O potrzebie porozumienia między ludźmi

Każdy wie jak ważne jest porozumienie między ludźmi, zgoda i w ogóle spokój w domu. To są rzeczy podstawowe, które winny być troską każdego z nas. Porozumienie jest wartością stawianą wysoko we wszystkich hierarchiach, a zgoda jeszcze wyżej. Ludzie powinni szukać wspólnych płaszczyzn, na których mogą się dogadywać i pięknie się różnić. Jak – nie przymierzając – ja i Spirito Libero. Wtedy widoczne jest nasze wewnętrzne piękno i blask bijący od dusz naszych niczym światło żarówki spod ozdobnego abażuru. Bywa jednak, że ten blask jest dla niektórych tak ciekawy i frapujący, że mają wprost ochotę zdjąć abażur i żarówkę naszej duszy wykręcić, a następnie schować ją do kieszeni lub wręcz rozdeptać śmiejąc się przy tym upiornie.

Ludzie ci, kiedy obserwujemy i z dala, spod tych naszych abażurów, wyglądają ciekawie i interesująco, niektórym nawet imponują siłą i zdecydowaniem, a z ust ich płynie nieustająca litania na temat porozumienia, jego rodzajów oraz sposobów w jaki można je osiągnąć. Wiele słyszymy w takich razach o bogactwie kulturowym o różnorodności oraz wymianie doświadczeń i dóbr intelektualnych, na której wszyscy zyskują. Hmm…może zyskują, a może nie, to zależy co jest komu i do czego potrzebne. Uporczywe zaś domaganie się porozumienia zaczyna przywodzić na myśl techniki sprzedażowe właściwe korporacjom wyspecjalizowanym w handlu bezpośrednim, gdzie wszystkie szkolenia pracowników podporządkowane są jednej tylko idei – jak uwiarygodnić oszusta.

Czym jeśli nie próbą sprzedania nam skoncentrowanego płynu do mycia naczyń, który starcza na 80 lat, było nawoływanie do porozumienia z Rosją miesiąc po śmierci pary prezydenckiej, czym było zapalanie zniczy na wypielęgnowanych cmentarzach żołnierzy radzieckich w środku maja, wbrew wszystkiemu i wszystkim, czym było kazanie biskupa Życińskiego, niech mu ziemia lekką będzie? Metafora z płynem jest dobra, ale ta z pierwszego akapitu jest jeszcze lepsza – wszystko to było próbą wykręcenia żarówki.

Tak to już bowiem w życiu jest, że każdy kto nawołuje do miłości bliźniego swego oraz do kochania nieprzyjaciół – o ile nie ma na sobie sutanny, a często i wtedy – winien być dokładnie prześwietlony, winno się sprawdzić czy on także ma w środku żarówkę, a jeśli tak to ilu watową. Ważne jest także jakiego koloru jest szkło banieczki, czy nie jest ono aby czerwone.

Napisałem tu kiedyś tekst o tym, że konwenans towarzyski był szalenie istotnym elementem naszego życia. Może nawet tak samo ważnym jak tradycja, a momentami nawet ważniejszym. Pozwalał bowiem demaskować różnych podejrzanych apostołów porozumienia ponad podziałami i wskazywać na ich właściwe, z gruntu nieszczere intencje. Podobnie jak z porozumieniem rzecz ma się z poglądami, to są sytuacje bliźniacze i sposoby zapobiegania im można stosować wymiennie. Najlepszy zaś sposób na chętnych do wymiany poglądów wymyślił Antoni Słonimski – nie lubię wymiany poglądów – rzekł kiedyś do pewnej pani – przeważnie na tym tracę. Nie sposób odmówić panu Słonimskiemu słuszności. Identycznie, bo nawet nie podobnie jest w przypadku porozumiewania się. To co zabierają nam w czasie tych porozumiewawczych negocjacji jest dużo więcej warte niż to co zostawiają. I jedyne co w tym wszystkim jest szczere, to charakterystyczny porozumiewawczy uśmiech, który mają na gębie.

Porozumienie pomiędzy ludźmi jest oczywiście możliwe, ale w bardzo szczególnych i konkretnych przypadkach. W tych mianowicie kiedy chodzi o coś konkretnego. W większości sytuacji nie jest ono w ogóle potrzebne, bo można przecież żyć obok siebie nie wadząc sobie nawzajem i nie znając się wcale lub tylko trochę. Ot, po prostu uchylając od czasu do czasu kapelusza i świadcząc sobie drobne uprzejmości. To zdrowe i komfortowe.

