innych Ziem Odzyskanych, jako że w pierwotnej lokalizacji również, pomimo szeregu podjętych za pośrednictwem zaoceanicznego Golema działań, może się już niedługo co poniektórym zrobić nad wyraz ciasno i to do tego stopnia, że snajperzy mogą nie nadążać z wymianą magazynków.
Ostatecznie przecież rozchodzi się o to by nadal dzierżyć wpływ na rzeczywistość, aby móc bez przeszkód i bez umiaru mieszać w tym kotle, a jednocześnie by w miarę możliwości „oczyścić się rasowo”, czego najlepszy przykład stanowią działania zmierzające do pozbycia się jakiejś części niekoszernych pracowników z obszaru określanego jako 4P, kosztem najpewniej spodziewanych przybyszów z krain, do których uprzednio pognało się rzesze „uchodźców” w roli nagonki. Pojedynczymi ofiarami potencjalnych „pogromów” nikt się nie przejmie, co najwyżej cynicznie wprowadzając je na sztandary w ramach wcielania w życie zasad abecadła osiągania własnych celów za pomocą narzędzia o nazwie prowokacja (po ichniemu określanej niekiedy mianem hucpy). Szkoda jedynie, że u nas nikt nie myśli w podobnych kategoriach, aby w ramach podobnego „rasowego oczyszczenia” sprowadzić wreszcie do kraju niedobitki potomków Polaków ze wschodu, w zamian za to rozdaje się na prawo i lewo paszporty osobom, które nijak się do przynależności do naszego narodu nie przyznają ani z nim, broń Panie Jahwe, nie identyfikują. Przypomina to nieco politykę gen. Andersa, który z nieludzkiej ziemi kosztem rdzennie polskiego żywiołu, wyciągnął niemałą liczbę machabejskich dezerterów. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak po raz kolejny zaapelować – nie idźmy tą drogą, bo do żadnego Edenu dla Polaków ona nas z pewnością nie zaprowadzi. Już prędzej do rezerwatu.
*http://naszeblogi.pl/500…
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 4789
To jest bezsens, w którym będziemy się kąpać do czasu, aż przywrócimy słowom i pojęciom ich pierwotny sens i znaczenie, wykręcone przez talmudyczny relatywizm i idący wiernie jego tropem marksizm. Przede wszystkim sens temu, że obce państwo i obcy naród nijak nie będzie działać tak, by nam przychylić nieba, a wręcz przeciwnie. Pomaganie takiemu działaniu i wczuwanie się w ten obcy rytm, to jest zwykła zdrada i zaprzaństwo. Nic więcej. To nas osłabia, a ich wzmacnia o współczynnik naszej niemocy. Przypomina mi to ten moment, gdy dziecko z ciekawości dosłodziło miodem musztardę. Co będzie silniejsze, słodycz, czy może kwaśna goryczka? Można się porzygać, nieprawdaż? Tak więc mając dwie kompletnie niespójne, niesklejające się koncepcje "polskiego 'narodu'", jesteśmy dziś beznadziejnie podzieleni jakąś chorą obcą nam ideą na dwa plemiona, cierpimy na niemoc i rzygamy w stronę drugich jak koty.
Patrzył Pan kiedyś na świat pod kątem częstotliwości, nie zaś zwykłych następstw czasowych? To jest kompletnie inny świat. Jest wiele naturalnych rytmów w naturze, w tym te, które obowiązują człowieka. Nie wszyscy je widzą lub czują, bo w tym celu trzeba by było choć raz dotrzeć do jakiejś krawędzi. Na przykład uprawiać z natury swej brutalny sport. Tak samo jak bicie serca, oddech, tak i wysiłek podejmowany w jednym rytmie prowadzi do zapomnienia, transu i nie męczy, zaś w innym rytmie sprawia, że człowiek prędzej zesr... się bobkami na twardo, niż wytrzyma choćby minutę. Czymże jednak jest tekst bez choćby jednego przykładu, jak nie bzdetnym pustosłowiem. Oto więc przykład takiej częstotliwości, którą każdy łatwo odkryje, gdy w szybkim tempie spróbuje obić gruchę bokserską, podrzucić sto razy pięciokilowy ciężarek, albo zrobi sobie szybki marsz na 2-3 kilometry. Bzdury? No to proszę ;)
1) wersja light - sakralna: https://www.youtube.com/…
2) wersja hard - szamańska: https://www.youtube.com/… -- niech ktoś spróbuje tak poskakać minutę bez rytmu, a zobaczy jak sztywnieje w gutaperkę niedogotowany schab ;) To nie cud, to naturalny rytm :]
Ten drugi przykład doprawdy imponujący - jakieś skrzyżowanie biegu bokserskiego ze stepowaniem (albo skoków springboka z pracą młota udarowego), byłbym ciekaw oryginalnego podkładu:)
