Zwykła nocka

 

 
Siedzę sobie w centrali manewrowo – kontrolnej i popijam kawę. Przede mną ekrany komputerów. Patrzę na nie i sprawdzam, czy jakieś urządzenie nagle nie zwariowało.
Jest godzina dwudziesta trzecia. Jest nas tu tylko dwóch – chief i ja.
Nawet po całym dniu pracy moim obowiązkiem jest udział we wszystkich manewrach, w tym oczywiście przy wejściu do portu, jak i jego opuszczaniu. Gdy tylko w swojej ukaefce usłyszę informację – Pilot on board! – zbiegam do maszynowni, sprawdzam swoje generatory (stery już sprawdziłem wcześniej), a starszy mechanik już wystartował silnik główny, tak by się dobrze rozgrzał, oraz włączył stery strumieniowe, obecnie instalowane już chyba wszędzie na morzu, niesamowicie pomagające przy wszelkich manewrach.
Wszystko gra, więc sobie siedzimy spokojnie, popijając kawę z ogromniastych kubków. Tego się właśnie też nauczyłem od Norwegów – pić wielkie ilości kawy. Z tą różnicą, że ja piję słodką i z mleczkiem, a oni czarną i gorzką. A niektórzy starsi wikingowie dosładzają sobie w ten sposób, że w trakcie picia wkładają sobie do ust kostkę cukru.
 
 
Wychodzimy z Goeteborga. Wiem oczywiście, że powinno być wypływamy, ale my tu mówimy wychodzimy. I już.
Trochę jesteśmy spięci, bo na mostku rządzi mój serdeczny przyjaciel Frode, który został kapitanem i jest to właśnie jego pierwszy, samodzielny rejs.
Pływałem z Frode już pięć lat, jak był starszym oficerem i fascynował mnie zawsze ogromem swoich pasji i zainteresowań. Choćby to: jako właściciel dużej posiadłości na północ od Haugesund (stolicy norweskich armatorów), w przeważającej części gęsto porośniętej lasem, znał wszystkie żyjące tam zwierzęta, a w chwilach wolnych obrączkował przelotne ptaki. Z drugiej zaś strony, nieustannie w czarnych jeansach i czarnym T-shirt, był fanatycznym heavy metalowcem, zagorzałym fanem takich kapeli jak Judas Priest, twórców zespołu z dwiema gitarami prowadzącymi. I Frode też grał na gitarze i też ze swoimi kumplami koncertował, a ja do dziś mam jego dwie płyty.
 
Tak więc dzisiaj mamy na mostku komplet – kapitan Frode, fiński drugi oficer, też dobry kumpel, Jukka, dwóch filipińskich marynarzy do sterowania i obserwacji, no i oczywiście szwedzki pilot.
Chyba na całym świecie, piloci portowi i inni, to byli kapitanowie, którym już nie chce się zwiedzać świata i preferują ciepłe łóżko w domu. Z żoną oczywiście.
 
Gdy już się wydawało, że wszystko posuwa się normalnie, naszą zwyczajną gadkę – szmatkę przy kawie w maszynowni, przerwał telefon. Dziwne...
A dziwne dlatego, że większość z nas ma cały czas w dłoni ukaefkę i tego używa do komunikacji. Telefon to jest tylko takie dalsze zabezpieczenie. I telefonu nie można podsłuchać.
 
     - Wzywają cię błyskiem na górę. Pędź na mostek – oznajmił chief.
 
Parę pięter pokonałem błyskawicznie, bo nawet przy portowej prędkości pięciu knotów, statek w jedną minutę pokonuje 150 metrów. W wąskich przejściach lub ciasnych miejscach to dosyć by coś rozwalić na brzegu, albo wpakować się na skały. Tysiące statków tak zakończyło swój żywot.
 
Otworzyłem drzwi na mostek. Na korytarzu za mną zgasło światło, bo czujnik tak zabezpieczał, by ta jasność nie oślepiała ludzi będących prawie w kompletnej ciemności na mostku. Ja też musiałem chwilę poczekać, by przyzwyczaić oczy do mroku i przestawić się na nocną wizję.
 
