Biały dom na Podolu

Wielcy gawędziarze opisujący wielkie nierządnice mają dziwny zwyczaj wybielania swoich bohaterek i przypisywania im jeśli nie faktycznej poprawy to przynajmniej chęci do dokonania takowej. Nie inaczej czyni Antoni Józef Rolle w pierwszym tomie „Gawęd historycznych”. Wspominając Zofię Wittową Potocką, „piękną Bitynkę”, żonę komendanta kamienickiej twierdzy, a potem Szczęsnego Potockiego, kochankę własnego pasierba, przyjaciółkę Potemkina i rozmaitych rosyjskich wojskowych, których stopnie i przydziały służbowe nie miały bynajmniej dla pani Witte Potockiej znaczenia, pisze Rolle iż pod koniec życia stała się ona matroną stateczną, nie dewotką wprawdzie, ale też nie bezbożnicą, że włos jej już nie tak błyszczący i oko nie tak płonące jak dawniej, stały się inspiracją i ukojeniem dla myśli i uczuć drżących i spłoszonych. Była także według Józefa Rolle Zofia Potocka w późnym wieku (około pięćdziesiątki) uosobieniem statecznej gospodarności, zarządzała wszak olbrzymim majątkiem Potockich, ziemią, stadami rasowych koni i merynosów. Nie dość, że piękna, prawie święta, to jeszcze gospodarna. Cóż za cudowna przemiana leniwej, pogryzającej daktyle, greckiej kurwy. Wierzyć się wprost nie chce.

Bo też i wierzyć nie należy we wszystko co notują wielcy gawędziarze. Antoni Józef Rolle żył na pograniczu multańskim długo po swojej bohaterce, wiedzę o niej zaś czerpał ze źródła podstawowego czyli z pamiętnika niejakiego Chrząszczewskiego, oficjalisty Potockich, który pisząc swoje dzieło stawiał sobie za cel sprawy o wiele mniej wzniosłe i szlachetne niż sam Rolle. Pan Chrząszczewski, człowiek przytomny, wiele spraw rozumiejący i wielu potrafiący się domyślić nie uważał bynajmniej swej starzejącej się pani, za kapłankę Westy strzegącą ognisk i fortun domowych. Nie uważał tak mając pilne baczenie na mężczyzn, którzy wokół pani Potockiej kręcili się do samego właściwie końca, czyli do jej spokojnej i godnej śmierci w łożu boleści, w otoczeniu krewnych i służby. Wśród tych mężczyzn, z których żaden nie był już wojskowym, nie mówiąc o tytułach książęcych czy wielkich pieniądzach znajdował się niejaki Czarnomski, Mikołaj Czarnomski. Chrząszczewski pisze o nim tak: „Ten jako pełnomocnik mogąc asygnować do kasy, zachwycił jakąś nie małą sumę na dopłacenie pięknego majątku, kupionego z Czeczelniczyzny u Tutlomina. Po takim nadużyciu Potocka odjęła mu moc asygnowania do swojej kasy. Ale on odsunięty od kasy, począł się także odsuwać powoli od swej pani; wystawił w dobrach nabytych wspaniały dom, w którym każdego okna szkło i oków brązowy kosztował rubli srebrem 60 i zbudowawszy tak bogatą dla przyszłej samiczki klatkę ożenił się z Jaroszyńską. Odtąd Potocka została rzeczywistą wdową”.

O cóż chodzi? O to o co zawsze chodziło Zofii Potockiej kiedy była młodsza – o zachwyt. W starszym już wieku spotkał ją podobnych „zachwyt” ze strony owego Czarnomskiego. Oto wpierw zachwycił on samą Potocką tak mocno, że uczyniła go powiernikiem serca i skarbu, kiedy już zaś poczuł się nasz bohater dość pewnie i o łaskach swojej pani miał wyrobione zdanie, „zachwycił” także prócz niej „jakąś niemałą sumę”. Potocka w czarnym oburzeniu po takim występku „odjęła mu moc asygnowania do kasy”. Nic to jednak nie pomogło, gdyż Czarnomski miał już inne niż jego pani życiowe plany. O tym by ścigać go sądownie i wymierzyć jakąś sprawiedliwość nie było na początku XIX wieku w tamtych okolicach w niczyjej mocy. Spróbujmy wyjaśnić dlaczego.

