Towarzysze z odcinka młodzieżowego

Do końca życia pamiętał będę z jakimś wysiłkiem i męką próbował prowadzący teleferie w latach osiemdziesiątych Krzysztof Surgowt wymówić prawidłowo nazwę rdzennych mieszkańców Australii. Teleferie latem przestały być bowiem wtedy przekaźnikiem informacji o dzielnych czynach partyzantów i czołgistów na wojnie z Niemcami, a także Apaczów na wojnie z kawalerią USA, a zaczęły zajmować się tematyką zupełnie inną. Pokazywano oto młodzieży świat szeroki, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz, a co dopiero wyłupiastym okiem prowadzącego teleferie redaktora. Były filmy o dalekich krajach, kręcone z ręki przez miejscowych rezydentów KGB i egzotyczna muzyka. Kiedy zaś przyszedł kryzys i budżety się skurczyły pokazywano miejscowe, nasze plaże i śpiewano ekologiczne piosenki o rybach, które wykonywał zapomniany jakiś całkiem zespół. Była to nędza i żenada, ale nie było alternatywy. Wracajmy jednak do rdzennych mieszkańców Australii. Omawiano w tych teleferiach poszczególne kontynenty i było w porządku póki nie doszło do Australii. To się może komuś wydać dziś, kiedy mamy Lonely Planet i Discovery Chanel, dziwne, ale wtedy było normalne – prowadzący nie wiedział jak się nazywają ci czarni co po pustyni australijskiej biegają. Wiedział, że są Murzyni, Indianie, Eskimosi, Ruscy i Czukcze, ale o tamtych nie słyszał. Trzeba było mu jakoś pomóc i ktoś dobry napisał przed programem panu Surgowtowi jak się ci faceci nazywają. Po angielsku pisze się to tak: Aborigines, a mówi Aboridżins (albo podobnie). O Ludzie! Co się ten biedny chłopina umordował, żeby to przeczytać, co się namęczył, pół programu siedziałem z twarzą ukrytą w dłoniach, tak się za niego wstydziłem. Odmieniał to jeszcze, a jakże, przez przypadki, a więc byli Aboridżinesi, Aboridżinesów, Amoridżinesom, itd. Dopiero kilka tygodni później w telewizji polskiej ktoś, w jakimś programie powiedział prosto i wyraźnie po polsku – Aborygeni. I już poszło, już nie musieli się w tych teleferiach tak męczyć.

Piszę o tym wszystkim, bo od czasów Surgowta w teleferiach zmieniło się niby wiele, ale tak naprawdę to wcale nic się nie zmieniło. A właściwie wszystko się uprościło, ale funkcja tych z odcinka młodzieżowego pozostała. Tyle, że nikt nie każe im już wymawiać trudnych wyrazów, nikt im nie podsuwa kartek z niezrozumiałymi słowami, oni sami wiedzą co należy i sami mogą się obsłużyć i posłużyć językiem Byrona. A przynajmniej tym co za ten język uważają. W dobie ogólnego zgłupienia i upadku nikt nie oczekuję od towarzyszy z odcinka młodzieżowego, że będą cokolwiek popularyzować, jakąś wiedzę czy choćby emocje. Oni mają przekonać młodych ludzi, że wszystko idzie dobrze, a centrala wie co robi i tak ma być. Taki, na przykład, towarzysz Meller, co w industrii baldziowej robi, nie dość, że się tych cycków i pośladków naogląda na darmo to jeszcze może mówić o sobie i podobnych per „mistrz”. Kiedy zaś dostanie polecenie by nieco dosolić panu premierowi to czyni to z powagą, rozwaga i odwagą jak na prawdziwego mistrza przystało. Potem zaś gdy instrukcje się zmienią powraca do swojego branżowego języka i na spotkanie z tymże premierem wybiera się z pytaniami o legalizację narkotyków, co ponoć – tak Meller twierdzi – najbardziej obecnie młodzież interesuje.