Frode pierwszy mnie zauważył. Chwycił mnie za ramię i poprowadził w cichy kącik, gdzie parzymy kawę i zabijamy głód herbatnikiem.
Szeptem zakomunikował:
 
     - Janusz, mamy duży problem. Nie mamy sygnałów z żyroskopów do wszystkich urządzeń. Maszynkę sterową już przełączyłem na wskazania kompasu magnetycznego, ale wiesz jaki jest błąd. Ale radary i reszta to tragedia. Pilot jeszcze się nie zorientował, albo jest taki, że udaje, że nic nie widzi.
 
Widzę, że Frode nieco się denerwuje. Ciekaw jestem, jak ja bym się czuł na jego miejscu – w dziewiczym, kapitańskim rejsie, w ciasnych przesmykach wokół Goeteborga, ze zbiornikami pełnymi łatwopalnego paliwa.
 
     - Wiesz, że w tej sytuacji ma on pełne prawo wezwać holowniki i nas natychmiast zawrócić do nabrzeża. I uziemić, aż naprawimy urządzenia. Mój pierwszy rejs; wejście na Bałtyk, Sund, most nad Sundem i Kopenhaga o rzut kamieniem... Jasna cholera! I odbiorca czeka na przyjście z dokładnością, co do godziny. Ja się chyba zastrzelę.
 
Jestem już tak skonstruowany, nie wiem..., pewnie kwestia hormonów, adrenaliny, czy czegoś tam, że w sytuacjach kryzysowych przełączam się jakby na inny tryb działania. Robię się spokojny, szybciej mi się myśli i zazwyczaj proszę o chwilę do namysłu. Frode dobrze mnie znał i czekał.
 
     = Słuchaj Frode. Pogadaj spokojnie z pilotem. Wymacaj, co myśli i co zamierza. Ja się w tym czasie rozejrzę i postaram się ocenić to paskudztwo. Daj mi trochę czasu; wezmę narzędzia i mierniki i będę trochę świecił, bo muszę mieć lampę. Zaraz wracam, a ty baw się w dyplomatę.
 
Sprawdziłem żyroskopy. Oba na mostku i trzeci w osobnym pomieszczeniu w całkowitym porządku. Zimne, nie wydają dziwnych dźwięków, wszystkie wskaźniki pokazują to co trzeba. A błąd między nimi nie większy niż jeden stopień.
Sygnał z typowego, nowoczesnego żyroskopu, wskazujący precyzyjnie jaki jest kurs statku (kierunek ruchu) względem północy, jest rozsyłany do wielu urządzeń nawigacyjnych i referencyjnych w jednej ze standardowej postaci. Problem jest jednak wtedy, gdy na mostku (i nie tylko) mamy na przykład dziesięć urządzeń - radary, autopilot, radiostacja, anteny satelitarne i tak dalej i każde z nich wymaga innego formatu sygnału z żyroskopu. Problem ten projektanci rozwiązali w ten sposób, że pomiędzy żyroskopami i resztą urządzeń umieszczono specjalne urządzenie dystrybucyjne, które potrafi zamienić standardowy sygnał żyro, w każdy inny, jakie potrzebują urządzenia produkowane na świecie.
Tam to właśnie skierowałem moje podejrzenia. Skrzynka dystrybutora niestety była umieszczona w paskudnym miejscu w szafce pod biurkiem, otoczona tysiącem kabli. Dostęp miałem tylko na leżąco. Lampa na czole oświetlała wąski obszar w czarnym jak smoła mostku. Wściekałem i kląłem "fachowców", co zamontowali urządzenie tak, że nie można było zdjąć obudowy. W końcu udało się. Otworzyłem pudełko.
Pomiary, sprawdzanie ze schematami, kontrola kabli i ta cała inżynierska robota pozwoliła w końcu zlokalizować zepsuty moduł. Oczywiście – nie do naprawy.
 