Po upadku Najjaśniejszej Rzeczpospolitej i jej banków w całym kraju ze szczególnym wskazaniem na te jego obszary, które dostały się pod panowanie Rosji zapanował nieopisany wprost chaos finansowy. Ci, którzy mieli pieniądze i dobra, oraz nie mieli skrupułów, utrzymywali się na powierzchni, pod wodę szli ludzie deklarujący przywiązanie do starego, szlacheckiego porządku i do Polski po prostu, maluczcy ginęli, a na ich miejsce zjawiali się ludzie pokroju Czarnomskiego, który opowiadał o tym, jakoby przybył na Podole spod Płocka aż, a jego siedzibą rodową miała być położona pod tym miastem wioseczka Czarnomin. Do tego wszystkiego na samym wierzchu rozsiadało się uhonorowane zarekwirowanymi majątkami ruskie oficerstwo, które po kilku pijatykach, kilku spektakularnych klapach finansowych i towarzyskich skandalach, przemyśliwało nad tym jak tu się podarowanego przez imperatora, a zabranego wcześniej Polakom, majątku ziemskiego pozbyć. Na ratunek takim zdesperowanym generałom spieszyli właśnie ludzie pokroju Czarnomskiego. Dobrze wiedzieli bowiem, że pomijając wszystkie wymienione wyżej okoliczności, ziemia Rosjan się nie trzymała również z innego powodu, o wiele poważniejszego niż niechęć do gospodarowania czy „żołnierski sposób bycia”. Oto najjaśniejsze wieliczestwo – bez znaczenia kto personalnie, cała dynastia była taka – używało tych ziemskich podarunków jako narzędzia dyscyplinującego poddanych. Car jednego dnia dawał, a drugiego mógł wziąć. Zysk był więc mocno niepewny, a Syberia mimo iż z Podola wydawała się dość odległa, znajdowała się w rzeczywistości niebezpiecznie blisko. Każdy więc uhonorowanych za męstwo i wierną służbę generał, który dostał w podarunku kawał stepu, czarnoziemy, stada i dusze, natychmiast przemyśliwał jak to sprzedać i komu, żeby choć gotówkę zachować kiedy najjaśniejszemu panu coś się odwidzi i założy na majątek nowy sekwestr, a samego właściciela wyśle na Kaukaz lub jeszcze gdzieś dalej.

Nie inaczej było z Timofiejem Iwanowiczem Tutlominem, generał gubernatorem podolskim i wołyńskim. Pod koniec życia, zmęczony zarządzaniem zdobytymi prowincjami i gospodarowaniem na olbrzymich obszarach, postanowił część swych włości sprzedać. Padło na kawałek tak zwanej Czeczelniczyzny, czyli dóbr, których ośrodkiem było miasteczko Czeczelnik. Znajdowała się tam, wśród lasów i łąk mała wioseczka o wdzięcznej nazwie Rozbójna, ona właśnie dostała się wraz z całą okolicą Czarnomskiemu.

Mikołaj Czarnomski zdając sobie sprawę jak dręcząca potrafi być ludzka pamięć zmienił natychmiast nazwę wioski na Czarnomin, nawiązując tym samym do mitycznej, mazowieckiej siedziby rodu, sugerując wszystkim w okolicy, że zamierza założyć dynastię i zamykając usta potwarcom, którzy chcieliby rozsiewać plotki o tym jakoby w posiadanie majątku wszedł drogą rozboju, o czym już sama nazwa wsi, gdzie zamieszkał, świadczyć może. Postępowanie to nie usposabia nas źle do Mikołaja Czrnomskiego, przyglądamy mu się z zainteresowaniem, poznajemy w nim bowiem człowieka, który potrafił przedmiot swoich myśli obrócić w kilku płaszczyznach i należycie go ocenić.

Dalsze postępki Mikołaja świadczą o nim jeszcze lepiej. Nie dość, że ożenił się z Klarą Jaroszyńską, dziedziczką znacznej fortuny, nie dość że córka Matylda poślubiła również Jaroszyńskiego imieniem Oktawian, to jeszcze odchował nach bohater syna – Mikołaja Henryka, który rozpoczął w Czarnominie na multańskim pograniczu budowę rafinerii cukru.

W zapomnianych już, ale jakże pięknych pamiętnikach Tadeusz Bobrowski tak pisze o Mikołaju Henryku: „Czarnomski Mikołaj, około 30 lat, wychowaniec carsko sielskiego liceum z roku 1846, wykształcony, jasny, trzeźwy umysł, wcale wymowny, uzdolniony i sympatyczny, a mógł być jeszcze sympatyczniejszy gdyby nie chorował na wielkiego pana ex re znacznego majątku i żenienia się z hr. Szembek”.

