Drozda gani Czarneckiego

Potem zrobił mi niespodziankę, bo oddał słuchawkę kolejnemu "słuchaczowi" - byłemu piłkarzowi reprezentacji Polski (jeden występ, ale zawsze) i "Śląska" Wrocław Ryszardowi Sobiesiakowi ("no, no, nawet nie wiedziałem Rysiu, że tak znasz się na piłce" - w ustach futbolisty to komplement!). Drozda zapytał mnie, czy będę w najbliższą niedzielę w Brukseli, bo ma tam występ. Odpowiedziałem, że niestety nie - jestem w tym czasie w Ghanie. Na co pan Tadeusz z refleksem zareplikował: "A ja Pana za to ganię"…

 

Bo my, ludzie z Wrocławia (Drozda też wrocławiak, absolwent Politechniki Wrocławskiej), mamy po prostu smykałkę do humoru sytuacyjnego…

 

XXX

 

Wicepremier Schetyna w TVN 24 zachwalał dziś J.K. Bieleckiego jako kandydata na prezesa PZPN. Zastępcy Tuska należałoby podpowiedzieć, że skończyły się czasy, gdy KC PZPR ustalał, kto będzie szefem polskiej federacji piłkarskiej i przywoził go w teczce w Aleje Jerozolimskie. To już nie jest kwestia rządu! To kwestia delegatów na zjazd Związku! Może ktoś poinformuje o tym pana ministra spraw wewnętrznych i administracji (skądinąd, na boisku, niezły ofensywny pomocnik)?

 

XXX

 

Po wywiadzie w radiu szaleńcza jazda z warszawskim taksówkarzem na lotnisko. Przypomniałem sobie, z jakim podziwem pisał o warszawskich taksówkarzach Marian Brandys. To jest to!

 

XXX

 

Dziś jeden wywiad dla TV i 4 dla radia. Wszystkie o piłce. Tylko w jednej z komercyjnych radiostacji - przy okazji futbolu - pytają mnie o prawosławnych duchownych, którzy wyszli w czasie przemówienia prezydenta Kaczyńskiego (uważam ich zachowanie za bezsensowne i nieładne, zupełnie nieadekwatne do przykrej, skądinąd, pomyłki urzędnika, który ich nie wymienił) oraz o siedzibę Europejskiego Instytutu Technologicznego. Po wczorajszym i dzisiejszym dniu mogłoby się wydawać, że świat kreci się wokół piłki. Owszem, ale tylko czasami.

 

XXX

 

W ostatnim numerze tygodnika "Wprost" (ukazał się dzisiaj) opublikowano wywiad ze mną. Poświęcono go głównie moim reportażom z różnych stron świata, które piszę wojażując w imieniu Parlamentu Europejskiego jako członek oficjalnych delegacji lub z jego ramienia obserwując wybory w krajach "wybijających się na demokrację". Poniżej treść rozmowy ilustrowanej zdjęciem, na którym przyglądam się oryginalnej masce przywiezionej z Bamako (Mali):

 

"Pozazdrościł pan sławy Kapuścińskiemu?

Ryszard Czarnecki: Kapuściński jest poza konkurencją.

Ale zbiór reportaży i tak ma pan zamiar wydać.

RCz: Nie lubię przesiadywać w hotelowych barach. Gdy więc jestem za granicą staram się spisywać obserwacje. A że jestem często...

Jako przedstawiciel Europarlamentu obserwuje pan wybory. Robi pan sobie darmowe wycieczki?

RCz: Bez żartów. To praca, czasem zresztą niebezpieczna. W Autonomii Palestyńskiej rozdano nam kamizelki kuloodporne. W Albanii, gdzie byłem obserwatorem wyborów, zastrzelono członka jednej z komisji!

Ale do pana nie strzelano?

RCz: W Albanii? Nie. Za to strzelono gafę. Pomylono mnie z polskim prezydentem. Szefowa naszej delegacji, Niemka Doris Pack, przedstawiając mnie przewodniczącej albańskiego parlamentu użyła nazwiska Kaczyński.

Takie historie też pan w swoich reportażach opisuje?

RCz: Pewnie. Taka pomyłka to dla mnie komplement.

Czyli nie są to reportaże z egzotycznych krajów, lecz z życia politycznych dygnitarzy.

RCz: Tu się pan myli! Pisząc staram się być jak reporter, a nie polityk. W reportażach można więc poczytać o przepełnionych szpitalach w Nigrze, biedzie w Indiach i obozach dla uchodźców w Burundi.

Któryś z kolegów w Parlamencie Europejskim podziela pańską pisarską pasję?

