Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Caryca ze Szczawnicy
Wysłane przez Jerzy.63 w 16-08-2015 [10:22]
...kiedy miłość przychodzi za wcześnie
Kraj lat dziecinnych!
On zawsze zostanie
Święty i czysty jak pierwsze kochanie.
(Adam Mickiewicz)
Beło łonegdaj panocku, co mniejsość australijska zamieskiwała w Scawnicy, to beło za późnego Gomułki, a to beło tak:
W czasach gdy większość mieszkańców PRL marzyła tylko o tym, aby wyrwać się z socjalistycznego raju, ja wybrałem kierunek odwrotny i w wieku 3 lat, w roku 1966 postanowiłem opuścić swą rodzinną Adelajdę i namówiłem mamę na wyjazd do Polski, zwłaszcza że doszła do mnie radosna informacja, że Eli Barbur już w niej nie mieszka. Dowiedziałem się o tym z opóźnieniem, bo wtedy wieści nie rozchodziły się tak szybko. Skutki tej nieroztropnej decyzji były dla całej rodziny opłakane, ale początki (miłe złego początki) bardzo przyjemne. Po kilku miesiącach pobytu u krewnych, na ojczystej dla mych rodziców ziemi radomszczańskiej osiedliśmy na około 2 lata w Szczawnicy w przedwojennej willi o nazwie – powiedzmy - „Podolska”. Ojciec, który nie był antysemitą, został w Adelajdzie.
Byłem chłopcem wrażliwym i czułym na piękno przyrody. Latem kolekcjonowałem biedronki i kładłem je na oknach wewnątrz domu by „nic im się nie stało”. Z czasem opanowałem podstawy arytmetyki, co bardzo rozszerzyło moją wiedzę o biedronkach. Zauważyłem bowiem, że szczawnickie biedronki mają przedziwną cechę: albo mają dwie kropki, albo siedem. Przyjąłem błędną hipotezę naukową, że biedronki rosną i w tym czasie pojawiają się u nich kolejne kropki. Bez powodzenia szukałem biedronek 3, 4, 5 i 6-ściokropych. Nie ustawałem w poszukiwaniach. Kolekcjonowałem nadal biedronki na oknach. Zdziwiony byłem, że znikają. Byłem zły, bo konsekwencją jednej błędnej hipotezy naukowej była następna, że rośnięcie biedronek następuje bardzo szybko i trzeba być cholernie bystrym, by nie przeoczyć momentu, w którym mają od 3 do 6 kropek, Nie wiedziałem jeszcze, że biedronki potrafią fruwać. Takie są skutki błędnej metodologii badań. Mimo dużej namiętności entomologa nie wykazałem się zbyt dużą bystrością. Kogo się miałem spytać? W pobliżu nie mieszkał Stefan Niesiołowski, a skowronek który klął (o nim za chwilę), na biedronkach się nie znał. Tyle że moja mama była z wykształcenia ...nauczycielem biologii, a jej się jakoś nie spytałem. Od dzieciństwa miałem wyjątkowy talent do komplikowania sobie życia w sprawach prostych. I tak już zostało. Bez problemu wygrałbym wszelkie zawody w konkurencji pod nazwą „jak być nieszczęśliwym?” Zamiast pomagać dorosłym rodzicom w rozwiązywaniu ich problemów, dotyczących miejsca zamieszkania, mogłem się po prostu spytać, czemu zostawione na oknie biedronki znikają i czemu nigdy nie spotkałem biedronki innej niż 2- lub 7-kropa. Nie zaniedbywałem też botaniki. Na szczawnickich połoninach, na przełomie kwietnia i maja masowo kwitły wonne pierwiosnki. Uwielbiałem je zrywać i wkładać do wazonu. Bardzo mnie tylko dziwiło, czemu pierwiosnki pachną, a woda w wazonie cuchnie? Tego dylematu do dziś nie rozwikłałem, ale przyjęta przeze mnie hipoteza spiskowa, że ktoś w wazonach podmienia wodę czystą na cuchnącą, nie wytrzymała próby czasu. Kochałem też szczawnickie koty. Ale te okazały się strasznie wredne i potwornie drapały. Ze względów bezpieczeństwa badania nad biologią kotów przełożyłem na inny termin.