Wróćmy jednak do pierwszego Mikołaja Czarnomskiego, który rozpoczął w Czarnominie budowę „klatki dla przyszłej samiczki” czyli dla Klary Jaroszyńskiej. Wszelkie klatki dla samiczek jak Polska długa i szeroka były w początkach XIX wieku budowane według kilku wzorów, najpopularniejszym zaś z nich był ten wywodzący się wprost (podaję za Tadeuszem S. Jaroszewskim) z pałacu Radolińskich w wielkopolskich Siernikach, projektu Jana Chrystiana Kamzetzera ), czyli to, co historycy sztuki przywykli nazywać rezydencją klasycystyczną.

Nie wiemy jednak co przyszło do głowy inwestorowi, a pamiętamy, że miał on głowę nie od parady, żeby porządek tej swojej rezydencji wywrócić na nice i zaprzeczyć jego klasycystycznemu charakterowi. Wynajął sobie Mikołaj Czarnomski architekta w Odessie, mistrz był synem Karola Boffo pochodzącego z Sardynii i nosił imię Francesco. Czarnomin był jednym z jego pierwszych projektów, a jak był udany i ważny, świadczyć może to, że Boffo został później architektem miejskim w Odessie. To co mistrz zaproponował szalenie się panu Mikołajowi spodobało. Mamy więc oto prostokątny pałac, z portykiem kolumnowym z sześciu kolumn złożonym od ogrodu i wielkim ośmiokolumnowym ryzalitem z drugiej strony. Pod portykiem wychodzącym na ogród znajdują olbrzymie okna, z drugiej strony, w półkolistym, nakrytym łagodną kopułą ryzalicie także są okna. Zaraz, zaraz...a którędy pan Mikołaj i jego małżonka, którą ten prostak Chrząszczewski nazwał samiczką wchodzili do domostwa swego? I goście? Gdzie witano gości? Przecież nie na tarasach, musiał być jakiś podjazd!

Musiał i był. Tylko z boku. Widać to dokładnie na akwarelach Napoleona Ordy. Istniało w Rzeczpospolitej kilka rezydencji rozwiązanych w ten niecodzienny sposób. Był Czarnomin i był bliższy nam, późniejszy nieco, pałac w miejscowości Pass pod Błoniem.

Rezydencja czarnomińska istnieje ponoć do dziś, przebudowano ją nieco i zmieniono układ wnętrza. Mieści się w niej podobno szkoła, a chodzące tam co dzień ukraińskie dzieci mówią o niej „biełyj dim” . Myślicie, że tylko ze względu na kolor elewacji? Otóż wcale nie. Półokrągły ryzalit wsparty na potężnych kolumnach i przykryty kopułą, za którym krył się wielki owalny salon (podkreślam – owalny) można sobie obejrzeć nie tylko w czarnomińskiej rezydencji. Jak komuś nie chce się jechać na Ukrainę może zerknąć na to co widnieje na banknocie z nominałem 20 dolarów. Półokrągły ryzalit a za nim owalny salon (podkreślam – owalny). Ten na Podolu i ten na dwudziesto dolarówce wyglądają prawie identycznie. Prawie, bo ten waszyngtoński jest nieco mniejszy, podpiera go jedynie sześć kolumn.

Rezydencja na Ukrainie projektowana przez Francesco Boffo, którego ojciec przybył z Sardynii i Biały Dom w Waszyngtonie projektowany przez Jamesa Hobana. Pomiędzy realizacjami obydwu budowli jest różnica mniej więcej dwudziestu lat. Nie, nie, obaj panowie nie spotkali się nigdy. Hoban nie pouczał Boffo i nie podsuwał mu wzorów. Nie zadziałały tutaj także żadne tajemne siły, których istnienie podejrzewają zwykle egzaltowani biografowie artystów. Tadeusz Jaroszewski, nieżyjący już badacz architektury XIX i XX wieku twierdził, że obaj architekci musieli mieć w rękach VII tom popularnego wówczas kompendium, którego autorem był Jean -Francois de Neufforge „Recueil elementaire d'architecture contenant plesieurs etudes des ordes d'architecture d'apres l'opinion des ancien et le sentiment des modernes...” wydanego w Paryżu w latach 1767 – 1768. Wzór budowli o której mówimy widoczny jest na planszach 455 i 456. To wszystko. Tylko tyle. Tylko...