Wspomnienia Leonardy Ostrowski z Ziemi Krzemienieckiej

Nazywam się Leonarda Żelichowska – Ostrowski. Jestem w wieku nieco dojrzałym, zaliczyłam już 83 lata, pochodzę z pow. Krzemienieckiego na Wołyniu. Urodziłam się 9 czerwca 1931 r. we wsi Lisznia, futor Moczary, gm. Uhorsk, na pięknej Ziemi Krzemienieckiej. Mój tata miał na imię Leon Żelichowski, a mama Anna z d. Prętkiewicz. Ochrzczona byłam w kościele parafialnym w Krzemieńcu, rodzicami chrzestnymi byli najmłodszy brat babci Józef Zieliński i wujenka Antonina Lemińska - Żelichowska, żona Jana. Z kolei moja rodzona siostra Danuta ur. się 19 lipca 1937 r., jej rodzicami chrzestnymi, był sąsiad Leszczynowicz, który został zamordowany przez banderowców 11 lipca 1943 r. oraz siostra Maria Lemińska.
W rodzinie Żelichowskich, najstarszy był Jan ur. w 1987 r., następnie Stanisław ur. w 1900 r. i trzeci mój ojciec Leon ur. 16 kwietnia 1903 r., dalej Roman ur. w roku 1905 r., piąty był Antoni ur. w roku 1907, ale pomarł i ostatnia była Zofia z roku 1912. Mój dziadek Florian Żelichowski ur. w 1864 r. był sierotą, jego ojciec był pochodzenia szwedzkiego, a matka z okolic Ostrołęki. Dalecy krewni matki nazwiskiem Hermanowscy, wychowywali Floriana od najmlodszych lat. Przy nich nauczył się zawodu kowala i 30 lat pracował w majątku Białokrynica, jak się o tamtych czasach mówiło, za carskiej Rosji. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w roku 1920, kiedy zaczęto parcelację majątku Liceum Krzemienieckiego, dziadek Florian wydzierżawił 18 ha z możliwością kupna na własność. Miał też własną kuźnię, w której poźniej właśnie pracował mój ojciec Leon.
Emilia Zielińska-Żelichowska ur. w 1872 r. na Moczarach, to z kolei moja babcia ze strony ojca. Miała tylko sześciu braci i tylko pięć sióstr, nie pamiętam już kolejności urodzeń, ale niektóre imiona tak: Tomasz, Jan, Roman, Rafał, Adolf i Józef najmłodszy, a z sióstr pamiętam tylko Marię, była najmłodsza. Cała dwunastka  wychowała się dobrze, dorośli pozakładali rodziny i tylko niektórzy oraz moja babacia do śmierci mieszkali na Moczarach. W międzyczasie czterech braci jeszcze przed 1900 rokiem, wyemigrowało do Stanów Zjednczonych Ameryki Północnej, ale trzech wróciło po roku 1920. Jedynie Jan został tam już na zawsze, ożenił się i założył własną rodzinę. Rodzina Zielińskich była zatem bardzo liczna i spokrewniona przez małżeństwa.
Moja mama Anna Prętkiewicz ur. 30 września 1903 r. w Komarówce, nie pamiętam do jakiej gminy należała Komarówka, ani powiatu. Dziadek Jan Prętkiewicz  ur. w 1874 r. we wsi Fajsławice, gm. Krasnystaw, przy drodze z Lublina do Zamościa. Babcia Ludwika Sokołowska ur. w roku 1880 w Chołoniowie. Rodzina Prętkiewiczów była liczna, w kolejności to byli: Stanisław (nie pamiętam daty urodzenia), Anna  ur. 30 listopada 1903 r. w Komarówce, Rozalia ur. w roku 1905, a następnie w roku 1907 Jan i Józef, którzy byli bliźniakami. Jan został zamordowany na Pustym Iwaniu zimą 1943 r. . Kolejne dzieci to Franciszek ur.w roku 1909, Józef i Antoni ur. w roku 1912 r. .

