Głęboki humanizm polskich aktorów i innych luminarzy kultury

Na szczególną uwagę filmowców zasłużyło dwóch jedynie papieży. Pierwszy z nich to Pius XII, który ratując Żydów w Rzymie zyskał sobie miano antysemity i faszysty, a drugi to Jan Paweł II. O papieżu z Polski nakręcono bardzo dużo filmów, wszystkie – zgodnie z dominującą w polskim kinie poetyką – bardzo gówniane. Najgorszy był ten film Zanussiego sprzed lat, w którym wszystkie sceny kręcone były z ręki przez amatorów bez szkoły, bo reżyser uznał, że da to efekt artystyczny. A może się po prostu spieszył, nie wiem.

Tak się składa dziwnie, że prócz beneficjentów komunistycznej Polski takich jak Zanussi filmy o papieżach kręcą głownie reżyserzy o poglądach lewicowych. I sam już nie wiem co gorsze. Taki na przykład Kosta Gavras zrobił kłamliwy film o Piusie XII, Zanussi słaby film o Janie Pawle II, a o tych filmach co się nazywają „Karol, który został papieżem” i „Papież który został Karolem” to nie chce mi się nawet pisać. Wszystkie te filmy nakręcone zostały w czystych bardzo intencjach, już to w celu uświetnienia osoby papieża, już to w celu zaprezentowania maluczkim nauk ojca świętego, a także jego wojennych przygód. Filmy wobec papieży krytyczne miały zaś przeorać świadomość wiernych i księży oraz skłonić ich do refleksji nad kondycją kościoła współczesnego, nad wyzwaniami jakie ten kościół musi podjąć dziś, nad prezerwatywami, in vitro, związkami partnerskimi i tym podobnymi frapującymi lewicowych reżyserów kwestiami. Nie powstawały te filmy na zlecenie Moskwy, reżyserom nie przyświecał żaden podejrzany cel – na przykład szantaż, nie szydzili z Kościoła z małpią złośliwością. Oni chcieli tylko samego dobra, chcieli by kościół był lepszy i to w dodatku lepszy dzięki nim.

Misja ta – wydawało się, że zakończona w roku 1989 lub trochę później – nie dobiegła końca nigdy. Przekonamy się o tym 15 kwietnia w Rzymie w czasie premiery filmu mającego cechy komedii, ale i dramatu jednocześnie, który się nazywa „Habemus papam”. Jest to opowieść o papieżu, który pod koniec życia dochodzi do wniosku, że to całe papiestwo to pomyłka i należało zostać aktorem. Reżyserem tego filmu jest Nanni Moretti, o którym dziennikarze piszą – lewak. Fakt, że film będzie dystrybuowany tuż przed uroczystościami beatyfikacji Jana Pawła II to oczywiście przypadek, a jak ktoś będzie coś sugerował to mu się powie, że nie można przecież krępować wolności sztuki. Nie krępujmy więc.

W filmie jedną z kluczowych ról zagra Jerzy Stuhr, który od dłuższego już czasu daje wyraźne dowody na to, że miejsce z którego wyrastają mu nogi wcale nie znajduje się w Krakowie, ani nawet w Tyńcu. Gra tam Jerzy Stuhr papieskiego rzecznika prasowego. Który musi obserwować tę mękę swojego szefa, dochodzącego do wniosku, że kościół, Pan Bóg, Przenajświętsza Panienka i cała reszta to wszystko nic nie warte, bo on tak naprawdę chciał być aktorem. W wywiadzie, którego Jerzy Stuhr udzielił „Newsweek’owi” napisane jest wyraźnie, że film jest wyrazem głębokiego humanizmu reżysera. Głębokiego humanizmu – podkreślam. Przypominam także, że Kosta Gavras, który nakręcił przed laty film o Piusie XII także był humanistą. I także głębokim, bo lewicującym.

Wywiad ze Stuhrem pełen jest rozczulających i pięknych kwiatków. Jest oto pan Jerzy pewien, że film nie wywoła w Polsce skandalu, a jak wywoła no to co – nie ma się czym przejmować, bo kościół przecież musi liczyć się z wymogami pędzącego naprzód świata. O ten skandal pyta bez przerwy przeprowadzająca wywiad Magdalena Rigamonti. Opowiada pan Jerzy tym, że – mimo iż katolikiem jest i praktykuje – nie zależy mu na opinii biskupów, a najmniej na opinii kardynała Dziwisza. Najlepsze jest jednak na koniec – pyta go ta cała Magdalena czy obserwuje kryzys kościoła w Polsce. Na co Stuhr, że tak, obserwuje. No to ona dalej; czy chodzi o prezerwatywy, związki partnerskie, itp. Nie – mówi Stuhr – mnie najbardziej przeszkadza to mieszanie się do polityki. I politycy, którzy są tak ulegli wobec kościoła. Tak to jest tam napisane i przekazuję wam to świadom, ze popędzicie do kiosków i nakład tej nędznej gazeciny skoczy wyraźnie przez to do góry. Tak właśnie powiedział Jerzy Stuhr – przeszkadza mu mieszanie się kościoła do polityki i politycy ulegli wobec kościoła.

Nie muszą tłumaczyć czym jest dzisiaj mieszanie się kościoła do polityki, czym będzie ono w kwietniu w Warszawie i całej Polsce, kiedy ten gniot będzie miał premierę w Rzymie, nie muszę mówić czym będzie ono w maju kiedy będą się odbywać uroczystości beatyfikacyjne, a film tego przepełnionego humanizmem skurwysyna będzie dystrybuowany w kinach całej Europy. Nie muszę także mówić, który z polityków w Polsce może być przez Stuhra uważany za uległego wobec kościoła.

Mówi także Stuhr o tym, że lubi chodzić do kościoła we Włoszech, bo tam mało się mówi o polityce. Rozumiem, że w latach osiemdziesiątych pan Jerzy nigdy nie był na Żoliborzu, bo w tamtejszych kościołach o polityce mówiło się sporo i cena jaką przyszło za to mówienie zapłacić także była spora.

Być może aktor nie zdaje sobie z tego sprawy, może te włoskie kazania, których słucha mają jakieś narkotyczne właściwości, ale w Polsce, ci którzy nie czytają Newsweek’a, a wezmą go do ręki teraz, kiedy przeczytają ten tekst, nie będą mieli cienia wątpliwości kim jest Jerzy Stuhr i do czego nawołuje. Nie będą także mieli wątpliwości jaką atmosferę buduje się w Polsce przed uroczystościami beatyfikacyjnymi i co to ma wspólnego z czasami kiedy w prasie ukazywały się teksty podpisane REM. Ludzie w Polsce mają bowiem już coraz mniej wątpliwości i do tego, by się ich pozbyli całkiem nie trzeba już nawet mordować księży. Naprawdę. Wystarczy jeden wywiad w poczytnym tygodniku.