Czy ktoś potrafi mi to wytłumaczyć ???

Wczoraj wracałem do domu z wakacji spędzonych w mojej ukochanej Jastarni. W podróży zdarzyło się coś, czego nie potrafię sobie wytłumaczyć. Potrzebuję Waszej pomocy.  

Ale żebyście zrozumieli wagę tego wydarzenia muszę zacytować początek i koniec mojej powieści autobiograficznej pt. „Magia namiętności”, w której opisałem miłość z gatunku tych, które jeśli w ogóle, zdarzają się raz na sto milionów.  

Są wakacje, więc myślę, że znajdziecie Państwo czas na lekturę tej notki.  

Tak zaczyna się moja powieść, która jest zapisem tego, co jota w jotę wydarzyło się naprawdę, cytuję:  
„Był grudzień 1966 roku. Kraków pogrążał się w zmierzchu mroźnego dnia. Wyludnione miasto zapadają się zwolna w gęstniejącej mgle. 
Krzysztof wrócił zziębnięty do domu po całym dniu zajęć. Podszyta wiatrem studencka kurtka nie dała ochrony przed surową zimą.
Może zostało jeszcze trochę żaru?, pomyślał.
Zajrzał w ciemną czeluść kaflowego pieca, gdzie pod warstwą popiołu tliło się jeszcze kilka bladopomarańczowych węgielków.
Z dna wiadra wygrzebał parę bryłek węgla, które ułożył ostrożnie na wystygłym ruszcie. Przymknął żeliwne drzwiczki, przykucnął i zaczął wprawnie dmuchać w palenisko.
Wygasłe węgielki ożywały różowawym blaskiem, aż raptem rozbłysnął pierwszy nieśmiały płomień.
Za oknem było słychać pojękiwanie wiatru. Ogień na chwilę przygasł, a z pieca buchnęła na pokój chmura gryzącego dymu. Przymknąwszy oczy, dmuchał nadal.
I nagle piec złapał cug. Jęzory bladozłotych płomieni wystrzeliły w górę, oblizując po drodze szamotowe cegły. Ogniste kędziory rozszalały się na dobre.
Przymknął drzwiczki, rozprostował nogi i przytulony do fajansowych kafli wsłuchiwał się w melodię buzującego ognia. Uwielbiał ten odgłos, bo dawał mu poczucie bezpiecznego domu.
     Trzeba by przynieść węgla, pomyślał.
Pochwycił stare metalowe wiadro i zbiegł do piwnicy. Przez chwilę szamotał się z zardzewiałą kłódką. Zapalił świeczkę i migotliwy płomyczek rozświetlił piwniczną czeluść. W kącie majaczyła zwalista sterta węgla, zapas na całą zimę.
Nadłamanym młotkiem zręcznie rozłupywał, co większe kawały. Miał w tym dużą wprawę. Wiedział, gdzie uderzyć by czarny diament pękał podług jego woli. Napełnione wiaderko wytaszczył na górę, skacząc dla rozgrzewki po dwa stopnie.
Gdy wrócił, mieszkanie było już wypełnione atłasowym ciepłem.
Na ulicy rozległ się przeciągły krzyk wiejskiego chłopa sprzedającego drewno na rozpałkę: – Drzewoooo! Drzewooo! Drzewooo!
Podszedł do okna, skąd rozpościerał się widok na pokryte koślawą dachówką spadziste dachy starego Krakowa, zasnute zielonobrunatnym dymem, snującym się ospale z kominów.
Jakaś opatulona babulinka odgarniała śnieg z chodnika. Słychać było stłumione, miarowe szurgotanie szufli, zbitej z kawałka dykty i drzewca, porzuconego przez kogoś po pierwszomajowym pochodzie. Z pobliskiej kuźni dobiegał zmatowiony mgłą brzęk kowalskiego młota. Poza dziurawe rynny sterczały nawisy czarnego od sadzy śniegu. Ilekroć spoglądał w okno, odczuwał coś w rodzaju przygnębiającej klaustrofobii, jak więzień w ciasnej celi.
Włączył przedwojenne, lampowe radio. Zapachniało kadzidłem rozgrzanego transformatora, a na podświetlonej szybce pojawiły się europejskie stolice.
Między Londynem a Rzymem, wyskrobał kiedyś szpikulcem cyrkla pionową rysę. To było jego okno na świat, gdzie przy odrobinie szczęścia mógł złapać przebijającą się z trudem przez szum zagłuszarek muzykę wolnego świata, płynącą po falach radia z Luksemburga.
Wpatrywał się bacznie w rozedrganą, zieloną źrenicę oka magicznego, pokręcając wprawnie gałką, by się zbyt nie rozwarła.
Wsłuchany w zakazaną muzykę, widział świat wolny i kolorowy, jakże inny od tego, jaki go otaczał.
Wtem dał się słyszeć chrobot przekręcanego zamka. To mama. Wracała skonana z pracy, objuczona siatkami, bo akurat rzucili jakiś świeży towar.
Mimo zmęczenia na jej utrudzonej twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech, a oczy zdawały się błyszczeć radośniej niż zwykle.
Jak nieco odsapnęła, zapaliła zatkniętego w szklanej lufce ukochanego giewonta bez filtra,. Głęboko się zaciągnęła i, walcząc z napadem kaszlu, wykrztusiła ochryple:
– Synku! W siatce z burakami jest jakiś list z Ameryki. Zobacz, co to takiego, czy na pewno do nas.
Zaciekawiony przeczytał nazwisko nadawcy.
– Do nas mamo, do nas. Jacyś Mary i Stanley.
– Do nas? – zdumiała się matka. – Czytaj szybko!
Otwierając drżącymi palcami kopertę, poczuł miły, nieznany mu zapach. Pachniało wielkim światem.
– No czytaj! – ponaglała mama, podekscytowana tajemniczą przesyłką.
List był pisany gwarą podhalańską, jaką mówiono na początku dwudziestego wieku. Z treści wynikało, iż odnaleźli się dalecy krewni mamy rzuceni falą emigracji do Ameryki. Chcieli zaprosić Krzysztofa do Chicago.
– Synu! – jęknęła wzruszona matka. – Tyle lat się modliłam, aż Bóg się nareszcie zlitował! Jesteśmy uratowani! Jedziesz do Ameryki! Zarobisz pieniądze i dokończysz studia!
 
Pędził jak szalony na spotkanie z Danutą.
W ręce ściskał wytworny, kartonowy bilet na rejs transatlantykiem „Batory” na trasie Gdynia – Kopenhaga – Southampton – Montreal.
Szalał ze szczęścia. Nigdy dotąd nie był za granicą, aż tu niespodziewanie wyjeżdża do Ameryki.
Wszystko mu się zdało od razu piękniejsze. Oddychał pełną piersią, a zgniłe krakowskie powietrze wydawało mu się czystym tlenem. Fasady krakowskich kamienic stały się jakby mniej odrapane, a zaśmiecone Planty iście rajskim ogrodem.
Wszystko już pozałatwiał. A łatwo nie było gdyż w kraju szalał gomułkowski reżim i otrzymanie zgody na wyjazd do Stanów Zjednoczonych graniczyło z cudem. Poza tym bilet kosztował dwanaście tysięcy i ciężko tyrająca matka musiała się zapożyczyć u znajomych.
Danuta czekała w „Kolorowej”, maleńkiej kawiarence, blisko Uniwersytetu Jagiellońskigo, gdzie lubili się spotykać studenci, a także artyści krakowskiej „Piwnicy”.
– Jadę! – krzyczał od progu, wymachując biletem.
– Kiedy? – spytała, a w jej oczach dało się zauważyć skrywany niepokój.
– Nie cieszysz się? – spytał.
Danuta nic nie odpowiedziała.
– Przecież zarobię pieniądze, kupimy samochód, a może nawet mieszkanie – tłumaczył poirytowany brakiem entuzjazmu narzeczonej.
Spotykali się już ponad cztery lata, od początku studiów. Łączyła ich bliska przyjaźń, którą brali za miłość. Paradoksalnie zbliżała ich do siebie całkowita odmienność charakterów. On był bowiem szalonym romantykiem, ona zaś poukładaną do bólu mieszczką.
– Cieszę się – odparła markotnie. – Ale czegoś się boję. Przecież nie dokończyłeś studiów.
– Czy ty nie rozumiesz, że jakimś cudem wydali mi paszport? – rozzłościł się. – Czekałem na to ponad trzy miesiące. Całymi nocami stałem pod biurem paszportowym pilnując kolejki. Potem te odwołania i warowanie, by nikt nie podmienił listy z zapisami. A kiedy go wreszcie odbierałem na milicji, na trzydzieści pięć wniosków wydali w tym dniu tylko dwa paszporty! Czy ty to pojmujesz?! Tylko dwa paszporty! W tym jeden był dla mnie! To był cud, Danusiu!
Uspokoił się trochę i już łagodniej dodał:
– A ty zawsze to samo! Studia, kariera, poukładane życie, i broń Boże żadnego kuszenia losu. Jedno, o czym marzysz, to ta typowo krakowska, tchórzliwa egzystencja. Przecież los daje mi szansę! Trzeba zaryzykować!
– Może i trzeba – odparła jeszcze smętniej. – Jedź Krzysiu! Znam cię na tyle by wiedzieć, że cię nie powstrzymam. – Przełknęła zbierające się łzy mieszając niedomytą łyżeczką lurowatą kawę.
 
