Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
ZEGARECZEK - ŁOBUZIACZEK
Wysłane przez Tadeusz Buraczewski w 28-05-2016 [08:38]
Trójmiasto to była trójstolica bohemy. To tu wystrzelił Bim Bom z „niewinnymi czarodziejami”, Cybulskim i Kobielą. Sopocki Spatif (dzisiaj to SpatHiv). Ech, łza kręci się w kieliszku z ostatnią kroplą koniaku. Nie przypadkiem Gdańsk sprokurował festiwal filmowy. Jesienią na to najważniejsze filmowisko zjeżdżali „wszyscy” istotni z tej menażerii. Reżyserzy, krytycy a przede wszystkim aktorzy, tragicy, amanci, wampirie i kokoty ekranu. Śród tego haj lajfu wyróżniał się reżyser-aktor Tomek L-gren. Używając współcześnie adekwatnej metafory – improwizariusz o nieograniczonej wyobraźni operacyjnej. Od lat przyjaźnił się z gdańską tak niespełnioną poetką, jak i aktorką Ewą. Kobietą piękną, inteligentną i odważną, żoną znanego literata - profesora. On, starszy odeń o ćwierć wieku był uznanym pisarzem i absolutnym wzorcem pedanta . Wpasowany w idealnie skrojone garnitury, nienaganne maniery, woń pewexowskiego Old Spice`a i ta „cebula” na dewizce. Mieszkanie to styl Freie Stadt Danzig. Dębowe rzeźbione komody, sekretarzyki i masywne szafy harmonizowały z akwarelami Mokwy, pastelami Czychowskiego i akwafortami Stryjca . Za rżniętymi kryształowymi taflami – balet drezdeńskiej i rosenthalowskiej porcelany. W bibliotece zza foliałów mógłby wychynąć sam Jan Heweliusz czy Gabriel Fahrenheit. Słowem - absolut gdańskiego mieszczaństwa. I kiedy Ewa wniosła tam swój dobytek, który mieścił się w plecaku i zapytała go przekornie – a co będzie jak ja kiedyś do tego muzeum zaproszę swoich przyjaciół – straceńców i szarlatanów? - To zaproś – odpowiedział krótko Jan. I ta nęcąca chęć połączenia chemii tak różnych światów poczęła ją prześladować . Eksperyment z przestrzeni „mane, tekel, fares”. Kiedy zadzwonił doń Tom, że z całą ferajną z Filmówki ściągnął był do Gdańska, wiedziała, że nie oprze się tej przewrotnej pokusie. Następnego dnia L-gren miał pluton abnegatów z pobliża kamery, niespełnionych aktorzyc i psychotycznych scenarzystów, gwiazdek i meteorów lokowanych gdzieś pomiędzy Klubem Ściek a snem o Hollywood. I jak zapowiedział wrześniowym wieczorem dotarło na cichy oliwski zaułek kilka taksówek i karawan, przechwycony przez L-grena gdzieś za litr siwuchy w okolicach cmentarza Srebrzysko. – Psy szczekają – karawan jedzie dalej – przywitał ich zręczną trawestacją Mc Luhana – profesor. Z czarnej, jedwabnej kamizelki, zwisał złotokuty, misterny łańcuszek. Jan prezentował się niczym Sienkiewicz przy odbieraniu Nobla. Ewa witała chlebem i solą, zali żytniówką z kłoskiem i anchois. Bractwo było tak barwne i różnorodne, że Jan komplementując stwierdził, iż w oliwskiej zatoce zacumował przedział filmowy arki Noego. Poszło „Paint it Black” Stones`ów. Pan domu serwował z barku Napoleony i Courvoisier`y, tudzież inne omszałości. Po rozpoznaniu topografii burżuazyjnego raju, goście rozpełzali jak szarańcza. Oni nie umieli pić, oni chlali, łykali, gzili się i wlewali weń wszystko, co było płynem, iluzorycznie jeno zakąszając. Ubzdryngolony reżyser Z w łazience „kadrował” dwie samice-aktorzyce do swojego filmu. ”Odwet” bełkotał „odwet”...Gospodarz rozpalał w kominku. Przy nim przycupnęło kruche dziewczę z teatru „Wybrzeże”. Dokładając drew w tej trudnej pozycji testowało go czy rozpala to przecięcie, zbieg najwspanialszych linii tam, gdzie śród ud bije serce kobiety. I wanna już była pełna wody i... zajęta. To wedeta F sprawdzała czy katedralny biust podlega prawu wyporu Archimedesa, za którego robił scenarzysta. Pośród tego apokaliptycznego panopticum Ewa krążyła niczym Małgorzata u Bułhakowa. Towarzystwo powoli acz wyraźnie słabło, a projektowany efekt Hiroszimy stawał się znikliwy. Dopalały się resztki fosforu w mózgowych płatach niszczycieli bourgeois. Kończyły się race i pomysły na sex i dekadenckie gejzery. A Jan donosił nowe flasze z piwniczki. Uśmiechał się, przypijał subtelnie, fraternizował, był alfą i omegą pandemonium. W pewnym momencie zrobiło się cicho, kiedy zegar ścienny począł wybijać północ. Wtedy Jan zdjął diamentową igłę z płyty, popatrzył na dookolność jak demiurg na spektakl marionetek, z kieszeni kamizelki dobył złotą Doxę, rzucił okiem na cyferblat i stwierdził zdecydowanie:
– O ho ho – północ! Zegareczek – łobuziaczek gości nam wyprasza.
Towarzystwo wyczulone na piorunujący skrót scenariuszowy zdębiało i… poczęło czmychać szybciej niż Mefistofeles z „Pani Twardowskiej”. Prawdą jest, że na początku było słowo. Tu słowo było mocą finału.
Komentarze
29-05-2016 [13:32] - Lech Makowiecki | Link: Tadeuszu! Czekam na cała
Tadeuszu! Czekam na cała książkę w tym klimacie! cdn?