RCz: Jeśli coś piszą to raczej przemówienia. Euroreporter jest tylko jeden…"

 

XXX

 

Periodyk "Prawo Europejskie" przepytał mnie na okoliczność Traktatu Reformującego. Oto obszerne fragmenty moich odpowiedzi:

 

"1. Jaka będzie przyszłość Unii Europejskiej, jeśli Traktat Lizboński podzieli los Traktatu Konstytucyjnego?

 

Nie sądzę, aby traktat Reformujący zwany też Traktatem Lizbońskim podzielił los Konstytucji UE. Nie stanie się tak z 2 prozaicznych powodów. Pierwszym z nich jest znacznie lepsze przygotowanie, zarówno, gdy chodzi o PR, jak i samą logistykę procesu instytucjonalnej aprobaty dla Traktatu. Drugim zaś świadome (to już kwestia wyciągnięcia wniosków z błędów przeszłości!) przeniesienie decyzyjnego punktu ciężkości z opinii publicznej na parlamenty. Wcześniej, przed 2 laty, twórcy eurokonstytucji i jej promotorzy poszli na żywioł i dość beztrosko oddali głos społeczeństwom. W efekcie na 4 kraje, w których zdążono przeprowadzić referenda w 2 (w tym jednym bardzo dużym, a drugim sporym (Francja i Holandia) ludzie Traktat odrzucili. W 2 innych natomiast (duża Hiszpania i maleńki Luksemburg) poprzez referendum eurokonstytucję zaakceptowano. Przypomnę, że do feralnego - dla zwolenników Konstytucji Europejskiej - tygodnia, w którym Traktat odrzucono i we Francji i w Holandii nie przeprowadzono jeszcze referendów lub też głosowań w parlamentach w krajach, które wówczas, w 2006 roku, wykazywały większy czy mniejszy, ale sceptycyzm wobec eurokonstytucji, takich, jak: Wielka Brytania, Szwecja, Dania, Czechy i Polska.

 

Jak widać, po 20 miesiącach, promotorzy eurokonstytucji w wersji "soft", czyli Traktatu Reformującego starannie zaplanowali ratyfikację tegoż wyłącznie w drodze referendalnej z jednym czy 2 wyjątkami potwierdzającymi regułę. Pierwszym wyjątkiem jest, oczywiście, Irlandia, której referendum nakazuje własna konstytucja. Drugim wyjątkiem może, choć nie musi być Belgia. Jeśli ratyfikacja Traktatu przez 7 (!) tamtejszych parlamentów, wliczając w to również parlamenty wspólnot narodowych: walońskiej i flamandzkiej będzie się przeciągał i zacznie grozić brakiem "happy endu" przed 31 grudnia 2008 r., a więc przed datą ostateczną - to w Królestwie Belgii referendum może być jedyną drogą.

 

Reasumując: Traktat Lizboński, ewidentnie pogłębiający integrację europejską, a jednocześnie nie idący tak daleko w tej kwestii jak projekt Konstytucji Europejskiej, nie podzieli losu swego starszego, traktatowego brata. Nawet, jeśli w niektórych krajach jego ratyfikacja będzie się przeciągać to wynikać to będzie wyłącznie ze względów wewnętrznych (np. na Słowacji spór rządu i opozycji o ustawę regulującą funkcjonowanie mediów).

 

Inną sprawą jest kwestia Karty Praw Podstawowych, która choć formalnie nie jest częścią Traktatu Lizbońskiego… jest jego częścią! Brytyjski i polski sceptycyzm  (Donald Tusk po wyborach mówi w tej sprawie głosem Jarosława Kaczyńskiego sprzed wyborów) jest tolerowany dla "świętego spokoju" tak, aby nadmiernie nie drażnić obu państw uchodzących za raczej mało "euroentuzjastyczne". W sprawie Karty Londyn i Warszawa mogą demonstrować swoją odrębność. Pytanie tylko: na jak długo?

 

2. Czy spór, jaki toczy się obecnie w Polsce wokół kwestii ratyfikacji Traktatu świadczy o tym, że została zupełnie zaniedbana kwestia debaty publicznej, która wcześniej pozwoliłaby na przedyskutowanie wszystkich poglądów i wypracowanie wspólnego stanowiska?