Kończył się październik 1967roku.
W towarzystwie mamy i narzeczonej zajechał taksówką na redę gdyńskiego portu.
Gramoląc się ze zdezelowanej warszawy dosłownie zaniemówili na widok monumentalnego cielska słynnego transatlantyku.
Królewski statek, jak wieża Babel, wznosił się nad portowym nabrzeżem wypełnionym tłumem rozemocjonowanych ludzi.
Statek był imponujący. Porażał ogromem. Olśniewał nieskazitelną bielą. Ogłuszał rykiem syren pokładowych.
Dojścia do statku bronił ciasny kordon milicjantów.
Na portowym podeście grała orkiestra reprezentacyjna marynarki wojennej.
Zewsząd było słychać nerwowe nawoływania wyjeżdżających za wodę szczęśliwców i pozostających w kraju cierpiętników.
Rosło zamieszanie. Na szpaler milicjantów napierał gęstniejący tłum.
Krzysztof pożegnał się z matką.
Na widok łez w jej zmęczonych oczach, z kluchą w gardle, usiłował jej dodać otuchy:
– Mamo! Nie ma się, co martwić! Wracam za trzy miesiące. To szybko przeleci.
– Dbaj o siebie, synku! – prosiła niepocieszona matka.
Złapał ją mocno za ręce.
Próbowała się uśmiechnąć.
 – Jak ciebie nie będzie, pójdę na tę operację woreczka, którą odkładałam od tylu miesięcy.
– To dobrze, mamo! Rana się szybko zagoi i będziesz wreszcie mogła zajadać do woli ten twój ulubiony bigos – próbował dowcipkować.
– Mam dziwnie złe przeczucia, synku. – Spojrzała na niego, jakby się z nim żegnała na zawsze.
– Mama znowu swoje! Wszystko będzie dobrze!
Zrozpaczona kobieta patrzyła na syna w milczeniu, starając się zapanować nad wzruszeniem.
Przyszedł czas pożegnać Danutę.
Kiedy ją przytulił, drżała jak w ataku febry, i po długim milczeniu wyszeptała cicho:
– Krzysiu! Kochanie! Strasznie się czegoś boję!
Nie lubił pożegnań. Nigdy nie wiedział, co mówić w takich sytuacjach, więc i tym razem milczał.
Sprawę rozwiązał portowy megafon:
„Pasażerowie proszeni są o przygotowanie paszportów i biletów do odprawy”.
– Pa! – Danusiu! Sama widzisz...
 
W jednej ręce ściskał dokumenty, a w drugiej wlókł za sobą ciężką, tekturową walizę, gdzie miał trochę rzeczy osobistych i same prezenty. Najcięższy był zakupiony w Cepelii – rzeźbiony w drewnie orzeł z rozpostartymi skrzydłami, którego z trudem upchnął pomiędzy kryształy i firmowe flaszki czystej wyborowej.
Przepychając się przez kłębowisko podnieconych ludzi, dotarł w końcu do trapu pokrytego szkarłatnym dywanem.
Kiedy stał bezradnie nie wiedząc, co począć, usłyszał uprzejmy głos:
– Pan pozwoli ze mną. Pozwoli pan również, że zabiorę pańskie bagaże i pomogę panu dokonać odprawy.
Ubrany w biały mundur steward okrętowy, wyglądał tak elegancko, że wydał się Krzysztofowi co najmniej bosmanem. Kroczył za taszczącym jego walizę stewardem równie oszołomiony, co zażenowany. Po raz pierwszy ktoś coś robił za niego.
Po przejściu przez odprawę steward wprowadził go na statek.
– Teraz zaprowadzę pana do kajuty – skłonił się uprzejmie.
Szli przez labirynt korytarzy wyścielonych miękkim, puszystym dywanem. Uderzała nieskazitelna czystość, a mosiężne poręcze lśniły od polerki. Statek promieniował luksusem.
– Proszę się rozgościć, a jakby pan czegoś potrzebował, to tutaj jest dzwonek, wystarczy raz przycisnąć – steward skłonił się grzecznie i zostawił go samego.
Przysiadł na krawędzi perfekcyjnie zaścielonego łóżka. Nie mógł pozbierać myśli. Aż raptem poczuł delikatne drżenie statku i dyskretny pomruk maszyn okrętowych.
A więc to wszystko prawda! Płynę do Ameryki!
 
