Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Ekspert [felieton Podziomka na Wielki Tydzień]
Wysłane przez Marcin Gugulski w 14-04-2025 [07:54]
Do miasta wjeżdżał tak, jakby to miasto było już Jego. Lud w uniesieniu witał przybysza z Nazaretu, pośród okrzyków dawały się słyszeć słowa przerażająco śmiałe. Siedzący na grzbiecie oślicy głoszony był Mesjaszem, Synem Dawidowym. Jerozolima wpadła w euforię. Nerwowe napięcie tego miasta, wyczuwalne na każdym kroku, jego przyświątynny gwar, żarliwe spory toczone półgłosem lub wywrzaskiwane, szmery rozmów uczonych i nabożnych i zgiełk aktów gwałtu, krwawych ekscesów przeciwko Rzymowi i odstępcom skierowanych, surowość miasta, jego mądrość i emocjonalne drżenie, którym żyło wyczekując Mesjasza-Pomazańca, wszystko to zlało się w jeden chór radosny. Miasto demonstrowało Rzymowi, Bogu i sobie samemu swoją łatwo zapalną strzelistość, która nagle się wznosiła spośród tłumów prostactwa zajętego codziennością, ogarniała badaczy Pisma, splatała wzwyż wyrafinowane intrygi polityków z rywalizujących frakcji i budziła zmieszanie, przestrach i podziw w kręgach urzędników związanych z racjonalnym Rzymem.
Kiedy Jezus z Nazaretu wkraczał do Jerozolimy jako triumfator, zdobywca i władca dusz, cała żydowskość miasta ożyła nadzieją, ekscytacją i fermentem, w których tkwiły ziarna buntu i ziarna wielkości.
Dla nas – ludzi, którzy to miasto znali od podszewki – było jasne, że wbrew temu, czego można by się spodziewać, Nazarejczyk i jego galilejscy poplecznicy stali się błyskawicznie potężną, nową siłą. Niepokojące było to, że w Jerozolimie ledwie wytrzymującej w jedności, od wewnątrz skonfliktowanej, w Jerozolimie, w której młodzież marzyła o Mieczu Mesjasza, z trudem znosząc wędzidło nakładane jej przez rozważną starszyznę, prorok z Nazaretu pojawiał się jako siła nie rozpoznana do końca, więc z konieczności groźna, bo z łatwością mogąca zburzyć chwiejną równowagę i zniweczyć wszelkie plany skierowania potęgi tkwiącej w sercach i umysłach mieszkańców miasta na tory dla naszego ludu możliwie najlepsze. A przecież i te plany nie były dostatecznie spójne i po wędzidło nakładane wzburzonemu miastu zbyt wiele rąk chciwie sięgało, aby móc myśleć o sprawnym nadaniu kierunku temu rumakowi żydowskiego ludu, jakim była Jerozolima.
Oczywiście, dostrzegliśmy, że triumf Jezusa z Nazaretu stanowił dla nas szansę i przestrogę. Szansę wskazywała nadzwyczajna łatwość, z jaką ów prorok – przecież Galilejczyk – zdołał zapalić w Jerozolimczykach dumę Izraela. Przestrogą było, że stało się to obok nas, a – jak wskazywało wiele niepokojących informacji – nawet przeciwko nam. Nie rozumieliśmy również dziwnej obojętności Rzymian, zwykle bardzo wyczulonych na wszelkie oznaki niepokoju wśród naszego ludu.
W tej sytuacji opozycyjne zazwyczaj względem siebie grupy naszej starszyzny zgodnie uznały, że trzeba współdziałać, dowiedzieć się jak najwięcej o celach Nazarejczyka i jego ludzi, i bardzo szybko podjąć stosowne działania.
Albo go wzmocnić – jeżeli będzie w tym korzyść dla Izraela – albo zniszczyć.
Byłem jednym z tych, którzy mieli się przyjrzeć, możliwie z bliska, Nazarejczykowi i jego ludziom. Niezbyt interesowała mnie jego nauka, bo spodziewając się kwestii subtelnych dotyczących wiary i Zakonu, pozostawiałem ją uczonym w Piśmie. Nie można było brać poważnie pod uwagę, by tezy jakiegoś prowincjonalnego nauczyciela, prostaka otoczonego prostakami, mogły się oprzeć intelektualnemu potencjałowi Świątyni.
Mnie bardziej interesowała sprawność Jezusa i metody Jego gwałtownego awansu na ulubionego Proroka ludu.
Zdumiewające! On nie miał żadnej sprawności ani żadnej przyzwoitej metody kaptowania zwolenników. Jego uczniowie byli tymi, którymi być się wydawali: dość przypadkową zbieraniną nieokrzesanych ludzi, którzy nie potrafili ani pójść w tłum, by zręcznie podrzucać mu hasła do wykrzykiwania, ani wesprzeć swojego Mistrza, choćby przez nawiązanie dyskretnych kontaktów z tymi, którzy w Jerozolimie trzymali nici władzy.
Wyglądało na to, że mieliśmy do czynienia z dość prymitywną formą ludowej religijności, chaotyczną prostoduszną egzaltacją postacią Proroka, pozbawioną myślowego czy doktrynalnego zaplecza. Sam Jezus swoim zachowaniem zdawał się taką tezę wspierać. Jego brutalność w przepędzaniu przekupniów ze świątyni (co zostało nieźle przyjęte przez hołotę), niezrozumiałość jego przypowieści, nie pozbawionych pewnej dozy autentycznego talentu, pogarda dla spraw przyziemnych, państwowych, prawnych – wszystko to razem przywodziło na pamięć fenomen Jana zwanego Chrzcicielem, który odegrał wprawdzie pozytywną rolę w walce z Herodem, ale uczynił to bez zamysłu i bez dostatecznego rozumienia skutków własnych działań.
Jezus szybko zyskał popularność, lecz tracił ją jeszcze szybciej. On i jego otoczenie nie stanowili, wedle mnie, groźby, ale i pożytek z Nazarejczyka był mocno wątpliwy. W tym duchu składałem raport starszyźnie. Okazało się jednak, że górę bierze pogląd, iż pewne elementy nauki tego Proroka, a także Jego trudna do wytłumaczenia wrogość wobec uczonych w Piśmie, mogą stać się źródłem poważnych, populistycznych w swoim charakterze zaburzeń, które w rezultacie mogą odwrócić uwagę ludu od sprawy Izraela i wtrącić go w fałszywą koleinę religijnego mętniactwa. Dojrzewa więc decyzja o pozbyciu się Jezusa jako bluźniercy i wciągnięcia w tę akcję także Rzymian.
Co do mnie, sądzę, że te kroki są niepotrzebne, bo przecież nauka Jezusa jest całkowicie pozbawiona przyszłości. Oczywiście, mogę się mylić, więc mimo pewnego niesmaku nie będę jako ekspert protestował w tej sprawie. Szkoda, że przeciwko takiemu ignorantowi trzeba używać metod godnych prostactwa. Przyszłość należy do światłych i umiejących przewidywać. Takich jak ja.
Piotr PodzIomek [wł. Piotr Zakrzewski (1953-2009)]
„Ład” 1993, nr 15 (445), 11 IV [Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego], s. 11-12