Niedaleko nas, niemal po sąsiedzku, mieszkały dwie rodziny o nazwisku – powiedzmy – Skowronek. Jeden skowronek strasznie klął i jak mówił, to wydawało się, że krzyczy lub huczy. Odegrał ważną rolę w mojej edukacji. Kląć nauczyłem się szybko (choć na początku jeszcze nie wymawiałem „r”, a to miało ql*a znaczenie).
Któregoś dnia szedłem sobie z mamą przez Szczawnicę a naprzeciwko nas idzie wczasowicz z małym dzieckiem, które strasznie płacze.
- No, nie płacz maleńka... - mówi wczasowicz do dziecka,
- ...zobacz jaka ładna dziewczynka, dziewczynko jak masz na imię? I pokazuje na mnie.
- - Ql*a! Odpowiedziałem niegrzecznie, patrząc nań spode łba.
Wczasowicz założył czapkę na uszy, poszedł w diabły, a mama zaczerwieniła się ze wstydu. Być może miało to ujemny wpływ na dochody z turystyki w Szczawnicy w tamtym roku. Z kolei, gdy przyszła zima okazało się, że jestem największym safandułą wśród chłopców-rówieśników, jeśli chodzi o sprawność fizyczną: najgorzej ze wszystkich jeździłem na sankach, łyżwach itd. Nie umiałem się bić, w ogóle w tych sprawach byłem cykor i tak już zostało. Łączyłem zatem w sobie dwie pozornie sprzeczne cechy: z jednej strony byłem kompletnym nieudacznikiem w sprawach, które dorastający chłopcy w sobie cenią, w dodatku z tendencjami do psychicznych odlotów (badanie biologii biedronek), z drugiej miałem silnie zakodowane poczucie chłopięcości i chłopięcej dumy i do białej gorączki doprowadzało mnie podejrzenie, że ktoś rozpoznaje we mnie dziewczynkę. Współcześni spece od ideologii gender oskarżyliby mnie z pewnością o seksizm. A cwaniacy uznali za kompletnego cwela.
Nie dziwota więc, że w czasie, gdy moi rówieśnicy prześcigali się w przechwałkach, który lepiej jeździ na łyżwach, który szybciej biega itd., ja zdecydowałem się ominąć te pośrednie stadia rozwoju osobniczego, zająć się rozrywką przeznaczoną dla osób powyżej lat 18 i postanowiłem się zakochać.
Najwonniejszą pierwiosnką szczawnickich połonin była bowiem moja rówieśnica, (dokładnie, starsza ode mnie o 7 miesięcy i 11 dni i tak już zostało) żywa, bystra i przeurocza o imieniu – powiedzmy – Zuzia. W Zuzi bujałem się gdzieś tak od początku 1967 roku (trwają badania nad ustaleniem dokładnej daty) do 2 lutego 1995 roku, do godzin porannych. W 1974 roku zostanie pozyskany naukowy dowód, że była to miłość wzajemna (ale nie do 2 lutego 1995, Zuzi przejdzie dużo wcześniej).
Dla naszej miłości czas ten to był miodowy miesiąc, okres pierwotnej szczęśliwości. Była to oczywiście miłość czysta; nie jestem przecież pedofilem. Uwielbialiśmy się ze sobą bawić, a we wszystkim naturalną liderką dziecięcych zabaw szybko stała się silna z charakteru Zuzia i w ogóle mi to nie przeszkadzało. Pogłębiała mój polski antysemityzm, a mianowicie, zaprowadziła mnie kiedyś przed jakąś kapliczkę i oznajmiła: „tutaj Żydzi zabili naszego Pana Jezusa”. Miałem później z tego powodu kłopoty na lekcji religii, bo kiedy ksiądz wykładał szczegóły męki Zbawiciela, ja wypaliłem: „jaka Golgota, Jaka Jerozolima? To w Szczawnicy było, mogę pokazać!”
Zwierzała się ze swoich ambicji zostania w przyszłości burmistrzem Szczawnicy, a to z kolei leciało tak:
Mama puściła mnie do Zuzi, „ale tylko na pół godziny”, więc popędziłem do niej co sił w nogach przez szczawnickie połoniny. A tam czekała już na mnie uczta: lurowata, gorąca i przesłodzona herbata „ulung” podana w fajansowych garnuszkach z napisem „GS SAMOPOMOC CHŁOPSKA”. Za Gomułki były do wyboru 4 gatunki herbaty: „ulung” dla ludu. „madras” dla urzędników, milicjantów i nauczycieli, „cejlońska” dla partyjnych, cinkciarzy i prywatnej inicjatywy i „gruzińska” dla wrogów ludu. Zuzia podała mi gorącą ciecz i kazała to świństwo wypić. Pomyślałem sobie: jak to-to pić? Może tak, jak tran czy gorzką pigułkę, żeby mieć to jak najszybciej z głowy? Tak też, z nietęgą miną się do tego zabrałem.