Drugiego dnia jakiś oficer zapowiedział na wieczór uroczysty bal kapitański.
Co ja teraz zrobię?, strapił się Krzysztof.
Co prawda zabrał ze sobą niegdyś białą koszulę, poprzecierany krawat i mocno znoszony garnitur, lecz ten dyżurny zestaw w niczym nie przypominał stroju balowego.
Przywołał z pamięci, jak po pierwszym semestrze dostał na Akademii Górniczo – Hutniczej sorty mundurowe. Był to o kilka numerów za duży, górniczy mundur w stalowym kolorze, z solidnej gabardyny, który nieoceniony pan Mączka, przedwojenny krawiec, przerobił mu na garnitur za przystępną cenę. W tym szarym surducie, z fasonu podobnym do rycerskiej zbroi, opędził dziesięć semestrów.
– Kurczę! Ale kompromitacja! myślał zdesperowany. – Na balu będą same wystrojone damy, a ja się mam przyodziać w ten koszmarny szarobury pancerz!
Wieczorem, tuż przed rautem, do drzwi kajuty zapukał dyskretnie steward i poprosił uprzejmie:
– Jeśli można, zabiorę pańską wieczorową toaletę do odprasowania.
Pąsowy ze wstydu, podał stewardowi znoszone ubranie, w którym zdał w czasie studiów z setkę egzaminów, świętując każdorazowo do białego rana.
Steward dokonał jednak cudu i odprasowany garnitur odzyskał jaki taki wygląd. Po wejściu do sali balowej na chwilę stracił oddech. Jak świat światem nie widział takiego przepychu.
Kryształowe kandelabry rozświetlały salę tysiącami iskier, które się odbijały w wielkich kryształowych lustrach. Dystynkcji dodawał mahoń, zdobione sztukaterią plafony i mosiężne inkrustacje.
Na stolikach zasłanych wykrochmalonymi obrusami oczekiwały na gości wykwintne nakrycia. Wszystko przyozdobione egzotycznym kwieciem.
W tle przygrywała dyskretnie okrętowa orkiestra a pod ścianą prężył się szpaler kelnerów w kremowych smokingach.
Orkiestra zagrała tusz.
Zapadła uroczysta cisza, przerwana po chwili zamaszystym wejściem kadry oficerskiej, pod wodzą kapitana. Mundury galowe polskiej marynarki, złote epolety i galanteria oficerów robiły piorunujące wrażenie. Dał się słyszeć szum westchnień obecnych na sali kobiet.
Kapitan powitał gości i bal się rozpoczął.
Krzysztof miał dzielić stolik z trzema paniusiami nie pierwszej młodości, ale wciąż w pretensjach.
– Oj, nie będzie lekko! – pomyślał sobie w duchu.  
Na szczęście, jego współtowarzyszki oddały się lekturze wielostronicowego menu. Lista wymyślnych przystawek, królewskich dań głównych i szokujących deserów zdawała się nie mieć końca, a nazwy tych wszystkich potraw Krzysztof znał jedynie z amerykańskich filmów i literatury.
Zaczęła się kolacja, przypominająca ucztę bogów.
Oszołomiony, miętosząc w dłoniach menu, nie miał zielonego pojęcia, od czego zacząć.
W kraju w sklepach straszą puste półki – rozmyślał z poczuciem winy. – Co pewien czas coś rzucą na rynek od wielkiego święta, a tutaj, całe półmisy najprzedniejszych szynek, parmeńskich salami, pasztetów, tace pełne prowansalskich serów, żółwiowe zupy, krewetki, homary, langusty, krwiste polędwice i sięgające sufitu pryzmy egzotycznych owoców ze wszystkich stron świata!
Korzystając z okazji jego współtowarzyszki poczęły zamawiać wszystko, à la carte, a cierpliwy kelner ledwie co nadążał z dostawą.
Speszony łapczywością współtowarzyszek, prawie nic nie zamawiał.
Co za koszmarne baby – myślał zawstydzony.
Szczęśliwym trafem kolacja miała się ku końcowi.
Orkiestra znów dała tusz i pogasły światła. Zapanowała tajemnicza cisza. Wtenczas niespodzianie zagrzmiały fanfary, a w rytm bicia kotłów, bębnów i perkusji na salę wpełzł wijący się między stolikami wąż kroczących gęsiego kelnerów, niosących ponad głowami, na srebrnych paterach, fantazyjne kompozycje rzeźbione w płonących lodach.
Boże! Przez tyle lat nie miałem pojęcia gdzie rzeczywiście jest świat!
 
Jego medytacje przerwało głośne stuknięcie obcasów.
Salutował jeden z oficerów:
– Pan kapitan będzie wielce zaszczycony, jeśli pan zechce przyjąć zaproszenie do jego loży – oznajmił.
– Pan mówi do mnie? – zapytał Krzysztof tyle samo zaskoczony, co skonfundowany. – To chyba jakaś pomyłka!
– Nie ma żadnej pomyłki, to pan jest proszony – odparł z tajemniczym uśmieszkiem, wyprężony oficer.
Kompletnie zdezorientowany, przeprosił swe współtowarzyszki i ruszył za oficerem na miękkich nogach.
Kiedy podeszli bliżej loży kapitana, wpadł w jeszcze większe osłupienie.
Na skórzanych kanapach, w towarzystwie rozbawionej kadry oficerskiej, siedziało, jak zdążył zliczyć, osiem zjawiskowo pięknych dziewcząt. Ich urodę podkreślały stroje szokujące przepychem i wytwornym krojem. Słowem, scena jak żywcem z domów mody Paryża, Londynu czy Nowego Jorku.
To nie może być prawda! Chyba mi się to wszystko przyśniło!, myślał zaszokowany.
Gdy tak stał, bez słowa, zbaraniały, kapitan oznajmił z tajemniczą miną:
– Proszę uprzejmie przyjąć do wiadomości, że jedna z tych pięknych pań wyraziła życzenie, by pan dzisiejszego wieczoru zjadł z nami kolację.
Krzysztof doszczętnie osłupiał. Oniemiały z wrażenia, miętosił nerwowo poły znoszonej marynarki, którą próbował niezdarnie ukryć przed taksującym wzrokiem dziewczyn.
– Jest mi niezmiernie miło – wydusił z siebie w końcu. – Ale czy mogę spytać, czym sobie zasłużyłem na to zaproszenie?
– Siadaj przyjacielu! – nakazał stanowczo rozbawiony kapitan, po czym wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, zalał na trzy palce złocistą whisky, dopełniając coca-colą.
– To najlepsze lekarstwo na morską chorobę – stwierdził z miną znawcy, podając mu drinka.
– Bardzo dziękuję! Zdrowie pięknych pań, pana kapitana i panów oficerów! – wyrecytował roztrzęsionym głosem. Nigdy jeszcze nie pił whisky z coca-colą.
Pierwszy łyk miał z lekka mydlany posmaczek, lecz drugi smakował już lepiej, a trzeci zdał się wręcz wyśmienity.
Whisky zrobiła swoje i nareszcie trochę się rozluźnił.
Zajęte rozmową towarzystwo zdawało się nie zwracać na niego uwagi. Ze strzępów dyskusji zdążył jednak wywnioskować, że te piękne dziewczyny to wybrane polskie top modelki, udające się z Modą Polską na światową wystawę „Expo 67” w Montrealu. 
Zaczynało do niego docierać, że siedzi w towarzystwie najpiękniejszych Polek końca lat sześćdziesiątych. Z rozmowy domyślił się, że nie jest to ich pierwsza podróż za ocean sławnym transatlantykiem, bowiem wszystkie świetnie znały pana kapitana i jego kompanów.
Suto podlewane spotkanie krążyło wokół opowieści, w których się przewijały słynne metropolie Europy, Australii i obu Ameryk. Wiało światowym salonem.
– Co ja tutaj robię? – starał się zebrać myśli. – Tu sami światowcy, a ja, skromny student ledwie wiążący koniec z końcem, z semestru na semestr, który nie był nawet w Czechosłowacji!
Kiedy tak medytował, kątem oka uchwycił spojrzenie jednej z modelek. Najwyraźniej mu się przyglądała. Po chwili przyłapał ją ponownie.
Była to długowłosa brunetka, o pięknie wykrojonych, ciemnych, piwnych oczach. Kiedy jednak spojrzał wstydliwie w jej stronę spuściła pośpiesznie powieki.
Gdzieżby taka dziewczyna zwróciła na mnie uwagę? Coś mi chyba odbiło, westchnął, powróciwszy z obłoków na ziemię.
 