 
Czar kresowych wsi i zasiółków

 
Moczary były malowniczą osadą, a swoją nazwę na pewno zawdzięczają szczególnemu klimatowi, który niejako unosił się nad całą okolicą. Zimową porą było wiele niezamarzających źródeł, skąd ludzie czerpali wodę. Nawet mój ojciec pokazywał mi takie źródło, nazywano je kadłubek, to była nasza studnia. Dopiero stawiając nasz dom wykopali prawdziwą studnię, z wałkiem, uwiązanem wiadrem i całe pięć rodzin czerpało wodę.
Niestety ta piękna miejscowość w której się urodziłam prawie nie istnieje, a z dawnych mieszkańców, został jeszcze jeden pan, rok starszy niż ja. We wsi Lisznia, chutor Moczary, przed wojną mieszkało około 20 rodzin polskich, były też rodziny mieszane, prawosławne i katolicy, ale byli i tacy co w ogóle nie znali języka polskiego. Pomimo takiej mieszanki narodowej i takiej różnorodności kulturowej, była to miejcowość spokojna, ludzie szanowali się nawzajem. Pamiętam rozmowy, do nas przychodzili sąsiedzi na pogawęndki, oczywiście byłam bardzo ciekawym dzieckiem, chowałam się i słuchałam ich rozmów i poglądów. Czytam tu i ówdzie, że i w tamtym czasie, były różne niesnaski, pośród ludzi, ale na dobrą sprawę proszę mi pokazać, gdzie jest taki kraj, że ludzie nie różnią się między sobą.
Naszymi sąsiadami byli: trzech Zinczuków i czterech Jakubowskich. Franciszek Jakubowski był gajowym na Wesołówce, zostal zamordowany wiosną 1943 r., a razem z nim Władysław. Inni nasi sąsiedzi to: trzech Bindasów, Reczyński, Prokopowicz, dwóch Kołłątajów, trzech Puszkiewiczów, dwóch Smolińskich, Sokolski oraz Minkowski. Gospodarstwa te były nieco oddalone od siebie polami uprawnymi. Dalej idąc w stronę Uhorska, naszymi sąsiadami byli: Bułgajewski, Lesczynowicz, Lemińscy, Śliwiński, znowu Zieliński, to już syn Rafała i Kazimierz Bindas.
Lisznia - Moczary sąsiadowały wokół nie wiem, czy to nazwać wsie, lub tylko osady, ale w stronę Krzemieńca: Andruga Mała i Duża, Białokrynica, Sapanów, Szepetyn, może to na północ, a na wschód: Stożek, Uhorsk, Baszkowce, Podolany, Wesołówka, nie sposób wymienić po kilka domostw do kogo należały, ale były w pow. Krzemienieckim. W Liszni było Nadleśnictwo - zwane Zabrodzie, tam uczyli się gajowi i leśnicy, filia Białokrynicy, odbywały się też różne uroczystości państwowe, co to była za uciecha, tylko że to wszystko trwało bardzo krótko.