Inni towarzysze z odcinka młodzieżowego także tam będą na tym spotkaniu, bo już się przekonali, że chwilowe wahanie koniunktur, nawet jeśli stanie się tendencją trwalszą, to nigdy przecież na tyle, by oni tam po tej drugiej stronie, po stronie sił ciemności, mogli stanąć na równym obecnemu stanowisku. By mogli być także tutaj towarzyszami z odcinka młodzieżowego. Kiedy się połapali, że to się nie uda, bo inne pieśni i melodie po naszej stronie grają i inne zupełnie łachy na grzbiet wciągnąć trzeba, by jakoś wyglądać i wstydu nie przynosić, zaczęli się wycofywać. Tak to już bowiem jest drodzy – lecę byłym prymasem – że człowiek może być towarzyszem z odcinka młodzieżowego w ściśle określonych warunkach. W takich mianowicie, kiedy młodzież nie potrafi poprawnie wymówić słowa: Aborygeni lub interesuje się jedynie jak najszybszą legalizacją narkotyków, tak twardych jak miękkich. W innych okolicznościach towarzysze z odcinka młodzieżowego są po prostu zbędni, albowiem młodzież, dla której powyższe zadanie jest do wykonania w każdych okolicznościach (chodzi mi o Aboridżinesów), a narkotyki nie ciekawią jej wcale, żadnych odcinków i towarzyszy nie potrzebuje.

Myślę więc, że towarzysz Kukiz musiał być mocno zdziwiony faktem, że po jego patriotycznych deklaracjach i pieśniach sprzedaż płyt z jego muzyką nie skacze do góry tak jak tego oczekiwał, że nie czołgają się w jego stronę tłumy patriotycznie nastawionych młodzieńców, którzy ze łzami w oczach wręczyć mu próbują buławę hetmańską. Zdziwił się, że nie wymienia się go w listach pasterskich albo że księża nie odczytują z ambon listy bohaterskich jego czynów, tak jak to miało miejsce w przypadku Kmicica. A jak już się zdziwił to zaczął kombinować jak tu wrócić. I pewnie ktoś dobry, tak jak wtedy tę kartkę z nazwą Aboridżines, podsunął mu pomysł, by razem z Mellerem poszedł do telewizji pogadać z tym no, z tym co ma takie włosy jasne….z premierem.

Towarzysz Lipiński zaś, który każdym słowem, gestem i spojrzeniem zdaje się potwierdzać tezy towarzysza Mellera dotyczące młodzieży i środków odurzających, nie musiał właściwie nic. Ktoś go odwrócił w stronę przeciwną do tej, w którą ostatnio skierowane były jego oczy i silnie pchnął do środka. I tak towarzysz Lipiński znalazł się w studio telewizyjnym wraz z innymi i panem o jasnych włosach zwanym, dla chwilowego kaprysu, premierem.

Odcinek młodzieżowy bowiem stał się znowu ważny dla przewodniej siły narodu, każda jego część stała się ważna, tak bladziowa, ta z marihuaną i ta „róbta co chceta”. Wszystko to stało się znów szalenie istotne albowiem ktoś się połapał, że przed pałacem prezydenckim 10 każdego miesiąca nie stoi tłumek staruszek w dziwnych beretach, ale grupy ludzi w każdym wieku, a młodzieży jest tam prawie tak samo dużo jak czterdziestolatków z sękatymi piąchami wciśniętymi w kieszenie. I doprawdy świetnie teraz widać jak ważne było to, by zamiast ustawy pozwalającej mieć w domu broń, dać Polakom programy takie jak „Ttaniec z gwizdami”, i podobne. Bo, jak mi tłumaczył swego czasu A-tem, w Niemczech jest ponad 40 milionów sztuk broni pochowanej po domach i każdy polityk ma tego świadomość, stąd właśnie liczy się ze słowem i traktuje swych wyborców serio. Każdy polityk niemiecki tak robi, nawet lokalny, a może taki właśnie w szczególności, bo nie stać go na profesjonalną ochronę. W Polsce zaś jest dużo bezpieczniej i bardziej komfortowo. Mamy pałac prezydencki, mamy znicze, mamy stojących pod tym pałacem ludzi i mamy odcinek młodzieżowy oraz czynnych tam towarzyszy. Oni właśnie dokonali przed kilkoma tygodniami tego co nasi bracia nazywają – razwiedka bojam. Zdobyli w ten sposób niezbędną dla dalszego funkcjonowania wiedzę i teraz, wzbogaceni o nią i o nowe doświadczenia, ruszają znów na front.