 
Drugiego dnia rejsu, pod wieczór, „Batory” zbliżał się do portu w Kopenhadze. W oddali widać było migoczące na lądzie światła rozległego portowego miasta.
Wsparty o burtę czuł na twarzy podmuchy wiatru od lądu, który mu się zdawał tchnieniem wolnego świata.
Z goryczą rozmyślał: zaledwie o kilka mil stąd żyją sobie całkowicie wolni ludzie, którzy trzymają paszporty w szufladach, nie musząc o nie żebrać przy każdym wyjeździe, a potem, całymi tygodniami czekać na łaskawą decyzję stosownych urzędów. Ludzie wolni jak ptaki, mogący się udać w każde miejsce świata, kiedykolwiek zechcą.
Stał długo wpatrzony w majaczący na horyzoncie „lepszy świat”.
Ech! Strasznie się z nami obeszła historia w tej Jałcie, pomyślał z goryczą.
Zrobiło mu się chłodno.
W chwili, kiedy odchodził zziębnięty od burty, poczuł na plecach czyjś wzrok. Obejrzał się instynktownie i spostrzegł przycupniętą na ławce, z podkurczonymi pod brodę nogami, drżącą od chłodu dziewczynę. Gdy wymienili spojrzenia, rozpoznał brunetkę, która mu się wczoraj przyglądała ukradkiem w loży kapitana.
– Widzę, że pani solidnie przemarzła – zagadnął. – Postaram się poszukać czegoś do okrycia.
Na sąsiedniej ławce dostrzegł pozostawiony przez kogoś pled.
W chwili, kiedy się pochylił, by okryć nogi zmarzniętej dziewczyny, stało się z nim raptem coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył. Poczuł bowiem na karku jakby przeskok elektrycznej iskry. Nigdy wcześniej nie doznał takiego uczucia. Zakręciło mu się w głowie, prawie stracił oddech.
– Mam na imię Ewa, usiądzie pan na chwilę? – spytała dziewczyna.
A kiedy obok niej przycupnął, szepnęła:
– Robi się coraz chłodniej, niech się pan też okryje.
Przykryci wielbłądzim suknem wsłuchiwali się w odgłos zawodzących w oddali syren okrętowych.
Fale uderzały  miarowo o burtę.
– Brrr! Zimno! – poskarżyła się dziewczyna, podsunąwszy pod jego udo przemarznięte stopy.
Krzysztof poczuł ponownie, ze zdwojoną siłą, nieznany mu dotąd żar w okolicach serca. Opuszkami palców dotknął delikatnie zmarzniętej stopy. Pod palcami wyczuł lekkie drżenie. Kiedy otulał dłońmi jej zmarznięte stopy, czule, jakby wyjmując z gniazda nieopierzone pisklę. Dziewczyna przyśpieszyła oddech. Poczuł, jak jej spięte ciało poddając się łagodnej pieszczocie.
Pokład opustoszał. Wiatr smagał im twarze słoną bryzą. Zapomnieli o chłodzie. Oszołomieni uczuciem jakiego dotąd nie znali.
Gwiazdy przysłoniła ciężka ołowiana chmura. Zerwał się morski wicher. Wtuliła się w niego, jakby go chciała przeniknąć na wylot.  
I raptem rozwarło się niebo. 
Wokół huczał żywioł, a oni zapadli się w czeluść nieznanego im dotąd szczęścia.
 
Nie mógł się doczekać śniadania. Łażąc od ściany do ściany, liczył dłużące się niemiłosiernie minuty. 
Zoczył ją wreszcie z oddali. Stała zajęta rozmową z jakimś przystojnym mężczyzną.
Jezu! Toż to Lucjan Kydryński! – rozpoznał zszokowany znanego z „Rewii piosenek” prezentera. Ona zna takich facetów!
Patrzył na nią jak urzeczony.
Boże! Cóż to za przepiękna dziewczyna, pomyślał.
Wpierw dostrzegł, zdające się nie mieć końca, niewiarygodnie długie nogi. Potem jedwabiste, ciemnobrązowe włosy, spadające na seksownie wąskie biodra. Kiedy podszedł bliżej, pod ciasno opiętą bluzeczką dostrzegł zmysłowo zarysowane piersi.
Nie wiedział wtedy jeszcze, że była to jedna z najpiękniejszych brunetek Warszawy końca lat sześćdziesiątych.
Ewa zdawała się znać sławnego prezentera od lat.
Wyglądają jak z zachodniego żurnalu, pomyślał i znienacka poczuł piekący ból w dołku.
Czyżby to była zazdrość? – zdumiał się, zaskoczony własną reakcją.
Jak dotąd nie był jeszcze o nikogo prawdziwie zazdrosny. Nawet o Danutę.
Nie miał śmiałości podejść i przestępował z nogi na nogę, udając, że ich nie widzi. Aż wreszcie go dostrzegła i nie przerywając rozmowy, skinęła przyjaźnie. Serce podeszło mu do gardła. Nie miał odwagi się ruszyć.
Szczęśliwym trafem słynnego prezentera ktoś odwołał, a ona podbiegła radośnie i przytuliła się jak małe dziecko.
Zdawało się, jakby się znali od zawsze.
– Krzysiu! – szeptała. – Już myślałam, że się od niego za nic nie uwolnię.
Nie mógł uwierzyć, że to wszystko się dzieje na jawie. Wiedział, że się podoba dziewczynom, ale żeby aż tak? Oszalały ze szczęścia tulił ją do siebie, nie bacząc na zgorszone spojrzenia pasażerów.
– Ewuniu! – wydusił z siebie. – Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale nie potrafię się bez ciebie obyć! Jak cię nie ma, nie mogę sobie znaleźć miejsca! Ani przez chwilę!  
Stali wtuleni w siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Wpatrując się w ogromne, orzechowe oczy dotknął opuszkiem palca jej brwi, powiek, koniuszka nosa, by w końcu obrysować nabrzmiałe usta. Przywarła do niego. Drżenie jej ciała przenikało go na wskroś.  
– Jezuuu! jęknęła cichutko, a po jej policzku spłynęła łza.
Gdy w końcu wrócili na ziemię spostrzegli, że się im ludzie przyglądają. W większości oburzeni tą gorszącą sceną.
Wówczas do nich podeszła bardzo elegancka, wciąż piękna staruszka i z uśmiechem, za którym krył się odcień smutku, powiedziała:
– Kochani! Bardzo was przepraszam, lecz muszę wam coś powiedzieć.
Stremowani, uśmiechali się nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Posłuchajcie mnie proszę! – zaczęła, nie pytając o zgodę.
Wciąż zakłopotani, zamienili się w słuch.
– Widziałam, jak się kochacie. Nie wiem, czy macie świadomość, że to, co podarował wam Pan Bóg zdarza się niezwykle rzadko, a wielu ludziom nie przytrafia się nigdy! – powiedziała, kładąc akcent na ostatnie słowo.
A po krótkim namyśle, dorzuciła ze smutkiem:
– Mnie też Bóg kiedyś wyróżnił. Ale nie umiałam sprostać prozie życia. Dlatego posłuchajcie, proszę! – głos jej leciutko zadrżał i przez chwile się zawahała.
– Proszę mówić! – powiedzieli równocześnie.
Starsza pani wyciągnęła ku nim rękę w geście, jakby ich chciała pobłogosławić:
– Kochani! Zapamiętajcie to sobie! Choćby było nie wiem jak trudno, pielęgnujcie tę miłość! Nie pozwólcie jej zniszczyć, bo los takiej szansy już nigdy nie powtórzy…”, koniec cytatu. 
 
W oszałamiającym przepychu szczęśliwej fregaty przeżyłem wtenczas z Ewą dziesięć dni i nocy szczęścia absolutnego w najczystszej postaci, by z nią później spędzić, na przemian w naszym domu w Krakowie i dyplomatycznych salonach ówczesnej Warszawy, kawał pięknego życia. 
 
Niestety ta wielka miłość zwichnęła mi życie, gdyż moją piękną Ewę porwał do Brazylii belgijski dyplomata, a we mnie coś pękło. Szczegółów Wam jednak teraz nie opowiem, bo musiałbym opowiedzieć całą książkę. 
 