 
Dzieciństwo moje było radosne

 
Nasz dom był drewniany, poza tym budynki gospodarcze, mieliśmy trochę ziemi. Brat ojca Stanisław pomógł zbudować nowy dom i dudynki gospodarcze, dwie stodoły i obora. Potem Staszek i trzech innych młodych mężczyn, wyemigrowali stąd do Argentyny jeszcze przed 1920 r.. Takie to były właśnie czasy, że wielu młodych emigrowało z Kresów za chlebem i szczęściem za wielki Ocean. W naszym domu było cztery izby, dzieliła sień, w każdej izbie mieszkała rodzina, było dosyć miejsca dla wszystkich. Co ciekawe każdą izbę dzielił na pół piec ogrzewalny, zbudowany z kamieni, paliło się drzewem, a raczej karczowane pieńki, po wiekowych sciętych drzewach. Była też i piwnica.
Żelichowscy mieli piękny sad, uprawiali chmiel, koniczynę na ziarno, wszystkie inne zboża, dla własnego użytku kilka uli pszczół. Koło Bobryka był staw w którym hodowano karpie i kiedy był narybek gotowy do połowu, wypuszczano wodę, a karpie z dna zbierano do koszy, idąc na Smygę z mamą, gdzie mieszkał brat mamy Antoni i dziadkowie, przyglądałam się, nawet płakałam, ryby nie mogą żyć bez wody. 
A i owszem, były majątki i tam ten biedny chłop ciężko pracował. My dzieci gdy dorastałyśmy do 12 lat, też nie miałyśmy lekko, już bywałyśmy oddawane na służbę do pasienia krów, lub dziewczynki do pilnowania dzieci. Ja byłam dorosła, jak tylko zaczęłam chodzić i rozmawiać, już miałam obowiązek. Moim pierwszym zajęciem, było pasienie gęsi. Byłam przebiegła i zamiast zjeść, ten kawałeczek chleba, co dostałam, potrafiłam przekupić gęsiora i on trzymał stado, że się nie rozlatywało.
Była szkółka w Liszni 4 – klasowa, oczywiście wszystkie dzieci w jednej salce, a nauczycielem był Pan Zdzisław Walerian Styczyński. To był nasz kierownik szkoły, jego żona miała na imię Helena i mieli jednego syna. Niby zaczęłam uczęszczać jesienią 1938 r., ale dotąd dopóki można było chodzić na boso, w zimie miałam przerwę, a wróciłam na wiosnę, tego samego roku szkolnego.
Za rzeczką w stronę Stożka, było coś w rodzaju pałacyka, była kapliczka i tam odbywały się uroczystości religijne. Przyjeżdżał ksiądz z Krzemieńca, tak też było na Podolanach, tam osiedleńcy zbudowali mały kościółek. Wszędzie zabierano małą Lonię, na przełaj było około 5 km, a ksiądz nazywał się Iwanicki, pamiętam Jego mamę i brata, już na Ziemiach Odzyskanych, razem nas tam przywieźli. Ludzie byli bardzo religijni.
Na Boże Narodzenie kolędnicy chodzili od domu do domu, jaka to była radość, nie ubierano choinki tylko stawiano mały snop żyta, opłatek na wieczerzę wigilijną. Prezentami były jakieś słodycze, ale najczęściej chałwa w kilku smakach, ja najbardziej lubiałam orzechową i czekoladową. Moje życie przeminęło, jak wichura – mąż czeka na mnie, chociażby niedługo. Teraz Święta mają raczej nastrój świecki, pogoń w zakupach, młodzi się denerwują, brak środków na wszystko, co by chcieli, a kiedyś czekaliśmy tego dnia z wielką radością, zamiast drzewka w kąciku jednej izdebki, stał mały snopek żyta, a w nim opłatek. Wigilia składała się ze szczupaka, co tata albo wujek złapał w płynącym potoku, reszta kutia, barszcz, uszka z grzybkami, które zostały zebrane w lesie wysuszone, ziemniaki ze śledziem i chałka żydowska, którą mama upiekła. Do dzisiaj nie zapomiałam smaku kuti, ziarka pszenicy, mak, orzechy laskowe, włoskie i miód, wszystko było uzbierane i przechowywane właśnie na święta.
Bardzo lubiałam dożynki, Żelichowscy wynajmowali młode dziewczęta i kobiety do żęcia żyta i pszenicy sierpami. Ja oczywiście, chociaż moja garstka była bardzo mała, ale uczestniczyłam mając już 8 lat. Do czasu gdy zmuszeni byliśmy opuścić nasze małe królestwo do południa w niedzielę Wielkanocną 1943 r., kiedy ten dobry człowiek wczesnym rankiem, zawiadomił nas w czas, że czeka nas okrutna śmierć.

 
Wojna wszystko zniszczyła

 
Wsłuchiwałam się w pogadanki moich krewnych i sąsiadów, była to tak zwana poczta pantoflowa. Ktoś umiał czytać i będąc w Krzemieńcu kupił jakąś gazetę, przebąkiwano już o wybuchu wojny i 17 września 1939 r. czerwonoarmiejcy maszerowali przez naszą wieś Lisznię. To była droga polna, ale wówczas to jak autostrada. Było kilka Ukraińców, co wyszli na przywitanie, postawili Sowietom pytanie: „A co będziemy robić z Polakami?”. Ten główny komendant Sowiet powiedział im wtedy b. znacząco: „Ty mierzawiec nie trogaj nikavo!”. Zaczęły się w Liszni różne mitingi, nie jeden raz i ja poszłam, schowałam się pod ławkę, ale o czym mówili za bardzo nie rozumiałam, dopiero jak zaczęła się wywózka na Sybir. Wiele z moich krewnych podzieliło ten straszny los, siostra mojej babci, mieszkali w Szumsku, wiele innych.
Mój mąż Czesław Ostrowski urodzony w roku 1926, pochodzi z Wilejki - Laspol, ojciec jego był osadnikiem wojskowym. Aż przyszedł ten straszny, pamiętny dzień 10 lutego 1940 r., kiedy dwoje rodziców męża, pięcioro rodzeństwa, a nawet wiekowa babcia, mieli tylko dwie godziny na spakowanie się. Potem naturalnie furmankami do wagonów i po sześć tygodni wywieźli ich na drugą stronę Uralu, Swierdłowska oblaść „kakoj to uczastok”, pośrodku lasu. Oczywiście wszyscy zdolni zatrudnieni byli przy wyrębie lasu. Na Syberii urodziło się dwoje dzieci, ale zmarły z nędzy i głodu, ten okrutny los wielu Kresowian, podzieliła także i babcia męża. Kiedy Władysław Anders i Władyław Sikorski zaczęli organizować wojsko polskie, teść zaraz na ochotnika zgłosił się, zatem przeniesiono ich na Ukrainę w pobliżu Krymu. Dopiero po wojnie w 1946 r., Sybiracy zaczęli wracać, już na Ziemie Odzyskane, w tym rodzina mego męża Czesława. Nie wiem czy ktokolwiek zdoła policzyć kiedyś, ile osób Józef Stalin wywiózł, ile przeżyło straszną gehennę, a ile zostało na tam już na wieczność.
Na szczęście dla nas wieś Lisznia, czy nasz chutor Moczary nie były w pierwszej kolejności, dopiero zabrali się za nas w połowie 1941 r., ale nie zdążyli, gdyż znowu „dopisało nam szczęście” i Hitler napadł na Stalina.

