Zakazane książki

Pewien profesor opowiadał o swoim trudnym życiu. Miał żonę i kochankę. Musiał to jakoś pogodzić. W poniedziałki, środy i piątki pracował w domu, wieczory wtorkowe, czwartki i soboty spędzał u kochanki. A niedziele? A w niedzielę profesor kochance mówił, że musi zostać z żoną, żonie mówił, że idzie do kochanki, a sam biegł do biblioteki.
My też chadzamy do biblioteki, niekoniecznie w tak trudnych okolicznościach. Kto dziś pamięta, jak kiedyś wyglądały biblioteki? Było ich sporo w Polsce Ludowej (do 22 lipca 1952 roku nazywała się RP, potem PRL) , która postawiła od początku, jak twierdziła, na likwidację analfabetyzmu. Wydano rzeczywiście sporo wartościowych książek, mnóstwo klasycznej literatury polskiej, na skromnym papierze, ale były bardzo tanie; z czasem było coraz gorzej, tematyka i nazwiska skręcały coraz bardziej na lewo. Nie każde lewo było marną literaturą, przeciwnie, obok tytułów w rodzaju rozmaitych „Żniw na polach kołchozu” wydawano też wybitnych, światowej klasy pisarzy. Władze nie mówiły, że w walce o zniesienie analfabetyzmu chodzi głównie o udostępnienie najszerszym masom propagandy tłumaczonej z sowieckiego; rządzący wszystkim, a więc i literaturą, liczyli też zapewne na poparcie socjalistów, których uwodziły takie hasła. Bardzo ciekawy artykuł na temat zwycięstw wczesnego realnego komunizmu napisał dobrych parę lat temu Bartłomiej Sienkiewicz, ten od kamieni kupy i innych obrazowych wulgaryzmów. Zakrzyczano go, ponieważ żarliwie i z głębokim zrozumieniem opowiedział się za komunistycznym sposobem myślenia, być może w tym zagubił się jego ciekawy opis owych czasów. Oddawał w 60 lat po wdrożeniu komunizmu udatnie sposób myślenia ludzi, dla których nowe czasy nie były złem, bo oznaczały awans, zaś ofiary wydawały się nieuchronnymi „wiórami” przy rąbaniu drew przez tych, co wykuwali nowe czasy.
Ale wróćmy do bezpiecznego tematu bibliotek. Książki w bibliotekach były dostępne w naturze, na drewnianych półkach, starannie obłożone w szary papier, z namalowanymi tuszem (flamastrów ani pisaków jeszcze nie było) numerami itd. W papierowym katalogu panie w satynowych granatowych fartuchach umieszczały ręcznie wypisywane fiszki, podobnie wyglądały karty czytelników. Wypożyczanie było darmowe, jak dziś w bibliotekach samorządowych.
Spotkałam się jako dziecko z kilkoma bibliotekami prywatnymi, np. w Łodzi, gdzie przy którejś z centralnych ulic, chyba w Alei Kościuszki, w kantorku dożywały swoich lat dwie nieznacjonalizowane staruszki właścicielki. Wypożyczenie książki u nich kosztowało złotówkę, można było trzymać tydzień. Tam zapoznałam się np. z zupełnie dziś nieznaną literaturą Niemiec w dwudziestoleciu, przed nastaniem Hitlera, oczywiście głównie młodzieżową o obozach skautowskich itd. Z tego okresu też pochodziły najlepsze książki Erich Kästnera, jak znane i dziś „Ania czy Mania” czy np. „Emil i detektywi”, ale tam w wersji przedwojennej, gdzie Berlin przerobiono na Kraków, marki na złotówki, a chłopcy mieli polskie imiona i nazwiska. Mieli tam też przedwojenne wydania „Paziów króla Zygmunta” i „Historii żółtej ciżemki” Antoniny Domańskiej, albo sympatyczne gnioty w rodzaju „Pereł księżniczki Maji”. I sporo skautowskiej i internatowej literatury angielskiej, węgierskiej itd. Była też obszarpana, zaczytana na śmierć „Trędowata”.
Krótko mówiąc, ginący świat w ginących małych prywatnych bibliotekach.
Inna zupełnie była Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego i jej filie na wydziałach. System katalogowania w BUW i filiach był już jak na owe czasy nowoczesny, żeby tam pracować na lepszym stanowisku, trzeba było skończyć trudne studia bibliotekoznawcze. Sama centrala BUW była wysoce antypatyczna, wypożyczenie czegokolwiek było trudne, szukanie na półkach odbywało się pod ścisłym nadzorem (może i słusznie), a panie wymagające i raczej nieżyczliwe. Za to zupełnie inaczej było na Wydziale Filozoficznym, gdzie studiowałam. Najpierw pan Janusz Krajewski, a potem pan Janusz Siek reprezentowali najwyższy poziom profesjonalny, poza tym po cichu współpracowali z opozycją w rozmaitych czasach i wydaniach.