Ewę spotkałem ponownie po ponad trzydziestu latach, co opisałem w epilogu mojej autobiograficznej powieści, cytuję:  

„Minęło trzydzieści lat.
      Ewa jakimś cudem przeżyła wypadek.
Gdy doszła do siebie miała jeszcze dwóch mężów, którzy jednakowoż nie wytrzymali próby zmierzenia się z piętnem namiętności, doświadczonej przed laty przez ich piękną żonę.
Krzysztof został na uczelni, a po upadku komuny, kiedy przyszło nowe, założył dodatkowo swoją własną firmę. Miał również dwie żony, które odeszły z tych samych powodów. Majątku nie zrobił, bo się nigdy nie zbratał z czerwonymi, jak od zarazy stronił od zawłaszczających Polskę różowych siewców nowego porządku, lecz w nagrodę owo małe bohaterstwo pozwalało mu spać spokojnie a każdego ranka patrzeć w lustro bez odrazy przy goleniu.
Od jakiegoś czasu, współpracował z amerykańską korporacją wdrażającą w Polsce duży projekt. W warszawskim Sheratonie miał się z tej okazji odbyć wystrzałowy bankiet, na który go zaproszono.
Pojadę chyba ekspresem, bo w tej cholernej Warszawie strasznie trudno zaparkować, zastanawiał się, pakując do walizki kupiony w ostatniej chwili smoking.
Uśmiechnął się z rozrzewnieniem, gdyż sobie przypomniał, że kiedyś w Krakowie był tylko jeden sklep, gdzie można było kupić garnitur i to pod warunkiem, że się miało chody.
Nie przepadał za wyjazdami do stolicy, gdyż uważał, że odkąd nadeszło nowe, Warszawa bezmyślnie mizdrzy się do niego, gubiąc bezpowrotnie resztki tożsamości.
A może by tak zadzwonić do Ewy?, przyszło mu do głowy.
Nie widzieli się od pamiętnej nocy, kiedy staranował Bernardowi auto.
Nie namyślając się długo, chwycił za słuchawkę i wykręcił numer, który o dziwo pamiętał.
Automat informował, że przed numerem trzeba dodać ósemkę.
Wykręcił jeszcze raz.
Odebrała Ewa, a on ze zdziwieniem poczuł, że kołacze mu serce jak zakochanemu młokosowi.
– To ja, Ewuniu – zaczął z głupia frant.
W słuchawce zapadła cisza.
– Witaj, Krzysiu! – odezwała się w końcu. – Muszę przyznać, że długo się namyślałeś.
– Przestań! Proszę! Jutro mam bankiet w waszym Sheratonie i pomyślałem sobie, że mógłbym przyjechać wcześniej i spotkać się z tobą.  
– No, nie wiem – wahała się. – Tyle lat minęło i trochę się zmieniłam – mówiła z wyczuwalnym skrępowaniem w głosie.
– Ja już też nie jestem młodzieniaszkiem. – No to jak? Zobaczymy się jutro? Z pewnością znasz jakieś miłe miejsce. Zapraszam na obiad.
Po chwili Ewa zaproponowała:
– Wiesz, Krzysiu, od czasu wypadku mam trudności z oddychaniem i prawie nie wychodzę na dwór. Ale mam inny pomysł. Zrobię obiad w domu, więc wpadnij do mnie na Jezuicką, jeśli masz ochotę.
– Znakomity pomysł – ucieszył się. – Będę u ciebie jutro, wczesnym popołudniem.
 
Serce waliło mu jak młotem gdy naciskał dzwonek.
Otworzyła Ewa. Choć w trochę zmieniona, nadal była przepiękną kobietą.
Zapomniałem, że jest tak wysoka, pomyślał, gdyż chcąc ją ucałować, musiał się wspiąć na palcach.
– Rozgość się, Krzysiu! – zapraszała. – Ugotowałam rosołek na chudym szponderku, bo pamiętam jak za nim przepadałeś.
– Super! – zatarł ręce, wchodząc do salonu.
Stanąwszy u progu, zakrzyknął:
– O rety! Nic się nie zmieniło!
Mieszkanie było jakby zatrzymane w kadrze. Wszystko w tym samym miejscu, co przed laty. Ta sama lampa, te same portrety, ta sama kryształowa cukierniczka na tym samym stole. Każdy wazon, flakonik, świecznik, stara lupa, ozdobne puzderko, zawieszone na ścianie korale, zabytkowe klucze i stary różaniec, tkwiły na swoich miejscach, jakby nie tknięte czasem.
– Nie pozwoliłam nic ruszyć – czytała w jego myślach. – Chyba niesłusznie, bo z tego powodu obaj moi mężowie, jeden wzięty chirurg, a drugi rozchwytywany adwokat, po prostu dostawali szału, że zrobiłam z mieszkania kapliczkę po tobie. Aż w końcu sobie poszli i zostałam sama.
Wzruszony, przywoływał z pamięci, ile szczęśliwych chwil przeżył w tym mieszkaniu.
– A co u ciebie? – zapytała.
Krzysztof uśmiechnął się znacząco.
– Nie uwierzysz, ale dokładnie to samo. Tylko pierwsza żona, zanim odeszła, zdążyła wyrzucić meble, które, jak może pamiętasz, wystrugałem według twojego projektu. Była tak o ciebie zazdrosna, że nawet zerwała ze ściany boazerię. Pamiętasz, jak ją razem bejcowaliśmy? A w czasie remontu kazała wymienić futrynę, bo znalazła otwory po hakach od huśtawki. Myślała nieszczęsna, że w ten sposób wyrzuci na śmietnik wspomnienie po tobie.
Westchnął.
– Obie moje małżonki, skądinąd wspaniałe i ciepłe kobiety, wyczuwały przez skórę, że w tym domu panowało kiedyś szczęście dla nich nieosiągalne. To je zabijało i było dla nich tak bolesną traumą, że sobie w końcu poszły.
– Dajmy spokój wspomnieniom! Pora siadać do obiadu! – klasnęła w dłonie.
Kiedy się raczył domowym rosołem, Ewa nie spuszczała z niego oka, jakby się bała, że zniknie.
– Posiwiałeś, Krzysiu – szepnęła.
Siedzieli dłuższą chwilę bez słowa.
– Czekaj! Coś przyniosę! – zerwała się od stołu i długo czegoś szukała w pawlaczu.
W końcu wróciła z wielkim szpulowym magnetofonem.
– Pamiętasz, jak przywiozłeś z Ameryki płyty? – spytała. – Myślę o tych singlach z Presleyem, Sinatrą, Paulem Anką, Helen Shapiro, Jimem Reefsem, Shadowsami... była tego cała paczka, którą zostawiłeś w Warszawie.
Otarła ukradkiem łzę w kąciku oka.
– Przez te wszystkie lata słuchałam tych płyt chyba z milion razy, aż kiedyś się wystraszyłam, że się całkiem zedrą. Poprosiłam wówczas znajomego, żeby mi te płyty zgrał na taśmę. I jak mnie dopada chandra, to sobie słucham. Mogę puścić?
– Oczywiście! – odparł szczerze.
Zabrzmiały pierwsze takty Love me tender Elvisa Presleya.
Krzysztof poczuł, jak mu mięknie serce gdyż zaczął sobie przypominać wszystko od początku. Spotkanie na „Batorym”, pobyt w Stanach, rozmowę w podwarszawskich Jankach, przyjazd Ewy z dzieckiem do Krakowa, urządzanie mieszkania, szczęśliwe lata we trójkę, a potem porwanie Marynki, wyjazd Ewy do Brukseli i tę koszmarną noc, kiedy ją nakrył u Bernarda.
– Napijesz się, Krzysiu? – zapytała, wyjmując z kredensu butelkę francuskiego wina.
– Z przyjemnością – odparł, wyrwany z zamyślenia.
– Stać mnie na dobre wino, bo Marynka skończyła japonistykę i teraz jest menedżerem w amerykańskim wydawnictwie z siedzibą w Warszawie. Bardzo mi pomaga.
– Świetnie! Moje gratulacje! – ucieszył się.
– Świetnie, nie świetnie – żachnęła się Ewa. – Teraz ci młodzi są jacyś dziwni.
– Zostaw młodych w spokoju! Niech sobie robią, co chcą. My już jesteśmy za starzy, żeby ich zrozumieć. Zawsze tak było. Czyżbyś zapomniała?
– Masz rację, Krzysiu, ale jak patrzę na to moje ukochane dziecko, to mi się czasem chce płakać.
– Dlaczego? – zaniepokoił się.
– No, bo niby ma tego swojego mężczyznę. Też jakiś menedżer. Ale ślubu nie biorą, mieszkają osobno, jedno i drugie tyra od rana do nocy, widują się raz na tydzień i wtedy biegną do tych swoich pubów, gdzie tylko wydają bez sensu pieniądze.
– Signum temporis – zawyrokował Krzysztof.
– Być może, ale co to za czasy? Bo jak się nad tym głębiej zastanowić, to ci młodzi kompletnie nie wiedzą, po co żyją. Okropnie się o nich martwię. Pędzą przed siebie na oślep, a w tej obłąkanej pogoni za, jak oni to mówią, sukcesem i kasą, zaczyna im brakować miejsca na prawdziwą miłość.
Nalała po kieliszeczku.
– Wiesz, chciałam kiedyś opowiedzieć Marynce o tym cośmy ze sobą przeżyli, ale się rozmyśliłam, bo doszłam do wniosku, że ona nie wiedziałaby chyba, o czym mówię i pewno by mnie wyśmiała.
– Tak, masz rację! Też o tym często myślę – westchnął smutno Krzysztof. – Młodzi, żyją teraz tylko dla pieniędzy. Ale to jest cena, jaką przychodzi nam płacić za dopiero co odzyskaną wolność. Zrozum! Po tylu latach siermiężnej komuny oni się chcą nacieszyć tym, czego myśmy nie mieli. Ale nic się nie martw! Jak już się nasycą tym wszystkim, co można mieć tylko za forsę, z pewnością zaczną szukać prawdziwych wartości, które przetrwały od zarania dziejów. Wartości, których żadne trendy z ludzkich serc nie wytrzebią.
– Obyś Krzysiu miał rację – westchnęła bez wiary Ewa.
Znów nalali sobie po kieliszku.
Elvis zaczął śpiewać „Are you lonesome tonight”. 
– A teraz, kochana, chciałbym cię o coś spytać – rzekł znienacka Krzysztof.
– Chyba wiem o co, ale słucham.
– Czy teraz, po trzydziestu latach możesz mi powiedzieć, co się wówczas stało, że po powrocie z Brukseli pojechałaś do Bernarda?
–        Wiedziałam, że mnie o to kiedyś spytasz – uśmiechnęła się smutno.
 
