Mój spacer w sercu Polski

Jest piękne, sobotnie popołudnie. Idę Alejami Ujazdowskimi, potem ulicą Jana III Sobieskiego i dochodzę do Nałęczowskiej.  Czuję jak narasta we mnie przeświadczenie, że zbliżam się do celu, że dochodzę do miejsca, gdzie człowiek jest człowiekiem, a życie nabiera jasnych barw. Wreszcie docieram do ulicy Wiertniczej. Nareszcie. Nareszcie czuję ten ożywczy wiatr na twarzy, który smaga moje włosy,  czuję jak moje życie, czasami szare, nagle staje się takie piękne, takie radosne. Wokół budynku gromadzą się uśmiechnięci ludzie. Dopytują się nawzajem, jak mija weekend, co słychać w domu, co dziś na obiad i czy Matylda już wyzdrowiała. Jest środek jesieni, a tu, wokół budynku, zupełnie tak, jakby była wiosna, kwitną grusze i jabłonie, i fioletowe bzy. Mieszkańcy podchodzą do drzew i upajają się zapachem kwiatów, wdychają prawdę, by kłamcy ich nie dopadli. Całą dobę kwitnie tu wszystko, całą dobę promieniuje stąd prawda i tolerancja. A z dachu płyną promienie oświecenia i szczęścia. 

Podziwiam tę ulicę, ale czas już na mnie, więc ruszam na Czerniaków. Idę spokojnie, naładowany zapachem kwiatów prawdy, idę dalej, bo wiem, że to nie jedyne miejsce w Warszawie, w którym można doświadczyć radości istnienia. Docieram na Chełmską i słyszę za sobą żwawe kroki. Oglądam się i widzę starszą Panią, trochę jakby zagubioną i wystraszoną, ale chyba jednak pełną nadziei. W końcu dogania mnie i chwyta za rękaw. 

- Proszę Pana, proszę Pana, jak daleko do ulicy Czerskiej?  - pyta bardzo zatroskana. 

- Och Droga Pani, to już tylko jakieś dwieście metrów, zaraz będzie zakręt - odpowiadam spokojnie. 

- Jakie to szczęście, że to już tak blisko, że to już tak blisko - powtarza ciągle te same słowa i rusza jeszcze szybciej do przodu.   

Kiedy doszedłem do celu, już nie tylko moje serce waliło radośnie niczym bębny w filharmonii, ale przede wszystkim rozjaśnił się mój umysł. Stał sie giętki, otwarty, lotny, zupełnie tak, jakbym odkrywał swoje nowe ja. Zobaczyłem na niebie fale radiowe, które wydobywały sie z budynku niosąc tolerancję, prawdę i miłość. Ludzie stali na chodniku i rozradowani pytali: - Gdzie jest Pan Prawda? Gdzie jest Pan Prawda? I usłyszeli głos z oddali: - Jest z Wami, z Wami! 

Wtedy przypomniałem sobie historię sprzed dwóch lat, kiedy podczas wakacji byłem na pastwisku.  Był piękny, letni wieczór, ale krowy były jakieś osowiałe, ponure i najzwyczajniej w świecie smutne. Wtedy, nie wiem jak to się stało, ale wpadłem na pomysł, że włączę radio informacyjne. Kiedy krowy usłyszały głos spikera, zaczęły radośnie podskakiwać, machać kopytami, tarzać się po trawie i wydawać z siebie radosne mu....., mu....   Potem włączyłem radio w zagrodzie u Babci. W chlewiku, świnie i świnki, zupełnie zmieniły nastawienie do otoczenia, przestały dokuczać kurom, zaczęły czytać gazety, aż w końcu w nagrodę pojechały do chlewika Cioci Brukwii gdzie poznały nowe koleżanki i nowych kolegów. 

Czas wracać do domu. Mieszkam w centrum Warszawy niedaleko Dworca Centralnego. Idę więc sobie spokojnie, mijam ludzi, którzy mają strach w oczach i nie rozumiem dlaczego. W pewnym momencie podchodzi do mnie małżeństwo z dzieckiem. Młodzi ludzie mają smutek i żal w oczach, są czymś zawiedzeni, a ich synek cicho popłakuje. 

- Przepraszamy Pana, ale czujemy się tak jakoś okropnie, a Pan taki szczęśliwy i radosny, jak Pan to robi? - zapytali pełni nadziei.

- Moi Drodzy, nic nie trzeba robić, trzeba tylko słuchać Prawdy, całej Prawdy, bez minuty przerwy, właśnie wracam z Wiertniczej i Czerskiej, idźcie tam - odpowiedziałem zdecydowanie, co zabrzmiało niemal jak rozkaz.            

Spojrzeli tylko na siebie, ucałowali się, dziecko przestało płakać, a oni w objęciach niemal odpłynęłi w dół ulicy. Wreszcie doszedłem do Marszałkowskiej i nagle w okolicy Dworca Centralnego zobaczyłem czarne chmury. Kłębiły się, szykowały się jakby do walki, żeby wypchnąć piękne jesienne słońce. Ale słońce się nie dało. Szturchnęło chmury jeden raz i drugi raz, i ciemne chmury, poszły! Nie mają sznas - pomyśłałem, Nie oddamy im naszego nieba.