Zacznę nietypowo, bo nie od wydarzenia sportowego, lecz filmu o sportowcu, który stał się kimś znacznie większym niż zwykły zawodnik i nawet niezwykły mistrz. Już w tym miejscu pisałem kiedyś o filmach, szczególnie fabularnych o sportowcach – że powstało parę ostatnio, ale że jest ich za mało. Właśnie obejrzałem kolejny i jestem pod wielkim wrażeniem.
W mojej codziennej gonitwie i nieustającej pogoni za czasem oglądam filmy głównie w… samolocie. Przede wszystkim w czasie lotów międzykontynentalnych. Lecąc ostatnio z Brukseli do Waszyngtonu na Word Culture Festival (gdzie obok b. sekretarza generalnego ONZ oraz szeregu prezydentów i premierów z paru kontynentów miałem zaszczyt być jedynym mówcą z Polski) obejrzałem polską fabułę „Mistrz”. To filmowa biografia polskiego pięściarza Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego, skoncentrowana jednak nie na jego karierze stricte sportowej, ale na dramatycznym czasie w niemieckim obozie śmierci w Auschwitz. Nawet w Polsce mało się już pamięta, że pierwsze setki i tysiące więźniów tego „obozu koncentracyjnego”, jak to kiedyś nazywano, to byli nasi rodacy. Z bardzo niskim numerem wytatuowanym na ręce – 77 – był więzień z pierwszego transportu, który został tam dostarczony przez Niemców już 14 czerwca 1940, chłopak z Warszawy, wicemistrz Polski Tadeusz Pietrzykowski. To historia o polskiej wielkości i niemieckiej instytucjonalnej machinie nienawiści. Gdy kierownictwo niemieckiego obozu w Auschwitz zorientowało się, że coraz więcej SS-manów i wartowników upija się i robi burdy w okolicznych miejscowościach, postanowili dać im „rozrywkę”. Miały nią być pojedynki pięściarskie między strażnikami ,„kapo”, a wychudzonymi, wygłodniałymi więźniami. I tak zaczęła się niezwykła, tym bardziej ,że w tragicznych okolicznościach, „story” pięściarza warszawskiej „Legii”, zwanego „mistrzem uników”, ale też „dżentelmenem ringu”. Polak bił Niemców, podnosząc morale rodaków - więźniów, którzy codziennie musieli oglądać, jak więźniowie z nowych transportów są eskortowani przez strażników do komór gazowych. Niemiecki przemysł śmierci i pogardy kontra polski hart ducha.
Pietrzykowski miał 23 lata, gdy trafił do Auschwitz. W filmie wspaniale gra go Piotr Głowacki. Film, skądinąd wyświetlany też w kinach Wielkiej Brytanii, został wyreżyserowany przez Macieja Barczewskiego, dla którego był to fabularny debiut. Dziadek reżysera był jednym z ocalałych z niemieckiego ludobójstwa. Wnuk oddał hołd dziadkowi, ale przecież nie tylko jemu. W filmie grają również Marian Dziędziel – rotmistrza Wojska Polskiego zaprzyjaźnionego z głównym bohaterem, którego zastrzelił niemiecki strażnik oraz m.in. Grzegorz Małecki, Rafał Zawierucha, Marcin Bosak, Marcin Czarnik i Piotr Witkowski.
To jeden z tych filmów, które przebiły się, na szczęście, za granicą. Opowieść o mistrzu Warszawy, którego nie sposób było trafić w walce, a który za swoje walki za drutami kolczastymi otrzymuje żywność, którą potem rozdaje innym więźniom. Pod pretekstem opatrywania własnych obrażeń odniesionych podczas pojedynków, regularnie odwiedza punkt opatrunkowy w obozie śmierci i stamtąd przemyca leki dla polskich i żydowskich współtowarzyszy niedoli. Sam walcząc w wadze do 70 kilogramów, pokonuje mistrza Niemiec z 1938 roku, cięższego od niego o kilkadziesiąt kilogramów!
Rozpisałem się o tym filmie tuż po jego obejrzeniu, bo naprawdę warto. Można tworzyć sztukę filmową, która pokazuje głównie przemoc i nihilizm, a można i taką, która w świecie zbrodniczego systemu zafundowanego ludzkości przez Niemców pokazuje heroizm - i to, że można być człowiekiem w nieludzkich warunkach.
Wiosną 1940 nasz bohater usiłował przez „zieloną granicą”, przez Słowację i Węgry dotrzeć do Francji, do formującej się polskiej armii. Aresztowany przez okupantów, uwieziony w areszcie w Tarnowie, był jednym z 728 pierwszych więźniów Auschwitz.
Gdy stoczył pierwszą walkę – w marcu 1941 roku ważył… 42 kilogramy (!), gdy dwa lata wcześniej boksował w kategorii o prawie 30 kilogramów cięższej… Walczył wtedy z niemieckim kapo Walterem Dunningiem, który przed wojną był mistrzem Niemiec w wadze średniej. Walczył o bochenek chleba. Film nie opowiada ,niestety, autentycznej historii o tym, że Pietrzykowski zabił trenowanego do zagryzania więźniów psa komendanta obozu Rudolfa Hössa – psa potem więźniowie ugotowali i zjedli. Nie ma też w „Mistrzu” mowy o innej prawdziwej historii, którą wyczytałem, uwaga, nie w polskich, ale w anglojęzycznych mediach, o próbie zamachu na komendanta głównego tego niemieckiego obozu śmierci, w której uczestniczył Pietrzykowski. Zamach powiódł się częściowo – w jego wyniku Niemiec złamał nogę, a rodacy Hitlera uznali to za nieszczęśliwy wypadek. Tymczasem pracujący w stajni nasz bohater zepsuł… siodło ulubionego konia Rudolfa Hössa w wyniku czego Niemiec spadł z niego, ale niestety nie skręcił karku.
Sam, tylko pobieżnie szukając, odnalazłem aż 29 (!) anglojęzycznych recenzji tego filmu czy biografii polskiego pięściarza – w tym parę w Izraelu.
Dziś nie napisałem o polskich siatkarzach – mistrzach Europy, którzy wymęczyli zwycięstwo 3-2 nad Belgią w turnieju kwalifikacyjnym do IO w Paryżu. Ani o Idze Świątek. Napisałem o Polaku, który w niemieckim obozie walczył, żeby przeżyć i dzięki zdobytemu jedzeniu dać też przeżyć innym rodakom.
*tekst ukazał się w „Słowie Sportowym” (02.10.2023)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 549
W mojej prywatnej numerologii to są dwie kosy.