Ale odkryłem, choć właściwie przypomniałem sobie, że stacje DP – dynamicznego pozycjonowania statku mają bezpośrednie połączenie z żyrokompasami. Sygnał więc omija dystrybutor i ładnie i dokładnie pokazuje na ekranach prawdziwy kurs statku.
 
Krótka narada z kapitanem.
 
Stary (stary, czy old man, to popularnie na całym swiecie kapitan) pogada z pilotem, a ja natychmiast w instrukcjach, internecie i gdzie się da, szukam najbliższego serwisu producenta dystrybutora, wielkiej firmy, z którą a propos, dzisiaj polska armia prowadzi potężne interesy, więc powinna być gdzieś w pobliżu.
 
Jest dobrze.
 
Pilot bez żadnych problemów zgodził się, że przymknie oko na usterkę, bo ma wiarygodną informację o kursie na ekranie DP. I co najważniejsze, nie zamierza niczego raportować. Więc nie będzie śladu w papierach, śledztw, pytań, co dla mojego przyjaciela w pierwszej kapitańskiej podróży ma wielkie znaczenie.
Ja z kolei połączyłem się z serwisem, który, szlag by to trafił, był właśnie w Goeteborgu, który dopiero co opuściliśmy. Ale nic to. Wszystko można załatwić.
 
Odległość morska między Goeteborgiem i Kopenhagą to 124 mile morskie.
Przy założeniu, że będziemy płynąć z prędkością 14 węzłów, to niecałe dziewięć godzin. Była już północ, więc Kopenhaga będzie około dziewiątej rano.
Z serwisem urządzenia dokładnie wyspecyfikowaliśmy popsuty dystrybutor, to jest: typ, wersja, liczba wejść, liczba odbiorów, itp. Sprawdzili – mają dokładnie takie coś u siebie. Wsiadają więc zaraz w samolot. Przylatują do Kopenhagi. Tam, w porcie wsiadają na szybką motorówkę i przypływają. Ja im wszystko przygotowałem do szybkiej wymiany wadliwego urządzenia. Wymieniają, testują – i już.
 
Przed mostem pod cieśniną Sund, mostem między Kopenhagą i Malmoe w Szwecji, statki mają obowiązek wziąć duńskiego pilota, którego następnie zostawia się aż na Bornholmie. Bez pilota nie ma wejścia na Bałtyk, no może za wyjątkiem promów, czy małych statków żeglugi przybrzeżnej popularnie zwanymi szuwarowcami.
A co najważniejsze, żaden duński pilot by nas nie wpuścił na Bałtyk z niesprawnymi urządzeniami nawigacyjnymi. Mowy nie ma.
Lecz my byliśmy już w pełni sprawni.
Dwaj szwedzcy inżynierowie zeszli na katamaran, który przywiózł pilotów (dwóch), a potem do Kopenhagi i do domu.
 
A my już bez żadnych kłopotów kontynuowaliśmy rejs. Po bezsennej nocy, spać położyłem się dopiero wieczorem.
 
A mój przyjaciel kapitan Frode, w historii swojej kariery nie ma żadnych czarnych plam. Szczególnie na samym początku. I jak wiem, bo nadal utrzymujemy kontakt, szczęście mu nadal sprzyja. Lecz to normalne, bo szczęście zwykło sprzyjać dobrym.
 
 
.
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Wiśtawio

01-06-2017 [13:07] - Wiśtawio | Link:

O Boże jak Ja tęsknię za takim zwyczajnym dniem.Bo to jest adrenalina!!!!

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [05:17] - jazgdyni | Link:

Ale przyznasz, że jak za dużo, to wykańcza człowieka. Niektóre statki były naprawdę przeklęte.