Od dłuższego już jednak czasu lansuje się u nas modę na poznawanie innych, którzy różnią się od nas wyraźnie i ponoć mają wobec nas dobre zamiary. Może mają, a może nie. Jeśli ktoś ma czas na owo poznawanie niech się sam przekona, a jeśli już się przekona niech dobrze wypyta owych tak od nas różnych ludzi, z czym przychodzą i jakie są ich zamiary. Jeśli zauważy ów jakże charakterystyczny, porozumiewawczy uśmiech na twarzy, który tak często widzimy u Wojciecha Maziarskiego, winien natychmiast sięgnąć po coś ciężkiego, co tam akurat ma pod ręką i zmienić nieco ton negocjacji, tak by różnice pomiędzy porozumiewającymi się były jeszcze piękniejsze i jeszcze bardziej wyraziste. Można nawet dopuścić do eskalacji, efektem której będą wyraźne różnice pomiędzy pierwotnym – przedeskalacyjnym wyglądem naszego interlokutora, a wyglądem tuż po czynnościach związanych z eskalacją. Różnice te widoczne będą na twarzy i ich charakter tyczyć będzie barwy naskórka, która według wszelkich reguł winna zmienić się z jasnoróżowej na ciemnofioletową lub wręcz zieloną.

Po dokonaniu powyższego pozostaje już tylko pobiec do domostwa swego i zatrzasnąć drzwi wejściowe na żelazną sztabę, a potem wyjąć zza krokwi to, co tam dziadek Władek pozostawił w roku pańskim 1944 i czekać. Może nic się nie stanie. Może siny, podobny do Maziarskiego pójdzie sobie i nie wróci. A może nie. Co czynić w takim wypadku pozostawiam już do rozstrzygnięcia szanownym czytelnikom.

Ja widać z powyższego wywodu porozumiewanie się i dążenie do zgody między ludźmi jest procesem złożonym i pełnym niespodzianek, a także pułapek. Zgoda bowiem nie zawsze buduje wbrew gorącym zapewnieniom naszego pana prezydenta. Bywa, że zgoda gorsza jest niż cykuta i wywar z blekotu wymieszane w jednym kubeczku. Im większe i piękniejsze różnice pomiędzy ludźmi tym dziwniejszy zapach dobywa się z kubeczka. Dobrze było to widać w starym już ale niezapomnianym filmie pod tytułem „Tańczący z wilkami”. Jest to historia o Indianach, którzy nieopatrznie zaufali pięknie różniącemu się od nich porucznikowi amerykańskiej kawalerii. Wkroczył on w ich życie niespodziewanie i niespodziewanie je spustoszył, choć w filmie tego nie pokazują. Pokazują jedynie, że porucznik pomógł tym Indianom. Parę razy tak, ale gdyby go nie było oni sami także by sobie pomogli. Porucznik jednak był. Nie dość, że uwiódł pewną panią przysposobioną w jednej z rodzin i zabrał ją ze sobą, to jeszcze do tego przewrócił w głowie co bardziej naiwnym młodzieńcom i tylko jeden wojownik, trochę narwany, ale obdarzony przez naturę zdrowym rozsądkiem Wiatr we Włosach, nie ufał mu do końca. W ostatnich sekwencjach filmu pokazują co prawda, że jest inaczej, że on także dał się przekabacić i zaufał porucznikowi, ale ja wiem lepiej. Na pewno tak nie było. Scenarzysta się pomylił.

Program ideowy i praktyczny człowieka imieniem Wiatr we Włosach poznaliśmy już na początku filmu. Oto grupa Indian widzi latającego za wilkami Kevina Costnera. Jeden z nich, wyraźniej zaciekawiony, przygląda mu się uważnie i mówi – może najpierw z nim porozmawiajmy, a potem go zabijmy? I wtedy wtrąca się Wiatr we Włosach właśnie, mistrz negocjacji i wirtuoz porozumień międzykulturowych. Mówi on coś co warto sobie zapamiętać na całe życie – może zróbmy odwrotnie, najpierw go zabijmy a potem porozmawiajmy? I nie sposób odmówić słuszności temu sposobowi rozumowania zważywszy na to jak historia Indian prerii potoczyła się dalej. Gdyby – miast głupiej babskiej ciekawości – wojownicy zaangażowali się w sposób prowadzenia negocjacji proponowany przez człowieka imieniem Wiatr we Włosach, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Że co? Że podżegam do nienawiści? Może jeszcze rasowej? O nie, kochani, to w końcu porucznik Dunbar był gościem na prerii, a oni byli u siebie. A jak pamiętamy stare polskie przysłowie brzmi – wolnoć Tomku w swoim domku. Przysłowia zaś są mądrością narodu.