Ale łydki toto musi mieć jak rzymski piechur:)
Ten przykłady ze sportu czerpie Pan jak mniemam z własnego doświadczenia?:)
Dlatego właśnie gdy poszedłem na studia postanowiłem spróbować czegoś ekstra. Co pół roku można było zmieniać grupę z WF, więc zaliczyłem dżudo, boks, kyokushinkai w klubie AZS. Nie mówię, że byłem jakimś orłem w sporcie, ale byłem naprawdę sprawny i czułem się zdrowy. Wreszcie przyszedł trzeci rok i musiałem wybierać: nauka albo nawalanka. Wybrałem oczywiście naukę. Nie było tak, żebym się kiedykolwiek przedtem specjalnie słabo uczył z powodu uprawiania sportu. Wręcz przeciwnie. Na przykład w ogólniaku w czasie przygotowań do olimpiady matematycznej normalnie trenowałem po 5 dni w sekcji, a potem jechałem na zawody strefowe do Warszawy i na olimpiadę. To się po prostu da pogodzić. Na studiach zacząłem już zajmować się dziedziną tak fascynującą, że nie mogłem się oprzeć siedzeniu godzinami w czytelni biblioteki PAN na Śniadeckich. Zapewniam, iż sport to nie ta sama liga co matematyka :] Nie ten poziom uzależnienia :)))
Można powiedzieć, że ogólnie byłem kolekcjonerem wrażeń, jak to się mówi, uzależnionym od adrenaliny. Pamiętam jak kiedyś w ogólniaku rzucaliśmy się śnieżkami i zgarniając śnieg pociąłem sobie rozbitą butelką dłoń w takim stopniu, że musiałem nauczyć się pisać wypracowania lewą ręką. Przecięte na pół opuszki odstawały od dwóch palców. Poszedłem do gabinetu, gdzie higienistka szkolna, bo trudno nazwać ją nawet pielęgniarką, oburzona przerywaniem jej rozmowy telefonicznej, kazała stanąć mi na środku i poczekać. Po chwili pół ręki (bo trzymałem ją zgiętą w łokciu w górę i uciskałem tętnicę) i dywan był kompletnie czerwony od krwi. Jak się wreszcie królewna raczyła obudzić ze snu, to od razu wpadła w panikę. Długo mi się to zrastało, ale mimo tego dalej trenowałem. Po jakichś dwóch tygodniach z laleczkami na dwa palce pojechałem na zawody gdzieś pod Wrocław. Trafił mi się taki ogorzały mięśniak ze Śląska z wyglądu kibol Górnika Zabrze. Od razu załapał w czym rzecz i z miejsca zaczął gnieść i wyłamywać mi te dwa palce o matę. Wkurzyłem się. Dalej kompletnie nic nie pamiętam. Świadomość wróciła dopiero, gdy sędzia podnosił mi rękę w górę na znak zwycięstwa. To była dobra lekcja życia i filozofii. Poznałem i zrozumiałem tę drugą ciemną stronę natury ludzkiej. Mógłbym w tym stanie jak robot skręcić chłopakowi kark, albo przegryźć gardło i nic bym nie pamiętał. Koszmar, afekt, nagi instynkt, albo głęboki trans. :=}
A swoją drogą szkoda, że zajmuje się szanowny Pan takimi bzdetami, zamiast poczytać coś bardziej literackiego. Coś w wielkiej światowej literaturze, zapewne bardziej inspirującego, jak nie przymierzając "Świat według Garpa", gdzie główny bohater, będąc uczelnianym zapaśnikiem, został napadnięty podstępnie przez perfidnego psa przyjaciółki o imieniu Bankers, któremu następnie, po krótkiej acz dramatycznej walce, odgryzł był ucho. Albo też pobuszować wśród jakichś górnolotnych inspiracji w nagradzanej powieści "Zwrotnik Raka" tudzież "Zwrotnik Koziorożca", gdzie aż roi się od estetycznych doznań na nieznanym mi w polskim realu poziomie. Zwłaszcza zwracam uwagę na przedstawienie tamże osobnika, który jest samą kwintesencją wiedzy o wszystkim poza być może skończoną ilością rzeczy nieistotnych, co też zapewne przydać się może do kolejnych awansów. Mianowicie mam na końcu języka owego zasuszonego "guru z rzadką brodą, który pier..li węże i pisze o tym wiersze", a którego główny bohater proponuje odpowiednio "dosłodzić" swojej żeńskiej przyjaciółce mówiąc "szepnij mu na ucho słodkie to i owo, a facet zgłupieje w jednej chwili". Jest co czytać, więc szkoda dnia na moje wypociny ;)
https://www.youtube.com/…
https://www.salon24.pl/u…
Dlaczego ten aksjomat wyboru jest zły? Proszę: https://www.youtube.com/…
A dlaczego go nie można ruszyć? Pisałem już o tym. Jest w pewnym sensie inną wersją zasady wyłączonego środka w logice. Pat.