 

Spór, jaki miał miejsce (jak się wydaje, można o tym mówić w czasie przeszłym dokonanym…) był, paradoksalnie, bardzo potrzebny. Dzięki niemu bardzo wielu obywateli w ogóle dowiedziało się, po raz pierwszy o Traktacie Lizbońskim, a wielu znacząco pogłębiło swoją wiedzę. Wcześniej nie było "politycznej pogody" dla publicznego dyskursu na ten temat. Dopiero, gdy politycy "wzięli się za łby" opinia publiczna mogła poznać argumenty głównych stron sporu. Inna sprawa, ze przedstawiane czasem w karykaturalnej formie. Na taka debatę nie było po prostu zapotrzebowania ze strony głównych podmiotów politycznych i partyjnych w naszym kraju. To oczywiście zubożyło dialog "okołotraktatowy". Jest to jednak słabość cykliczna. W Polsce bowiem nie ma, niestety, dobrego zwyczaju prowadzenia szerokiej obywatelskiej debaty na tematy dotyczące polityki międzynarodowej. Klasa polityczna uwielbia parady Schumana z niebieskimi balonikami albo kontrparady z paleniem unijnych flag w tle. Jednak od chodzenia czy palenia nie przybędzie oleju w głowach ani wiedzy na tematy europejskie.

 

Skądinąd zgoda polskiego rządu na brak referendum w naszym kraju musiała w konsekwencji spowodować uznanie przez polityków, że Traktat Lizboński to ich sprawa, obywatelom wara od tego. Większość europejskich polityków obawiała się o wynik referendum w ich krajach i stąd udana próba likwidacji tego, niewątpliwie demokratycznego instrumentu wpływu opinii publicznej na kształt polityki. Ale w Polsce akurat, przynajmniej teraz jego wynik byłby przesadzony z góry. Źle się więc stało, że w Polsce nie było i nie będzie referendum - choćby właśnie z punktu widzenia niewykorzystania okazji do powszechnej informacji o tym, czym jest Traktat Reformujący, promocji treści w nim zawartych i niezależnej debaty z różnymi, także przeciwstawnymi, poglądami o samym Traktacie.

 

Można tylko żałować, że nie potrafimy skorzystać z doświadczeń skandynawskich, gdzie organizacje pozarządowe i różnego rodzaju inicjatywy obywatelskie i ruchy społeczne mają zagwarantowane, wręcz instytucjonalnie, możliwość wpływu na kształt polityki zagranicznej w Szwecji, Danii czy Norwegii. U nas sfera polityki międzynarodowej kojarzy się raczej z działaniami "salonu", kuluarami, zaciszem gabinetów i niejawnymi decyzjami. Tyle, że w krajach nordyckich poparcie dla polityki zagranicznej, uprawianej przez rządy tych państw, jest w społeczeństwach  przeciętnie znacznie wyższe niż w Polsce. W Skandynawii, władze poszczególnych krajów mogą wręcz posługiwać się argumentem społecznego poparcia dla ich polityki zewnętrznej w walce o uznanie ich stanowiska na forum międzynarodowym. Tak np. jest w kwestii nieobecności Szwecji i Danii w strefie euro: rządy idą tutaj za głosem eurosceptycznych w tej kwestii społeczeństw.

 

 

Uwaga końcowa: O Traktacie Lizbońskim można mówić na różne sposoby. Niemal "dla każdego coś miłego". Dla mnie rzeczą pozytywną jest faktyczne zwiększenie roli Parlamentu Europejskiego kosztem Komisji Europejskiej. Następuje więc zwiększenie kompetencji, ciała wybieranego w wyborach kosztem organu pochodzącego z nominacji, mianowanego, będącego często terenem swoistych wynaturzeń oraz biurokratycznych przerostów. Wartościowe jest tez zagwarantowanie instytucjonalnego wpływu parlamentów narodowych na kształt prawa w UE, nawet jeśli miałby to być wpływ blokujący. Kontrowersyjna jest natomiast z całą pewnością, zrealizowana w Traktacie idea unijnego "prezydenta" i unijnego "szefa dyplomacji". Przypomina to trochę budowanie domu, począwszy od dachu…

 

Traktat Reformujący można lubić lub nie. Ale jego zwolennicy i jego przeciwnicy muszą  wspólnie przygotować się na nową sytuację, nowe wyzwanie dla Polski związane z wprowadzeniem glosowania większościowego i odejściem od zasady jednogłośności w Radzie UE. Oznacza to konieczność szukania i tworzenia - w różnych sprawach i stricte gospodarczych (budżet!) i politycznych - koalicji niezbędnych do przeforsowania korzystnych dla nas rozwiązań. O tym trzeba myśleć juz dziś zanim, Traktat Lizboński wejdzie w życie. (…)"

 

 

 

 

Odezwał się do mnie z dalekiego Egiptu (gra tam w golfa, biedak, w tym upale!) znany satyryk Tadeusz Drozda. Pogratulował mi dzisiejszego wywiadu dla Radia TOK FM. Słuchał go na afrykańskiej ziemi - via internet (ot, zdobycze techniki…).