Był, jak to się mówi, prostym człowiekiem. Całe lata pracował jako traktorzysta w przedsiębiorstwie melioracyjnym potem, na rencie czy emeryturze, woził furmanką bańki z mlekiem. Nazywał się Czesław Cichowicz. Przez kilkanaście lat byliśmy sąsiadami. Zdarzenie, które tu opisuję, stało się dla mnie podstawą by tego człowieka, niestanowiącego bynajmniej wzoru dla młodzieży, traktować jako osobisty miernik otwartości i dobroci. W zestawieniu z nim mogę jasno zobaczyć własną małość i bezduszność. Pan Bóg uczy nas na takich przykładach.
Chodziliśmy spać późno. Minęła już chyba wtedy jedenasta. Moja żonka przyszła do mnie z kuchni mówiąc, że ktoś już po raz drugi zastukał leciutko do okna. Najpierw wydawało się jej, że to jakieś przypadkowe dźwięki, potem nabrała pewności, że to zamierzone stukanie. Za oknem na podwórzu nikogo nie mogła dostrzec.
Wyszedłem przed dom. Mocno wiało i przy temperaturze minus dwa stopnie zimno było okropne. Zrobiłem parę kroków w stronę niezamykanej bramy – żyliśmy od lat na wsi i tej racji posiadaliśmy duże, naturalne poczucie bezpieczeństwa w tymże świecie. Ogromny, srebrny księżyc w pełni zapewniał widoczność niewiele gorszą niż za dnia. Za słupem bramy, od zewnątrz, ktoś stał. Zbliżyłem do niego. Był to wysoki młody mężczyzna, prawie całkowicie nagi. Miał na sobie tylko slipki. Bosy. Ręce założył na piersi i wydawało się, że wcale nie odczuwa chłodu. Stał wyprostowany wpatrzony w dal, z uśmiechem na ustach..
- Co tutaj robisz? - zapytałem spokojnie.
Zareagował z opóźnieniem, nie przestając się uśmiechać. Ruch głową miał świadczyć o bagatelizowaniu trudno wytłumaczalnego położenia.
- A... chodzę tak sobie.
- Przecież zamarzniesz.
- Nie... – przekomarzał się ze mną wciąż z uśmiechem na ustach.
Zdawałem mu jakieś durne pytania, on się zgrywał, ja podobnie. Próbowałem dowiedzieć się o nim czegoś bliższego, nie otrzymywałem jednak konkretnego wyjaśnienia. Dopiero później, z perspektywy dnia mogłem stwierdzić, że jego umysł nie pracował normalnie, chłopak nie pamiętał niczego o sobie. Zmuszany przeze mnie do jakichś odpowiedzi, nawet takich zdawkowych, zaczął odzyskiwać poczucie chłodu. Kulił się coraz bardziej i przestępował z nogi na nogę. W świetle księżyca skrzyła się zamarznięta ziemia. Ja sam, mimo że miałem na sobie jakąś kurtkę, odczuwałem dotkliwe zimno.
Dopytywałem się skąd jest, gdzie mieszka. Gdy w końcu pokazał głową na rejon wsi oddalony o pół kilometra, akurat mniej mi znany, mieszkałem tu stosunkowo od niedawna, dla własnej wygody i spokoju nabrałem przekonania, że jest faktycznie stamtąd.
Kazałem mu czym prędzej „zasuwać” w tamtym kierunku. Szczekając zębami, zgodził się ze mną, że jest bardzo zimno i kłusując drobnymi kroczkami, boso po po zamarzniętej żużlowej nawierzchni drogi, wciąż z rękoma splecionymi na piersi, ruszył w tamtą stronę. Naga sylwetka przemykała za ciernistym, mirabelkowym żywopłotem. Nad nią bezpośrednio i ponad polami wypełnionymi piekącym chłodem płynął okrągły srebrno-rudy księżyc.
Po jakimś czasie mój sąsiad Czesław wspomniał mimochodem, że miał ciekawego gościa, który zawitał do niego w środku nocy bez ubrania i bez butów. Dał mu jakieś swoje ciuchy, kołdrę i przenocował w komórce. Rano znalazł mu jakieś stare buty i wytłumaczył jak dojść do gospodarzy u których gościł – okolica była przybyszowi nieznana.