On nie poszedł do Sheratona, a ona do piątej nad ranem opowiadała mu, co się w jej życiu faktycznie zdarzyło, od dnia jej wyjazdu do Brukseli do dnia ich spotkania po latach.
Kiedy skończyła, Krzysztof długo milczał.
W końcu się odezwał.
– Jakby na to nie patrzeć, to na starość obydwoje zostaliśmy sami. Czy warto więc było?
– Ależ oczywiście! – obruszyła się Ewa.
Napełniła kieliszki.
– Pamiętaj, kochany! Wszystko ma swoją cenę. Bóg podarował nam nieziemską miłość, której większości poskąpił. Ale zawsze musi być coś za coś. Dlatego tamci żyją teraz w bezpiecznych rodzinnych stadłach. Ale w większości przypadków muszą za to płacić skwapliwie skrywanym przed samymi sobą poczuciem duszności, płynącym ze świadomości, że żyją obok życia, bo nie było im dane doświadczyć prawdziwej miłości.
Dolała sobie, choć już nie powinna.
– A my, mój najmilszy, musieliśmy zapłacić za naszą niezwykłą miłość ceną samotności, gdyż jako zachłanni na życie koryfeusze szaleńczej istoty szczęścia żyliśmy na tyle wartko, że nie zdążyliśmy, a może nie chcieliśmy dostrzec, że słońce zaczyna pomału zachodzić, a my zostajemy na plaży sami.
– Pozwól, że coś dorzucę od siebie – rzekł Krzysztof, podnosząc kieliszek:
Wypił, choć też już nie powinien.
– Powiem ci więcej, kochanie! Często o tym myślałem, że ta nasza samotność była świadomym wyborem dwojga wyzwolonych ludzi, którzy mieli charaktery zbyt harde, by się dać wcisnąć w zbyt ciasne dla nich ramy kornych konwenansów, jakimi buńczucznie gardzili. I nie bacząc na żadne kanony, czerpali z życia samo piękno i radość. I choć dobrze wiedzieli, że za to ich szczęście trzeba będzie zapłacić, wiedzieli też, że życia przebytego pięknie nikomu odebrać nie sposób.
– Ładnie to powiedziałeś Krzysiu! Za to cię właśnie kocham!
Krzysztof, już trochę wstawiony, spytał:
– A teraz mi powiedz! Tylko szczerze! Jakbyś żyła od nowa, chciałabyś raz jeszcze przeżyć tę tragiczną miłość? Przecież w opinii wielu przegraliśmy życie.
– Krzysiu! Ty się jeszcze pytasz?! Pamiętaj! Nigdy się nie przejmuj paplaniem maluczkich!  Tyle razy ci mówiłam, mimo tego jeszcze raz powtórzę: – Jedyny mój! Ukochany nade wszystko! Tylko ty, jak nikt inny, obudziłeś we mnie pełnokrwistą kobietę! To ty mnie dowartościowałeś. Pozwoliłeś mi pokosztować smaku prawdziwego szczęścia. Twój ojciec musiał podobnie kochać twoją matkę. Szkoda, że jej nie znałam, ale aż do śmierci będę nosiła na palcu jej obrączkę, którą mi podarowałeś.
– Wiem, o czym mówisz, lecz wielu nam wytknie, że to jakieś mrzonki – naciskał przekornie.
– A byłeś ze mną szczęśliwy?
– Jak nigdy wcześniej i już nigdy potem.
– I to jest właśnie istota magii namiętności – rzekła, kładąc dłoń na dłoni dawnego kochanka.
Jim Reefs zapłakał swoim atłasowym głosem „Adios Amigo”.
– Muszę lecieć na dworzec – oprzytomniał Krzysztof.
– Nie zostaniesz dłużej? – zasmuciła się Ewa.
– Niestety! Wybacz, ale zapomniałem ci powiedzieć, że mam córkę jedynaczkę i tak się złożyło, iż ją sam wychowuję. Jest dla mnie całym światem, więc zrozum...
– Rozumiem lepiej, niż ci się wydaje! Jedź, Krzysiu! Nie będę cię odprowadzać! Wiesz przecież, jak otworzyć zatrzask! - uśmiechnęła się przez łzy.
A kiedy już stał w progu, zdążyła zapytać:
– A jak ma na imię?
– Julka! – odkrzyknął i zniknął za drzwiami…”, koniec cytatu. 
 
Tyle opowieści. 
 
A teraz wracam do mojej podróży znad morza.
Wczorajszy wieczór zastał mnie w okolicach Włocławka. Zatrzymałem się w przydrożnym motelu. Mimo iż padałem ze zmęczenia trzykrotnie z wciągu nocy zbudziłem się wstrząśnięty koszmarnym snem. Śniło mi się, że Ewa nie może się wyczołgać z grobu moich rodziców i wyciąga do mnie ręce, a ja nie znajduję dość siły żeby ją z tego grobu wyciągnąć. Gdy zasypiałem, sen trzykrotnie powracał jak mantra.  

Dzisiejszego ranka ruszyłem w dalszą drogę. Po drodze rozmyślałem z niepokojem czy to nie był przypadkiem jakiś proroczy sen.  
W domu czekała na mnie wiadomość, że w trakcie mojego powrotu z wakacji Ewa odeszła do Pana.  

Krzysztof Pasierbiewicz (nauczyciel akademicki)    
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Teresa Bochwic

11-08-2013 [22:10] - Teresa Bochwic | Link:

Przed śmiercią myślała o Panu. A Pan to odebral telepatycznie. Mnie się to ciągle zdarza, niekoniecznie wtedy, gdy ten ktoś umiera. Również, gdy intensywnie myśli o mnie.

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [10:39] - Krzysztof Pasie... | Link:

Czuję się wielce zaszczycony, że zechciała się Pani podzielić ze mną własnymi refleksjami.

Pozdrawiam jak zawsze serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz

Obrazek użytkownika kris przybysz

11-08-2013 [22:29] - kris przybysz | Link:

Tyle niezwykłych tajemnic przed nami, chwil nadziei i szczęścia, które znikają tak szybko. A zajmować się musimy sprawami tak często marnymi, a ich źródłem są ludzie pozbawieni tego o czym tak pięknie Pan napisał.