 
            Było wówczas wielu półgłówków Ukraińców

 
Zaczęła się nasza gehenna! Uratowało nas mama, która znała doskonale języki niemiecki, rosyjski, ukraiński, czeski. Oczywiście była samoukiem, ja też zaliczam się do tej kategorii. Było wówczas wiele półgłówków, przeważnie młodzi Ukraińcy, którzy b. chętnie organizowali policję w służbie Niemców. Czas pokazał, że hitlerowcy obiecali im samostijną Ukrainę, jeśli pomogą rozprawić się z Żydami i Polakami i tak się stało. W Krzemieńcu też było getho żydowskie, pisałam po latach, pytałam co się stało, ale nawet mi nie odpowiedziano.
Ja sama pamiętam, że w rowach Sapanowa przez pięć dni: dzień i noc było słychać tylko: pap, pap, pap, a to na przełaj niecałe 5 km od Moczarów. Tak oto banderowcy rozprawili sie z Żydami, a potem zabrali się solidnie za nas Polaków. Mąż zabijał żonę. O zgrozo tylko dlatego, że była Polką. Jednego razu w samą Niedzielę Wielkanocną roku 1943, około południa z wioski Podolany przypędził Ukrainiec i krzyczał: „Ludy wtikajty”. Opuściliśmy nasze domostwa, tak jak staliśmy, ale zostało kilka kobiet w tym moja mama. Mieliśmy jedną krowę. W Poniedziełek Wielkanocny rano mama i sąsiadki przyszły z dobytkiem do Białokrynicy. Stamtąd Niemcy zabrali nas ciężarówkami na Wiśniowiecką, to chyba były pozostałości po żydowskim Gethcie, to był nasz punkt zbiorczy. Stamtąd 85%  na ochotnika wyjechało do pracy tam, gdzie ich zawieźli. Dla przykładu bracia Pretkiewicze: Franiciszek, Antoni  i Józef.  Ci trzej nawet na ochototnika zgłosili się na wyjazd do Niemiec na roboty. Nie mieli bowiem dachu nad głową, jak setki rodzin w tym też siostra ojca Zofia, jej mąż Władysław Sobiech i ich dwoje dzieci.
Reszta niedobitków ostatnim transportem 4 czerwca załadowano w Dubnie. W Mikulczycach koło Zabrza siedzieli 6 tyg., niemal pod gołym niebem, aż w koncu 30 sierpnia przywieziono ich do Trzcińsko - Zdrój na Pomorzu Zachodnim.