Tamtej nocy, gdy wróciłem do mieszkania i zdałem sprawozdanie żonie, jej akceptacja skruszyła chwilowo moje wątpliwości, jakie pojawiły się we mnie jeszcze w trakcie rozmowy z tym nieoczekiwanym przybyszem. Jego ciche pukanie do okna było wołaniem o pomoc. Nie udzieliłem mu jej. Pozbyłem się go wygoniwszy na mróz, narażając nagiego człowieka na wielkie ryzyko utraty zdrowia. Nie otrzymał ode mnie minimum pomocy. Ta zawsze kosztuje – zamieszanie w domu, strach żony, może i przebudzonych dzieci; jakieś problemy z milicją. Mógł mnie tłumaczyć tylko własny strach, lecz nie miałem w dyspozycji takiego odwołania.
Mojego braku przyzwoitości nie może przykryć też humor i wesołość sytuacji, w jaką zwykle wieś potrafi przyoblec każde nieomalże wydarzenie. U innych moich sąsiadów murarze mieli jakąś większą robotę. Większość z nich dojeżdżała a jeden z nich został na nocleg. Rano, gdy sąsiadka naszykowała mu śniadanie i zajrzała do pokoju, żeby go obudzić, zobaczyła puste łóżko i całość ubrania obok. Okno było przymknięte. W atmosferze narastającego niepokoju rozpoczęto poszukiwanie zaginionego, najpierw w obejściu, potem po najbliższej okolicy i nagle natknięto się na niego ubranego niczym strach na wróble, w przypadkowe, cudze rzeczy. Spory czas nie było wiadomo, kto tak przystroił, a właściwie uratował, lunatyka.
Kiedyś, trudno mi teraz ustalić w jakim to punkcie czasu minionego, sąsiad Czesław powiedział mi, że pomaga uciekinierowi z więzienia. Miał on jakiś duży wyrok - za morderstwo. Przychodził do niego pożywić się, czasem przenocować. Otrzymałem tę poufną informację i dla zasady - sąsiadowi się ona należała, i na wszelki wypadek, gdyby nagle ktoś zaczął mnie o nieznajomych wypytywać. Przez czas jakiś sądziłem, mając w pamięci zbrodnię popełnioną tu w okolicy, że chodzi tu o tego „swojego” zabójcę, być może w jakiś sposób rodzinnie związanego z Czesławem. Potem dowiedziałem się, że nie było tak. Tym uciekającym więźniem, skazanym za ciężkie przestępstwo, był ktoś obcy, kogo Czesław wspierał bezinteresownie, tylko z dobroci swojego serca.
Musi być coś w tej naszej dziurze, jakiś sam dół, fundament, opoka społecznej struktury – coś najmocniejszego, godnego podziwu. Tu koniec ucieczki, azyl, najgłębszy sens braterstwa, ze względu na które ktoś cię rannego wynosi z pola walki. Tu znajdowała się u Reszków jedna z ostoi Franczaka „Lalka”, którego całymi latami nie mogli dopaść jego prześladowcy, bo nie wydał go ani strachliwy ani gorliwy, ani ormowiec ani partyjny. Teraz, z perspektywy czasu widać jak bardzo było, ponad różnicami, zjednoczone tamto społeczeństwo i jak podzielone, zagubione i bojaźliwe jest ono obecnie.
Nie zapisałbym tej historyjki o Czesławie, gdyby nie pewne zdarzenie świeższej daty, wywołujące tamto dawne zamknięte wydawałoby się, osobiste i o anegdotycznej ino wartości.
Góra Karmel w Ziemi Świętej jest miejscem świętym kilku religii. Katolikowi jest ona bliska ze względu na dzieło św. Jana od Krzyża, a dla kogoś związanego z Lublinem jeszcze bardziej przez pamięć o działających w centrum miasta karmelitach bosych i całkiem niedalekich karmelitach trzewiczkowych. Uwzględniwszy to wszystko musiałem pewnym faktom nadać szczególne znaczenie i pochylić się nad nimi w staraniu o ich zrozumienie.
W żaden sposób nie kierując się własną wolą, znalazłem się w miejscowości Carmel w stanie Nowy Jork. Tam też dane było mi trafić na cmentarz, gdzie wykonałem kilka zastanawiających mnie wciąż zdjęć. Oto jedno z nich:
Polaka przyciąga ślad polskości, tu jeszcze dodatkowo intrygowała mnie forma nagrobku. Tylko w kilku miejscach tego starego cmentarza znajdowały się krzyże, wolałbym aby pod nim chciał zostać pochowany Chester Kulesza, wymyślił sobie jednak coś innego. Było to wyraźne posłanie, adresowane dokładnie do kogoś takiego jak ja, niekoniecznie Polaka – napis był dla mnie zupełnie niezrozumiały – ale właśnie do dociekliwego przybysza.