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [10:37] - Krzysztof Pasie... | Link:

Dlatego właśnie napisałem moją powieść. A napisałem ją ze strachu, że o tej niezwyczajnej miłości świat mógłby się nigdy nie dowiedzieć.

Pozdrawiam Pana serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz

Obrazek użytkownika joawa123

11-08-2013 [22:35] - joawa123 | Link:

...że to owe "21 gramów", zanim dotrą na wyznaczone miejsce trochę się "pokręcą tu i tam". Nota bene wielu osobom zdarza się podobne przeczucie śmierci kogoś bliskiego. Po śmierci pierwszego męża, poza oczywistym żalem, męczyła mnie świadomość, że nie będzie komu wspominać naszych namiętności, wariacji i " jeżycy z jeżętami które nocą przenosiliśmy na wydmy, bo spacerowały po torach w Juracie." Nie ma tej Juraty i nie ma tam nikogo ważnego. Takie wspomnienia z oddali stają się coraz ładniejsze, ale nie mamy ich z kim dzielić. Pana też to dotyczy, bo dla żadnej kolejnej kobiety nie będzie Pan już tym uroczym studentem w kiepskim garniturze. Ale nie smućmy się, że zmarła - cieszmy się, że żyła" Pozdrawiam

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [10:34] - Krzysztof Pasie... | Link:

"Ale nie smućmy się, że zmarła - cieszmy się, że żyła"..."
---------------------
To właśnie chciałem od kogoś usłyszeć.

 "Po śmierci pierwszego męża, poza oczywistym żalem, męczyła mnie świadomość, że nie będzie komu wspominać naszych namiętności, wariacji i " jeżycy z jeżętami które nocą przenosiliśmy na wydmy, bo spacerowały po torach w Juracie." Nie ma tej Juraty i nie ma tam nikogo ważnego. Takie wspomnienia z oddali stają się coraz ładniejsze, ale nie mamy ich z kim dzielić..."
---------------------
Mamy je z kim dzielić. W roku 2006 napisałem książkę pt. "Epopeja helskiej balangi - GRUPA" właśnie o wspomnieniach z młodości pozostawionej na Półwyspie Helskim. Książka jest już bibliofolska, ale mam jeszcze kilka egzemplarzy. Jeśli zechciałaby Pani przyjąć ode mnie jeden zadedykowany egzemplarz będę się czuł wielce zaszczycony. Podaję mój adres mejlowy:  pasierb@geol.agh.edu.pl . Proszę tyko podać mi adres, na jaki mam wysłać książkę. Więcej o książce patrz: www.grupa.pasierbiewicz.com 
Serdecznie Panią pozdrawiam,
Krzysztof Pasierbiewicz

Obrazek użytkownika bolesław

11-08-2013 [23:09] - bolesław | Link:

Przeczytałem. Powiem szczerze nie spodziewałem się takiego zakończenia.
Przykra i smutna wiadomość. Składam serdeczne wyrazy współczucia.
Za PANIĄ EWĘ I PANA RODZICÓW zmówię "zdrowaśkę".

PS. Dziś więcej napisać nie potrafię. Dodam, że mając kilka dni wolnych
ponownie przed tygodniem przeczytałem "Magię namiętności" z takim samym
wzruszeniem jak za pierwszym razem. A wracając do recenzji (poprzedniej),
napisałbym taką sama.

Bardzo serdecznie Pana, Panie Krzysztofie pozdrawiam,
bolesław

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [10:17] - Krzysztof Pasie... | Link:

Szanowny Panie Bolesławie,

Dziękuję za poruszający komentarz i modlitwę. Bo tu chyba tylko pomodlić się można, gdyż ludzki umysł za tym, co się wydarzyło nie nadąża. Myślę, że w godzinie śmierci Ewa przyszła się ze mną pożegnać. No i ta symbolika tego niezwykłego snu! Przyszła z grobu moich rodziców, których nie znała. Ale kiedyś dałem jej obrączkę mojej mamy, którą obiecała nosić do samej śmierci.

Miło mi było usłyszeć, ze sięgnął Pan po raz wtóry do lektury mojej książki. To znaczy, że ta książka jest dla Pana ważna, a nie ma większej nagrody dla autora, jak taka świadomość.

Pozdrawiam jak zawsze serdecznie,
Krzysztof Pasierbiewicz
 

Obrazek użytkownika PiS be with you

12-08-2013 [03:08] - PiS be with you | Link:

Panie Krzystofie,
dziekuje za ciekawa opowiesc, calkiem przypomniala mi moj wyjazd do USA Stefanem Batorym... Chociaz zapoznalem sie z mloda Amerykanka, ale przyjazn nasza rozwinela sie stopniowo, z braku znajomosci jezyka angielskiego... po czasie ona minela z powodu dystansu. Nie bylo pisane... Takze mialem okazje poznac Arkadiego Fiedlera, ale to juz historia. Mimo tyle czasu, ta opowiesc przypomniala mi moja podroz.

Obrazek użytkownika PiS be with you

12-08-2013 [05:10] - PiS be with you | Link:

Przepraszam.

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [10:08] - Krzysztof Pasie... | Link:

Nie ma co przepraszać za literówki. Dla mnie to drobiazg, choć są i tacy, którzy się czepiają.

Jeszcze raz serdecznie pozdrawiam,
KP

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [10:07] - Krzysztof Pasie... | Link:

Proszę sobie ściągnąć "Magię namiętności" z Wydawnictwa ARCANA (to zaledwie kilkanaście złotych), bo z tego, co Pan pisze wnoszę, że się Pan głęboko wzruszy w czasie tej lektury - patrz: http://www.portal.arcana.pl/Wielka-milosc-w-powiesci-krzysztofa-pasierbiewicza-magia-namietnosci,1218.html
- jest faktycznie dużo paraleli, tylko ja płynąłem transatlantykiem MS BATORY, a Pan liniowcem STEFAN BATORY
Ale w notce chodziło mi nie o wspomnienia, lecz sprawy, których ludzki mózg nie ogarnia. 

Pozdrawiam serdecznie,
KP

Obrazek użytkownika PiS be with you

12-08-2013 [17:18] - PiS be with you | Link:

Panie Krzysztofie,
napewno odwiedze strone ARCANA, i z checia sciagne, "Magię namiętności", jezeli opcja zaplaty bedzie w moich mozliwosciach. Nie chodzi o kase, ale raczej sposob zaplaty. Rozumie ze nie chodzilo o wspomnienia Pana podrozy, lecz czegos, czego nie jestesmy w stanie pojac. Na ten temat sie nie wpowiadalem, poniewaz do tej pory nie mialem takiego zdarzenia i trudno by bylo mi sie ustosunkowac do tego zjawiska...

Pozdrawiam serdecznie.

Obrazek użytkownika Basia

12-08-2013 [08:57] - Basia | Link:

Szczęka mi opadła!

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [21:14] - Krzysztof Pasie... | Link:

Ja też jeszcze nie mogę dojść w pełni do siebie.

Serdecznie pozdrawiam,
KP

Obrazek użytkownika Supernova

12-08-2013 [10:19] - Supernova | Link:

...choć smutne. Ale na tym świecie nie docenialibyśmy szczęścia, gdyby nie dotykały nas nieszczęścia, nie cieszylibyśmy się zdrowiem, gdyby nie było chorób, ani życiem, gdyby nie było śmierci...Pozdrawiam,

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [21:12] - Krzysztof Pasie... | Link:

Jedno zdanie i tak wiele powiedziane! Dziękuję!!!