 
Płonęły wioseczki wokół Krzemieńca

 
Uważam jednak, że nie można potępiać wszystkich Ukraińców, bowiem wielu z nich przepłaciło własnym życiem, ratując innych. Najczęściej zagrożonych i mordowanych Polaków, tak też było z nami. Rodzina ukraińska, która ukrywała nas, ciężko została przez los doświadczona. Pan Filip Reczyński, jakoś zdołał uciec z dwoma synami, ale jego żona, córka i 3 innych członków rodziny, zostali zamordowani 11 lipca 1943 r.. To był zorganizowany pogrom. Znam wszystkie nazwiska pomordowanych, a nawet niektórych mam zdjęcia. Człowiek jest gorszy od zwierzaka, zwierzak poluje, bo głodny, albo we własnej obronie. Każda miejcowość w tamtych czasach przeżyła, tą gehennę w różny sposób przeżyli, albo umarli w strasznych męczarniach.
Raz jeszcze chcę podkreślić, że ja i moja rodzina przeżyliśmy bowiem ostrzegli nas dobrzy ludzie Ukraińcy, uciekliśmy w Niedzielę Wielkanocną 1943 r. do Białokrynicy. Od losu wywózki na przymusowe roboty do III Rzeszy, uratował nas fakt że mama znała język niemiecki oraz fakt, że mój tata Leon był kowalem. Pracował w kuźni z Niemcami w Krzemieńcu, naprawiając tabor, wozy i przybijał podkowy dla koni. Tak że szczęśliwie zostaliśmy w Krzemieńcu, aż do wysiedlenia nas na Ziemie Odzyskane. Oczywiście Niemcy trochę przyczynili się do ochrony, były koszary wojskowe i chociaż płonęły wioseczki w pobliżu, to my byliśmy od tych strasznych pogromów w miarę bezpieczni.
W Krzemieńcu mieszkaliśmy przy ulicy Pierackiego, zaułek Wysoki 2. Właściciel tego domu uciekł na Węgry, a w każdym pokoju mieszkała rodzina i jeszcze ktoś więcej. Okupacji hitlerowskiej nie da się zapomnieć tak po prostu, łapanki na ulicach. Może niecałe 500 m był niby szpital i szałase. Niemcy zwozili pomordowanych do lipca 1943 r. . Oczywiście nic nie było zamkniete, więc ja musiałam iść i zobaczyć każdego dnia, kogo nowego przywieźli. Raz jeden rozpoznałam dwóch sąsiadów Reszta którzy byli zamordowani 11 lipca 1943 r. rodziny pochowały w miejscach, gdzie zginęli. Wiele miejscowości, nawet nie istnieje. Często myślę, że to może koszmarny sen, albo jakaś przeczytana historia.
Co banderowcy nie zdążyli zamordować w 1943 - 44, były potem epidemie: tyfusu, szkarlatyny, defterii, odry. Poza tym panował straszny głód, dzieci umierały, jak muchy. W naszym sąsiedztwie, jednej matce zmarło troje dzieci, drugiej dwoje, byłyśmy z siostrą bardzo chore, ale chyba sądzone nam, było przeżyć, a dla mnie także przez świat wędrować.
Front w 1944 r. stał sześć tygodni pod Krzemieńcem , istne „Monte Casino”. Moj ojciec Leon w kwietniu 1944 r. został wcielony do wojska, jak tysiące innych mężczyzn, zdolnych jeszcze do służby, organozowano ich w Sumach w Rosji. Pamiętam jak wymownie, mówili u nas krasnoarmiejcy o naszych chłopcach: „etoho miasa mnoho”.

 
Na Ziemiach Odzyskanych

 
Pochodzę z rodziny nieźle wykształconej, po obu stronach ojca i mamy. Mężczyźni posiadali szkoły carskie, prócz tego mieli wrodzone talenty. Ja osobiście nie posiadałam żadnego wykształcenia, w całym swoim życiu chodziłam do szkoły, już na Ziemiach Odzyskanych. Mając 14 lat poszłam do czwartej klasy. W ciągu dwóch lat ukończyłam szkołę podstawową z wynikiem: bardzo dobry. Były to lata 1947-1949. Byłam w Liceum im. Juliusza Słowackiego w Dębnie Lubuskim. Moim sponsorem było małżeństwo żydowskie dr Salomea Weich i jej mąż, to oni płacili za mnie internat i czesne, tak się nazywało. Moi rodzice byli b. biedni. Ojciec pracował w kuźni z Niemcami, co jeszcze nie zostali wysiedleni. Zapłatę dostawał nie w pieniądzach, a to co zostało zebrane z pól, które już wówczas były Pegeery.
Najpierw była klasa wyrównawcza, to nie była młodzież. Ja niemal byłam najmłodsza w klasie. Byli uczniowie co wrócili z wojny, młode wdowy. Jednym słowem zbieranina niemal z wszystkich zakątków Polski, ludzie z różnych stron, którzy przeżyli wojenny koszmar. Mieliśmy kilku profesorów z prawdziwego zdarzenia. Kilku wróciło z myślą odbudowywać polską naukę. Pani Woropińska uczyła nas łaciny, francuskiego i języka polskiego. Prof. Watracz uczył historii i geografi. Prof. Puch fizyki, chemi i biologi. Prof. Winnicki matematetyki, a Prof. Ginter nie wiem, jak to określić: wiedzy o świecie, ekonomia i bogactwa naturalne, gdzie występują. Chodziłam douczać się także prywatnie, brałam stenografię, maszynopisanie i księgowość, ukończyłam dziewięć klas z wynikiem dobry. Już 1 lipca 1949 r. zaczęłam pracować na utrzmanie rodziców i dwóch siostr, pomagałam także innym.

