Jurek Orweluk (George Orwell (?) Folwark 2016

(DZIESIĄTY ODCINEK NIEPUBLIKOWANEJ POWIEŚCI „POLINO”)
Jurek to było żywe srebro Polina. Najstarsi tubylcy kojarzyli go jeszcze, acz pamięcią trzeba było wracać do międzywojnia, a i jeszcze dalej. Zapowiadał się na wyjątkowego weterynarza. Nic co zwierzęce, nie było mu obce.  Już jako bosonogi pędrak odkrył wstydliwą przypadłość pszczół. Otóż na obrzeżu wsi rósł rzadki okaz kwiatu o białych i czerwonych płatkach, a o absolutnie  obezwładniającym zapachu. Wiedźma Szlemicha nazywała go władzynką wiejską (sejmicikus exkrementikus-przyp.aut.). Pszczoły leciały doń niczym chłopy do karczmy (dziada) Jana Kiela. Syciły się tym nektarem bez umiaru, a potem nie były w stanie dolecieć do ula, ubzdryngolone spadały jak ulęgałki na ziemię. Jurek jak podrósł czytał, że równie udatnie uchlewają się tak słonie jak i kolibry, nosorożce a nawet drób, co opisał później niejaki  Vitus B. Dröscher w „Regule przetrwania”. Młody Orweluk uwielbiał słuchać pasjami bajań starego Siabasa. Ten poliński Sabała godzinami snuł opowieści, jak to wilki podkopały się pod chlew Męczymóżdżka i on sam widział, jak basior prowadził do lasu wieprza, trzymając go zębami (delikatnie) za ucho, a ponaglając & poganiając miotlastym ogonem. Świnie – to była pasja Jurka i temat rzeka, nierzadko cuchnącej gnojówki. Tak i Orweluk został chętnie korytowym w dworskiej świniarni. Ze wsi widać było Bornholm, więc karmienie świń rybami było dietą normalną. Ot w golonce trafiały się ości. Kiedy zaś świnie poczęły żreć ośmiorniczki, następowały zmiany genetyczne. Świnie nie odchodziły od koryta, jadły, spały i gnoiły tuż tuż. I co ciekawe, odruch Pawłowa miały parzystokopytne tylko rasy wschodniej. Rasa dalekowschodnia mogła się tuczyć wyżerając tak z lewej jak i z prawej strony. W wojnę Niemcy wywieźli wszystkie tuczniki rechocząc – „polnische schweine”. Potem był PGR, a po jego rozkradzeniu i transformacjach świńska ferma była własnością biznesmana Robinsona Krauze. A Jurek z rodzina wyemigrował podobno do Anglii, zmienił nazwisko i pisał całkiem mądre książki.    
Kiedy w Jewropie nastała epoka „jednego wspólnego koryta” według koncepcji Wielkiego Brata, świnie z Belgii i Holandii poczęły chrząkać o eutanazji. U nas też jeden Jurek miał ochotę robić orkiestrę na sprzęt do chemicznego uwolnienia duszy, ale kiedy „pół mrówki” zatruło się „złotym melonem”, dostał wezwanie do sądu od Matki Kurki. Perły przed wieprze rzucał  inżynier Jacek Karpiński, który przeskoczył w komputerach IBM, a czerwonych prosiaków od Gierka nie przekonał. Lud nie tylko w Polinie, ale w całym niedorzeczu Narwi i Odry, cierpliwym jest, ale jak się przebierze miarka, urządza świniobicie. „From time to time” jak mawiał pan Cromwell. Jakby to przetłumaczyć z języka świńskiego na nasze, brzmiałoby mniej więcej tak – „kiedy ruszy ulica – ludowy trybunał & szubienica”. Część pogłowia dostaje po ryju, rozliczne sukinlisyny chowają się po norach i tłuką łbami o ścianę. Przebiłeś głową mur i co będziesz robił w sąsiednim chlewie – zażartujmy trawestacyjką S.J.Leca. Ale ad rem. Polińska „Chlewnia Kultury” gościła tu przecie sławetne Filmowisko jak i „Kongres Kultury”. Teraz podobno Towarzystwo Czarnych Samic, jak donosiła publicystka menstruacyjna Michalik, chce tu urządzić „Sabat Macic”. W kwestii aborcji mają jeden pojednawczy postulat – nie będzie skrobanek w Dniu Dziecka. A poza tym „w krok cały rok”. Tak by the way – to podobno zaklęcie „Ziemkiewicz” wywołuje poronienie u Czarnych Samic.  Jak ostatnio podał Telexpress, w Waltzburgu (dawniej Warszawa) ulubienica salonów świnia – celebrytka od korytka imieniem Lilly, niestety przytyła i musi wrócić na wieś gdzie ewentualnie jedyną kamerą jest fotoradar.
Obserwując zwierzęta możemy uczynić lżejszym nasz łańcuch pokarmowy. Świnia wiadomo zje wszystko, a taki gad wybredny jest bardziej. Taki alchemik Taćka ma w domu żółwia pustynnego. Jada on sałaty, czasem jajko i nieco polędwiczki. Taćka pochopnie nabył tatara w Lidlonce. Uszczknął szczyptę krwistej mielonki i chciał podzielić się tym z sympatycznym gadem. Żółw wysunął ze skorupy główkę, poświdrował czarnymi oczkami nad czerwonym mięskiem, leciutko trącił dziobem i z obrzydzeniem odszedł niespiesznie na metr od trefnego (jego zdaniem) żryjka. I tak skończyłem z surowym mięsem niemieckich hipermarketów. Dodam jeno, że sałaty również ten przemądrzały gad mi testuje.
P.s. Skoro tu taki zwierzyniec, to jedno objawienie w kwestii Polskiego ZOO, które „urodziło” się w gdańskim ośrodku TVP, kiedy nim zarządzał Marian Terlecki. Otóż skrzyknął był trzy osoby, by coś z satyry politycznej wykoncypowały dla szerokiej publisi. Teatrem Miniatura władał duet świetnych artów – P.Tomaszuk & T.Słobodzianek. I oni TO wymyślili. I wtedy Wielki Elektryk wsadził Mańka na fotel prezesa KRRiT. On z konspektem ZOO ruszył na Warszawę, gdzie koło wodne historii napędza brudna Wisła, a bajki stają się vistością.  Świństwo…eee…;)