Obrazek użytkownika Czesław2

01-06-2017 [14:01] - Czesław2 | Link:

Witam elektronika servicemana
Z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy większość elektroniki była serwisowalna i modyfikowalna. Począwszy od Rubina skończywszy na sztandarowym produkcie Elwro czyli R32. Do dziś wspominam awarię jednostki centralnej R32 w mojej pierwszej pracy. Błędne wyniki obliczeń ,mimo braku sygnalizacji błędu. Próby naprawy i decyzja o wezwaniu serwisu z Wrocławia. Przyjechali, wymienili wszystkie karty procesora, i pojechali. Nie pomogło. Dwa tygodnie analizy wszystkich możliwych testów ze schematami, oscyloskopem i opisem mikroprogramów dały efekt. Pęknięcie ścieżki. Dlaczego wymiana kart nie pomogła? Ano dlatego, że wszystkie jednostki centralne były niepowtarzalne i strojone generatory taktujące indywidualnie. Taki wtedy był rozrzut parametrów układów scalonych.
Pozdrawiam

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [05:22] - jazgdyni | Link:

Pęknięcie ścieżki było prawdziwym przekleństwem. I te druki wówczas były takie prymitywne. Wiem, bo sam malowałem ścieżki, trawiłem i dziurki wierciłem. Teraz praktycznie, przy subminiaturowym powierzchniowym montarzu, gdzie tranzystor, opornik, czy kondensator często ma wymiar 1x1 mm niewiele można zrobić. Trzeba mieć zapasowe karty, czy moduły. A najwięcej kłopotów teraz jest na złączach.
A zimne luty pamiętasz?

Obrazek użytkownika Czesław2

02-06-2017 [07:30] - Czesław2 | Link:

Witam, oczywiście, ze pamiętam. To było dopiero przekleństwo. Przez zimny lut w Elektronie ożeniłem się :). Teraz , z powodu wycofania ołowiu z lutowia podobno też są problemy.

Obrazek użytkownika cyborg59

02-06-2017 [08:34] - cyborg59 (niezweryfikowany) | Link:

Jakieś piętnaście lat temu, kiedy zaczęły nas obowiązywać europejskie przepisy, na wszelki wypadek obkupiliśmy się z kolegami w lutowie ołowiowe. Powoli kończą się zapasy. Lutowie bezołowiowe jest przekleństwem. Nie da się go "poprawić", "dolać", utlenione - nie miesza się z nowym lutowiem, mimo topnika(!). Czyszczenie i montowanie na nowo. Chamska ekonomia, a nie ekologia była przyczyną wprowadzenia. Lutowie  bezołowiowe wytrzymuje dwa do trzech lat (w punktach obciążonych mechanicznie i termicznie). W Twoim przypadku  trafo wysokiego wypadło by po prostu z płyty! (i nie dało się wlutować bez skrobanki ;-)).

Obrazek użytkownika Czesław2

02-06-2017 [08:46] - Czesław2 | Link:

Też mam stare zapasy, bo na własne potrzeby tak dużo nie schodzi, będą kłopoty. Zresztą, w moim wieku już mi wiele rzeczy zwisa ( może oprócz Polski i rodziny ).

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [17:38] - jazgdyni | Link:

Hejże! A próbowaliście lutować na aspirynę? Jest jeszcze taki niemiecki smar, jak towot w niebieskich pudełkach.

Obrazek użytkownika cyborg59

02-06-2017 [18:08] - cyborg59 (niezweryfikowany) | Link:

Tylko na cyjanku - ze strachu - nie próbowałem! (To do aluminium). Ostatnio, w związku z kolejnym "zagęszczeniem nóżek" stosowałem pastę : pył cynowo-ołowiowy z 1% dodatkiem srebra w tzw. "miodku" czyli topniku. Lutuje się gorącym powietrzem

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [21:40] - jazgdyni | Link:

Powiem ci tak - mam cztery lutownice Wellera, w tym nastawne stacje i jedną na poropan-butan, bo czasem coś trzeba było lutnąć na maszcie albo w zenzach. I z mojego doświadczenia najważniejsza jest dobra temperatura i grubość lutu. Ciepła nie może być ani za dużo, ani za mało. Jednak najgorsze były stare kabelki telefoniczne i kabelki w teflonie. A przypomnę, że padła metoda owijania. Dzisiaj ja wszystkie kable do fi 16 zakańczam zaciskową końcówką. A sztywne druciki coraz częściej mają połączenia sprężynowe - zaciskowe. I dobrze trzymają. Fajne też były, praktycznie rzadko spotykane w Europie, japońskie łączniki stożkowe, gdzie się po prostu kabelki razem wkręcało.