           
Los emigrantów za Oceanem

 
Wyjechałam do Stanów Zjednoczonych w roku 1965 i już od 48 lat mieszkam w USA. Widzę jak b. mało zostało nas na tym padole, co pamiętają z dokładnością tame mroczne wydarzenia. Czasy, na które ja nawet nie mogę znaleźć w słownikach dokładnego określenia. Jestem wędrowcem przez życie, pedzę życie samotne. Mam więcej szczęścia niż rozumu. Jeszcze pracuje trzy dni w tygodniu, znam pięć języków obcych. Mój mąż ma 87 lat i od pięciu lat jest w domu starców, płaci za pobyt sześciu lat spędzonych na Syberii na nieludzkiej ziemi.
Tęskniłam często za Kresami, tęskniłam za Ojczyzną. Owszem znam nieco historię naszego narodu począwszy od Mieszka I. Ze łzami wspominam ruiny zamku Góry Bony. Kościół licealny przy jedynej takiej w historii szkole Liceum Krzemienieckiego, którego fundatorem był hrabia Tadeusz Czacki. Wspominam grób matki Juliusza Słowackiego na cmentarzu Tunickim, kościół parafialny i wszystkie manastyry i cerkwie w okolicy. Miałam nawet możność kilka lat temu pojechać na Wołyń na Ziemię Krzemieniecką. Jeden z krewnych proponował mi, że będę przewodnikiem. Drugi niemal w moim wieku, napisał mi wtedy b. wymowny e-mail: „Lonia żebyś nigdy nie odważyła się, wnuk mnie namówił, pojechałem, wróciłem i nie mogę wygrzebać się z depresji. Niech zostanie w twojej pamięci, jak zostawiłaś w Wiekanocną Niedzielę 1943 r..”. Teraz w moim wieku cieszę się, że jestem stara i ile mi zostało. I już więcej nic nie chcę widzieć wiadomości, które są jak narkotyk.
Gdyby tak dokładnie ktoś znał mój życiorys, pewnie mógłby pomyśleć, że życie może być ciekawe nawet. Niestety jest niekiedy b. okrutne. To był mój życiorys. Jeszcze raz serdecznie dziękuję za Pański drogi czas, poświęcony na przeczytanie, co od dawna jest Panu znane. Pozdrowienia serdeczne, dużo słońca wiosennego, zdrowia i powodzenia w pracy zawodowej. Pozostaję z szacunkiem. Lonia and family.
 
Leonarda Ostrowski z USA 2014

[Wspomnienia Leonardy Ostrowski ze wsi Lisznia na Ziemi Krzemienieckiej na Wołyniu, spisał i opracował S.T.Roch]
 



Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Edeldreda z Ely

20-04-2024 [22:42] - Edeldreda z Ely | Link:

Jako bywalec tej "wartościowej, poczytnej strony" ;) chciałam podziękować za Pana publikacje.
Nadmienię, bo już dawno o tym nie wspominałam i myślę, że mogę się już spokojnie bez obawy o blamaż powtórzyć, że rodzice naszego Krzesimira Dębskiego właśnie tam, podczas tych wydarzeń poznali się - przyszły tata zaimponował wówczas przyszłej mamie swoim bohaterstwem, którego niezbitym dowodem jest fakt, że z wydarzeń uszli z życiem (choć młodzieniec został ranny w nogę i kulał potem przez całe życie). Krzesimir Dębski napisał o tamtym czasie książkę pod tytułem: Nic nie jest w porządku, którą wszystkim polecam. 

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

21-04-2024 [08:19] - NASZ_HENRY | Link: