Polityczna tragifarsa nabiera rozpędu. A sejmowa groteska sankcjonująca zgodę parlamentu na pojmanie Zbigniewa Ziobry, potwierdziła, że reżym po fazie farsy wkroczył na drogę jawnego zamordyzma, wróć, zamordyzmu, choć skojarzenie z Dyzmą nie jest pozbawione sensu.
Podobno, by dopaść Ziobrę w Budapeszcie, komando łowców głów zamierza skorzystać z doświadczeń Mosadu, którego agenci po brawurowej akcji odnaleźli Eichmanna w Argentynie i uprowadzili do Izraela. Wariant sowiecki z zabójczym parasolem albo z zatrutym czajem nie jest na razie rozpatrywany. Ciekawe, gdzie w tej upiornej wizji kończą się żarty, a zaczynają schody?
Wprawdzie nazbyt często daję się ponosić owczemu pędowi i powtarzając za babcią w salopie: jak wszyscy, to wszyscy, wtrącam swoje trzy grosze do wyeksploatowanego do cna tematu, ale tym razem odkładam sakiewkę na czas po wyborach, ufając, że prawdziwej sprawiedliwości stanie się zadość.
Na upartego znalazłbym zapewne jakiś mniej przerzuty ochłap bieżączki. Na przykład bezowocne starania władzy o podporządkowanie sobie kierownictwa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Przypuszczam wszak, że sprawa wkrótce nabierze rumieńców, bo zimowe igrzyska za pasem. Przyznaję przy tym, że z sentymentem wspominam czasy, gdy PKOl. Mieszczący się na trzecim piętrze kamienicy przy Frascati, miał tyle do powiedzenia co sparaliżowany mim, lecz był interesującym klubem dyskusyjnym.
Jednak tym razem zamiast penetrować zabagnione wertepy bieżączki, na przykład krach Narodowego Funduszu Zdrowia, pochylę się nad zagadnieniem ogólniejszej natury. Otóż od zawsze istniało wiele profesji z założenia gwarantujących stabilizację materialną. Z założenia, bo w praktyce bywało i bywa różnie. Wciąż trafiają się nieudaczni adwokaci, architekci, programiści, lekarze, jubilerzy… I vice versa. Niezłą kasiorę koszą teoretyczni pariasi drabiny społecznej, na przykład szambiarze.Łączy ich wszystkich ta sama droga do sukcesu, przejście przez sito merytorycznej selekcji pozytywnej, czyli takiej, która nie uwzględnia aspektów moralnych i aksjologicznych, wydawałoby się niezbędnych, zwłaszcza w palestrze.
No to na drugą nóżkę wspomnę, że ku zniesmaczeniu ludzi pryncypialnych, od niepamiętnych czasów droga ku pomyślności wiodła także przez rzeszoto selekcji negatywnej, a przynajmniej niejednoznacznej. Bo pośród ogółu liczących na profity egzystencjalne oferowane przez duchowieństwo, korpus oficerski i stan nauczycielski, sporą część zaciągu stanowili ludzie ideowi, idący za głosem powołania.
Dziś z tamtej struktury pozostało niewiele. Bycie klechą staje się coraz bardziej ryzykowne. Wolne media nadal nazywają represjonowanego przez demolkrację Tuska księdza Olszewskiego księdzem O., a selekcji negatywnej wśród nauczycieli nie rekompensują zarobki. Tylko wojsko trzyma się mocno. Naturalnie nie tak mocno, jak współczesna klasa próżniacza.
Naszkicowawszy po amatorsku tło osobliwości wymykającej się dogłębnej analizie niczym przyczyny Wielkiego Wybuchu, zamierzam z niefrasobliwością dyletanta poświęcić kilka uwag dominującej w realiach nadwiślańskich klasie próżniaczej właśnie, czyli politykom, polityczkom i politykierom. I dla jasności wyjaśniam, że nie zaliczam do tej grupy, o ostańcach upadłego reżymu nie wspominając, mężów stanu z prawdziwego zdarzenia. No, ale tych można policzyć na palcach jednej ręki. I żaden nie wywodzi się,wedle kryteriów narodowych i aksjologicznych z elyt 3 RP.
Tu uwaga warsztatowa. Czasami ocieram się o symetryzm, lecz tym razem z racji swoich przekonań dalekich od obiektywizmu, do egzemplifikacji tematu wykorzystuję głównie obserwację zachowań kolektywu koalicji 13 grudnia.
Oczywiście polityczna masa tabulette nie jest szarą magmą bez właściwości. Niekiedy z wrzaskliwej brei wyłania się jakaś nieco barwniejsza efemeryda. Ostatnią był Szymon Hołownia. Ktoś nazwał go Ikarem. Mnie chwilami przypominał Jaśka z „Wesela”, lecz najwyraźniej nie był wirtuozem gry na rogu. Sorry, panie marszałku, być może zbyt pochopnie piszę o panu w czasie przeszłym.
Rzecz jasna Hołownia nie był jedynym kandydatem na lidera, cokolwiek to oznacza. Wciąż nad „lustro”” brei wystaje kilka głów godnych uwagi i jakieś puste łby rojące o potędze, towarzystwo obciachowe od A do Z, a nawet Ż. Faceci o aparycji magistrackich referentów. Damy, często dwojga nazwisk, na widok których korci mnie, by zapytać, po ile kiszona kapusta.
Ich polszczyzna woła niekiedy o pomstę do nieba albo przynajmniej o korepetytora. Mógłbym długo wykpiwać mówienie kolokwialne i używanie liczebnika półtora wyłącznie w rodzaju żeńskim: półtorej roku czy miesiąca. Niechże jednak zajrzą do „Potopu”, by rozkminić zwrot: „kończ waść, wstydu oszczędź”. No i niech odmieniają nazwisko Zbigniewa Ziobry, wróć, Zbigniewa Z., lecz jak odmieniać Z? Zet, Zeta, Zetowi…
Kindersztuby uczyli ich zapewne Miętus i Syfon z „Ferdydurke”. Erystyki tanie dranie z Kabaretu Starszych Panów. Sznyt ferajny z przedmieścia eksponują zwłaszcza w ogniu pyskówek telewizyjnych. Kogo naśladują mową ciała z ekspresyjną gestykulacją, a w przypadku dam wybałuszaniem oczu, nie śmiem zgadywać, ale w wyobraźni słyszę dobiegający z offu komentarz Krystyny Czubówny. O poglądach nie wspominam, bo w tej materii obowiązują przekazy dnia…
Przesadzam? Nie sądzę zważywszy, że tę uśrednioną charakterystykę kształtuje obserwacja publicznego wzmożenia partyjnych koryfeuszy, chóru licencjonowanych wujów i ciot, gości i sublokatorów medialnych gigantofonów prawdy objawionej, z TVP Info i TVN 24 w awangardzie. Bowiem cała reszta parlamentarzystów to wyłącznie palce do naciskania właściwych guzików w trakcie głosowań. Wybrańcy i wybrańczynie narodu, że, nomen, omen, palce lizać.
Tyle antropologii socjologicznej albo odwrotnie. A za moment, 11 listopada Święto Narodowe okraszone Marszem Niepodległości pod hasłem: „Jeden naród, silna Polska”. Skrzecząca pospolitość chyba ochrypnie od komentarzy.
Sekator
Ps.
– Czy wiesz, że 11 listopada nie będzie wolno w Warszawie strzelać z rac? – pyta mój komputer.
– A założymy się? – Spoglądam kpiąco na Eustachego.