Obrazek użytkownika Czesław2

02-06-2017 [08:49] - Czesław2 | Link:

Przepraszam, nie zauważyłem, sugerujesz przejście na TY?

Obrazek użytkownika tom@hawk

01-06-2017 [15:13] - tom@hawk | Link:

Bajeczny tekst, tym bardziej, że związany z moim zawodem.
Więcej takich wpisów, mniej paskudnej polityki.

Wielkie dzięki, proszę o więcej

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [05:24] - jazgdyni | Link:

Już tych morskich tekstów trochę jest. Tylko rozrzucone po sieci. Muszę je zebrać do kupy.

Pozdrawiam

Obrazek użytkownika cyborg59

02-06-2017 [07:45] - cyborg59 (niezweryfikowany) | Link:

I wydać ! ( bo 99% tej naszej ludzkości myśli, że statek sobie płynie, marynarz pyka fajeczkę i kombinuje jak by tu celników wykołować).

Obrazek użytkownika xena2012

01-06-2017 [15:33] - xena2012 | Link:

Mam w sobie coś z Norwega ,też lubię kawę czarną, mocną i gorzką .

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [05:26] - jazgdyni | Link:

Podejrzewam, że jestem uzależniony od cukru. A ci Norwedzy, co tak lubią gorzką, wpieprzają duże czekolady Freja za jednym zamachem.

Obrazek użytkownika eska

01-06-2017 [16:22] - eska | Link:

Jakie ładne wspomnienie...

Oczywiście, że "wychodzimy", a nie wypływamy!
Ech, przypomniało mi się jak "chodziliśmy do Hela" na wódkę, ślicznym przedwojennym jeszcze jachtem, w dawnych czasach, kiedy nie dawali paszportów i można było tylko włóczyć się po Zatoce :)

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [05:38] - jazgdyni | Link:

I to było życie. Ale dranie chcą to skończyć. Walczymy w Gdyni z władzami miasta, którzy sprzedali naszą marinę (sprawa prokuratorska) i chcą ją zamienić w przystań do luksusowych jachtów. Bez slipów, szkutnictwa i całej tej prawdziwej romantyki. Skandal, ale o tym będzie osobno.
Tutaj tylko nadmienię, że piękny, jachtowy zakątek Gdyni oddano PZŻ z panem Kaczmarkiem, ex-ministrem SLD na czele, pseudonim Rudy, a ci sprzedali Norwegom. Kojarzycie gościa?

Obrazek użytkownika cyborg59

01-06-2017 [18:00] - cyborg59 (niezweryfikowany) | Link:

Kiedyś repetytory tykały, potem selsyny - już nie. A teraz ? "Wściekłe kryształy"?

Obrazek użytkownika jazgdyni

02-06-2017 [05:40] - jazgdyni | Link:

Było tak, było. I palcem mogłeś sprawdzić, czy nadążają. Teraz tych standardów jest mnóstwo. Stanowczo za dużo.

Pzdr

Obrazek użytkownika cyborg59

02-06-2017 [08:08] - cyborg59 (niezweryfikowany) | Link:

Nie ilość standardów jest problemem, a ich mieszanie! Do klasycznej, przekaźnikowej automatyki nagle wtyka się się blok mikroprocesorowy, a on "myśli" w zupełnie innych kategoriach, potrzebuje kilkadziesiąt taktów swego zegara do wydania "decyzji". No i oczywiście ma własne, cwane zasilanie....i reset - ale nie wiadomo czy wolno go użyć w danych warunkach!

Obrazek użytkownika Czesław2

02-06-2017 [09:11] - Czesław2 | Link:

No i ma program. Zwykle zaszyty. Cały ból polega na tym ,aby zgadnąć, co programista miał na myśli. Tyle,że nawet pomału w kiblu taki problem już jest.