I tam pierwszy raz zetknęłam się z działem „Prohibitów” czyli publikacji zakazanych. Nie powiem, żebym tam od rana do wieczora czytywała „Kulturę” paryską czy jej wydawnictwa, ale mogłam; tam oglądaliśmy najnowsze numery miesięcznika, a od czasu do czasu dostawaliśmy do domu na jedną noc którąś z nowych książek emigracyjnych. Trwało tak przez długie lata, aż zaczęły się wydawnictwa podziemne i szerszy obieg malutkich książeczek z przedrukiem nowych numerów „Kultury” i innych czasopism z Londynu, Paryża i Berlina. Więcej ludzi wyjeżdżało zagranicę, przywozili książki, mnie samej odebrano w 1987 roku 17 pozycji, otrzymanych od przyjaciół na Zachodzie, pozycji, których nigdy nie odzyskałam, a które poszły, jak wyczytałam w papierach IPN, do rozmaitych naczelników i innych amatorów z kręgów władzy. Był tam dziennik ks. Popiełuszki, było też „Smutne pół rycerzy żywych” Leszka Proroka o stalinowskich torturach i więzieniu.
Pracowałam w latach 70. w bibliotece szkolnej praskiego technikum, nawet tam był dział prohibitów, parę książek „Kultury” itp. Ze zdumieniem znalazłam tam wtedy nowo wydaną broszurkę „Wrzesień 1939”,nie pamiętam autorstwa, całkiem legalną i po cenzurze naturalnie. Tam był oględnie, ale jednak wymieniony, zarówno pakt Ribbentrop-Mołotow, jak i 17 września, gdy wojska radzieckie przyszły „pomóc polskim, ukraińskim i białoruskim robotnikom i chłopom” i wyzwolić ich spod władzy „panów”. Więc ta broszurka to był ogromny postęp, bo kiedy parę lat wcześniej sama chodziłam do szkoły, nie było na te tematy ani słowa.   
W latach 80. paradoksalnie zelżało, władze mniej zwalczały wydawnictwa, bo może zrobiło im się wszystko jedno, a może nie były w stanie nad tym zapanować, tyle książek i czasopism wychodziło w drugim obiegu, w Ośrodku „Karty” podają tysiące tytułów. W bibliotekach pojawiły się działy publikacji podziemia, kto znał kierownictwo, ten czytywał – prawda, że najczęściej marnie wydawane, zadrukowane gęsto i nieczytelnie tomiki; kto nie znał, dostawał od znajomych lub dystrybucją podziemną.
A trudno dziś uwierzyć, czego np. w 1980 roku oficjalnie nie znał nawet nieźle wykształcony młody człowiek wychowany w PRL. Spod dużego palca z literatury międzywojennej  - Ossendowski nie istniał, o Kucharzewskim w ogóle nic i za nic, nie mówiąc o Konecznym. Nie istniał praktycznie Kazimierz Wierzyński ani Beata Obertyńska. O Miłoszu, który był sławny już długo przed wojną, dopiero w latach 70. podawano informację w podręcznikach języka polskiego ale tylko w przypisach i to maczkiem. Tak! Miłosz nie istniał do 1980 roku! W czasach „Solidarności”, gdy dostał nagrodę Nobla i po raz pierwszy od ucieczki na Zachód w 1951 roku przyjechał do Polski, ludzie stali w kolejkach po jego książki, ale szybko okazało się, że młodsi poloniści często w ogóle o nim nie słyszeli. Sergiusz Piasecki wychodził tylko w podziemiu. A można by znaleźć o wiele więcej takich autorów. Chyba, że ktoś miał bardzo dobrze zorientowanych przedwojennych rodziców, ale i oni rzadko miewali egzemplarze samych dzieł, bo te spłonęły w wojennej zawierusze, i mogli tylko mówić o poezjach czy powieściach.
Jeśli ktoś słuchał stale Radia Wolna Europa, to znał nawet Hemara i powojennego Szpotańskiego.
Poczytajcie.
----------------------------
felieton ukazał się na portalu sdp.pl

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

23-07-2015 [09:55] - NASZ_HENRY | Link:

To był fałszywy profesor. Prawdziwy uczony to żonie mówi, że idzie do kochanki, kochance że musi pojechać z żoną a sam biegnie do biblioteki ;-)

Obrazek użytkownika Teresa Bochwic

23-07-2015 [22:03] - Teresa Bochwic | Link:

Poprawiłam, pamięć już nie ta. ;-))