Pozdrawiam serdecznie,
KP

Obrazek użytkownika nauczyciel akademicki

12-08-2013 [10:48] - nauczyciel akad... | Link:

Piękny styl i język Pana jest znakiem rozpoznawczym. Przedstawił Pan problem tak trudny, potrafiąc go zwerbalizować i to w sposób piękny. Niektórzy powiadają piękne, bo trudne; trudne bo piękne. Wytłumaczyć- pyta Pan? Myślę, że nikt. Niemniej jednak, gdzieś w zakamarku serca i duszy obydwojga Państwa była ta silna więź, która nigdy nie uległa przerwaniu i dała o sobie znać również tej nocy. Naiwne? Być może. Muszę przeczytać ten Pański pamiętnik.I ta miłość do Julki, która jest ZAWSZE w Pańskim sercu.Niemniej szkoda, że to szczęście nie trwało po grób ! Wielka szkoda.
Zyczę sił i dużo zdrowia i jak zwykle czekam na dalsze Pana artykuły.

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [21:10] - Krzysztof Pasie... | Link:

Moim zdaniem, udana książka to taka, którą ludzie chcą czytać, bez oglądania się na opinie, mody, czy też trendy.
Więcej, noblista Isaak Singer powiedział, że: „nie sposób napisać dobrej powieści, w której nie byłoby wątku miłosnego, a ci, co próbowali doznawali zawsze porażki”.
Właśnie w myśl tego spostrzeżenia pisałem „Magię namiętności”, powieść niepoprawnie romantyczną, w której na przekór temu, co obecnie modne, opowiedziałem o pewnej szalonej miłości, jaką Pan Bóg kiedyś podarował parze wybranych przez siebie kochanków. Powiem więcej. Tę niewiarygodną historię opisałem ze strachu, że świat mógłby się o niej nigdy nie dowiedzieć.
Wspomniany noblista odważył się też powiedzieć, że: „literatura powinna być głównie rozrywką, a sztuka zbyt wnikliwa i długa jest nudna nawet, gdy jest dobra”, i jeszcze dodał, że "„cała sztuka zajmuje się emocjami, a kiedy zaczyna być zbyt intelektualna traci wszystko". I tego starm się trzymać.

Dziękuję Panu za piękny komentarz i serdecznie pozdrawiam,
Krzysztof Pasierbiewicz
 

Obrazek użytkownika dogard

12-08-2013 [15:31] - dogard | Link:

snem podszyte--niezle.

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [20:58] - Krzysztof Pasie... | Link:

Dziękuję i pozdrawiam serdecznie,
KP

Obrazek użytkownika wilniuk

12-08-2013 [16:03] - wilniuk | Link:

Jakże wspaniałym jest Pan Człowiekiem ! Głęboka wiara i szeroko pojęta miłość są w stanie działać cuda.
(Z okna mieszkania w Gdyni oglądam Hel i Jastarnię i miałem wrażenie,że Pana tam widziałem.)
Z wielkim uszanowaniem - S.

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [20:57] - Krzysztof Pasie... | Link:

Ma Pan rację. To ja byłem wtedy na Helu. I widziałem Pana za rąbkiem firanki.

Serdecznie Pana pozdrawiam,
Krzysztof Pasierbiewicz

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

12-08-2013 [17:25] - NASZ_HENRY | Link:

kwantowa ;-)

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [20:42] - Krzysztof Pasie... | Link:

Pan widzi krzesło, ławkę stół, a ja rozdarte drzewo (Agnieszka Osiecka)

Pozdrawiam,
KP

Obrazek użytkownika Kropla

12-08-2013 [19:42] - Kropla | Link:

Witam Pana

Nie miałam cienia wątpliwości, ze >Magia namietnosci< była inspirowana autobiografią.

Jesli Życie jest cudem, to cóz dopiero Miłość
Ten rodzaj relacji jaki się Panu przydarzył był jak widać wyjAtkowy
Tak chyba mozna wytłumaczyć to o co Pan pyta

Mamy w zyciu takie bliskie osoby....czasem najblizsze...
Gdy przychodzi juz ta perspektywa, z której można popatrzeć w przeszłość, wspomnieć młodość....czas szalony...ale jedyny w swoim rodzaju...wówczas wracaja do nas te osoby....i sa bliskie sercu

Co dzieje się w chwili smierci ?
To zadanie do wykonania i kazdy z nas musi je wypełnić
Moze wówczas śmierć obdarza nas, by ukoić rozstanie z zyciem, tym rodzajem najmilszyc wspomnień ?
Może sa takie pożegnania....czasem nie do końca zrozumiałe

Widzialne z niewidzialnym ...przenika się
To co zakryte dzisiaj...po pewnym czasie widzimy w pełnej odsłonie
Czy sie Pan ze mna zgodzi ?

Opowieść Pana kończy się rozstaniem, ale tak się ułozyło zycie
Nie było to rozstanie z jakąs negatywna emocją
Więc słodycz pozostała

A Śmierc otula...takie słowo usłyszłam kiedyś
To dla nas jest dośc optymistyczne

A Miłość pozostawia ciepła plamkę na sercu
Jesli jej sami nie zniszczymy

Czasem zycie daje jej szansę, czasem niestety nie

Utkani jestesmy z przerónych doznań, wspomnień, tkliwości

Chociaz na codzień chowamy te nasze tajemnice

Pozdrawiam Pana

Beata

Obrazek użytkownika Krzysztof Pasierbiewicz

12-08-2013 [20:40] - Krzysztof Pasie... | Link:

Beato, (jeśli mogę się tak do Pani zwrócić)
Dziękuję Pani za ten poruszający komentarz - sercem pisany, czytający moje myśli tak przepięknie przez Panią nazwane. Jeśli nie jest pani osobą piszącą, to proszę się wziąć za pisanie jak najprędej. Marnowanie talentu to swiętokradztwo.

Serdecznie Panią pozdrawiam,
KP

Obrazek użytkownika Kropla

13-08-2013 [23:27] - Kropla | Link:

Witam Pana ponownie

A jesli napiszę, bedzie Pan moim pierwszym recenzentem ?
Pytam pół-żarte, pół-serio....
Czasu brak a i ispiracja by sie przydała
Tak, po raz kolejny czytam uwagi Singera , cytowane przez Pana
Podejmę próbę, ale moze nie na forum, zgoda ?
Również pozdrawiam
Beata

Obrazek użytkownika Qwerty1234

19-08-2013 [19:41] - Qwerty1234 | Link:

Czcigodny Panie.
Niezmiernie cieszy mnie fakt, iż przeglądając dziesiątki Pańskich wpisów, znalazłem tak wiele cytatów z J. Tuwima.
Widzę, że z oczywistych powodów (przezabawne słowo na "D")szczególnie upodobał Pan sobie wycinki z wiadomego utworu zaczynającego się słowami "Absztyfikanci Grubej Berty" - brawo!

Julian Tuwim był otwartym i dumnym socjalistą, który niejednokrotnie dawał wyraz swego uwielbienia np. dla Stalina.
Swój stosunek do środowisk NDeckich dał wyraz Tuwim np. w wierszu, który dziś dedykuję i Panu,
czyli: "Na pewnego endeka, co na mnie szczeka". Jeśli Pan nie zna, proszę poszukać - polecam.
Wszak środowisko przedwojennego ND jest środowiskiem, którego Pan i Panu podobni heroiczni blogerzy - z rozczulającą (rozkoszną wręcz!) pewnością siebie - czujecie się moralnymi i intelektualnymi spadkobiercami, nieprawdaż?
Z resztą co ja mówię "spadkobiercami"?!
Wyście ich nowym wcieleniem!
Wyście ich kontynuatorami!
Wyście ich - nie bójmy się tego słowa - ulepszoną po stokroć reinkarnacją!

My tu gadu gadu, a chodziło mi głównie o to, że Pański ulubiony autor SOCJALISTĄ był i basta.
No ale Pan - Panie Nauczycielu Akademicki, Magnificencjo, Soli tej ziemi - z pewnością o tym wiedział...

Uczeń gimnazjum