Zdjęcie pokazałem w małym gronie bliskich mi osób dysponujących językiem angielskim. Zdobyło ich uznanie i skłoniło do zadumy i wysiłku, aby tłumaczenie sentencji okazało się maksymalnie wierne. Ale większej dla mnie wartości niźli filozoficzny tekst nabrała nieoczekiwana konstatacja przyjaciela, odnosząca się do imienia zmarłego. Usłyszałem zamyślone: - Czesiek.
Chester Kulesza to Czesław Kulesza. Jeśli nawet tak nie było, to jego osoba natychmiast przywołała w mojej pamięci znanego mi Czesława Cichowicza, bliskiego mi i pamiętnego przede wszystkim poprzez tę historię natury moralnej opisaną powyżej. W miejscowości o świętej nazwie przywołany zostaje dobry uczynek z pewnej zimnej, listopadowej nocy, który w moim życiu miał tak istotne znaczenie jak przypowieść o miłosiernym Samarytaninie dla całej nauki Jezusa. Znalazłem się w przestrzeni objętej tym dobrem i i posłużyło to mojej duszy, otrzymałem światło zrozumienia i szansę poprawy. Jak całość tej sytuacji ma się do Czestera-Czesława Kuleszy nie wiem, ale wierzę, że dobro, podobnie jak modlitwa, porusza pozagrobowe wymiary.
"«... Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?» On odpowiedział: «Ten, który mu okazał miłosierdzie». Jezus mu rzekł: «Idź, i ty czyń podobnie!» " (Łk 10, 36-37)
Argumentów skłaniających do obrony odrzuconych obficie dostarczają wszak różne nurty humanizmu, chrześcijaństwo i pewnie też inne religie. Jeśli by się zapomniało o tych ideach, bo przecież nie przepisach (nie istnieją), to być może co niektórzy mają jeszcze w genach archaiczną zasadę „świętej” gościnności, gwarantującej oprócz wiktu azyl i nietykalność. Choć najpewniej taki podgatunek wymiera, będą dominować działający bez pardonu – dziś właśnie po raz pierwszy w życiu spotkałem nieuprzejmą bibliotekarkę.
Jeśli przychodzi do nas głodny, skostniały z zimna, chory, zraniony, obłąkany, to naszym pierwszym odruchem jest (czy powinno być) udzielenie mu pomocy. Ten potrzebujący nie przedstawi się nam podając, iż jest zbiegiem, dezerterem, mordercą, malwersantem, zboczeńcem, ostatnia kreaturą – wszystko to można ukryć milcząc lub kłamiąc. Ewentualne przyznanie się do źródła osobistej nędzy to szczególna moneta, jaką poratowany może zwrócić cząstkę kredytu zaciągniętego u swojego dobrodzieja. Czy z kolei ten, który przyjmuje taką zapłatę, który jest obdarowany szczególnym zaufaniem ma zawieść i cofnąć swą pomocną dłoń? Byłaby to szczególna podłość i zeszmacenie się, całkowita moralna katastrofa.
Przepraszam z tę dygresję, ale zastanawiałem się akurat, czy istotnie ciekawe dla czytelnika byłoby przerzucenie tego wątku na poziom z lekka osobistych wynurzeń blogera? Pani sugeruje, że tak, więc...;)
Pozostaję w stanie szczerego zobowiązania.
Pańskie uwagi na temat mojego tekstu były i ciekawe i zaskakujące. Kiedyś społeczeństwo było bardziej jednorodne, dziś różnice w widzeniu świata przez dwie osoby (Pan i ja) mogą być galaktyczne. Żeby je zniwelować do rozsądnych rozmiarów, dających jakieś oparcie ewentualnemu porozumieniu, potrzeba niebywałego wysiłku (problem ten jest pochodną ogólnego pytania - jak choć trochę zjednoczyć polskie społeczeństwo, czy to jest możliwe?).
Te rozbieżności między nami zainspirowały mnie do przypomnienia sobie o ważnej w mom życiu lektury ("Z zimna krwią") i zaprezentowania tego tu na blogu.
Na myśl przyszło mi też parę innych pomysłów, pozwalających "kulturalnie" kontynuować temat.
Świat, w którym żyliśmy razem ja i Czesław to "niziny" społeczne trudne do odmalowania, raczej nie da sie tego odnieść do wyobrażeń teraźniejszej daty.
Pozdrawiam.