- Pij powoli – skarciła mnie Zuzia.
- Jesteśmy w kawiarni „Haneczka” a tam się tak pije. Tak, tak… Zuzia nie jest moherem, co tylko hoduje łowiecki i uprawia łowsicek, nie jest nawet właścicielką prywatnych kwater wynajmowanych turystom (z czego utrzymywała się jej rodzina), Zuzia jest damą! Z opresji wydobyła mnie dopiero jej mama, czujnie obserwująca wyczyny córki.
- Zuźka, a naczynie to kiedy pozmywasz?
Zuzia trzymana była w domu krótko, ale tym razem pas nie poszedł w ruch, bo Zuzia wykazała się refleksem godnym polityka i od razu zrozumiała, że balanga skończona i trzeba się brać za robotę. Z tej interwencji Zuzi mamy wynikły same dobre rzeczy:
- nie musiałem pić mikstury przyszykowanej mi przez Zuzię.
- wróciłem do domu na czas, przez co nie miałem zakazu wychodzenia do Zuzi.
- Zuzia dostała ważną, życiową lekcję, że realizacja marzeń odbywa się poprzez przytomne stąpanie po ziemi: chcesz być burmistrzem – zmywaj gary.
Trzeba jednak przyznać, że i ona sama zabrała się do pierwszej lekcji prawidłowo. Albowiem umiejętność kulturalnego picia kawy/herbaty jest podstawową kwalifikacją urzędnika, polityka czy samorządowca. Można nie znać szczegółów uchwały Rady Miasta Szczawnicy w sprawie przymusowego szczepienia lisów przeciw wściekliźnie lub projektu rezolucji w sprawie delegalizacji Grajcarka, ale z kimś, kto wejdzie do urzędu i podczas picia herbaty zacznie siorbać, albo się poleje i nikt nie będzie poważnie gadał. Zuzia okazała się dziewczynką bardzo nowoczesną i wyczuła, że nadchodzi epoka, w której najważniejszy jest piar: „jak pić kawę/herbatę?”
Zuzia wychowywała się w pełnej rodzinie. Jej życie było codzienną walką o byt opartą na zdrowych podstawach, moje pozorną beztroską opartą na podstawach niezdrowych. Mama lubiła mnie zabierać do wąwozu Homole, nie znosiłem tych wycieczek. Urwiste, strome ściany wąwozu przerażały 5-latka, po nocach śniło mi się, że z nich spadam. Woda w potoku Homole była nieodmiennie zimna, nawet latem, a już najbardziej nie znosiłem podróży bryczką do Jaworek. Jeszcze nie wiedziałem, że to dobry sposób na odchudzenie portfela i taki szpan: trzeba udawać, że się podoba.
Szybko przekonałem się, że żyję w świecie pozorów. Willa „Podolska” była wynajęta i właściciel ją sprzedał, trzeba się było przeprowadzić. O ile pierwsza przeprowadzka do Skowronka, który nie klął (do dziś pamiętam adres: ulica – powiedzmy – Łąki Pienińskie 10A) nie zmieniła w moim życiu wiele, o tyle druga, do pani – powiedzmy – Beaty, samotnej hodowczyni kotów (które drapały tak samo mocno, jak te w okolicach „Podolskiej” - nadal nie było warunków do kontynuacji badań naukowych), mieszkającej gdzieś w pobliżu Placu Dietla, w przedwojennym pensjonacie, zmieniła wiele. Po pierwsze, znajdował się tam atrybut gomułkowskiego dobrobytu: czarno-biały telewizor i dzięki niemu mogłem oglądać dobranocki takie jak „Jacek i Agatka”, „Gąska Balbina”, gdy byłem grzeczny. A grzeczny nie byłem, zrobiłem się marudny, bo: po drugie – było stąd za daleko do Zuzi byśmy mogli się spotykać. Czas pierwotnej szczęśliwości naszej miłości dobiegł końca.
- Gdzie jest Zuzia? - spytałem mamy. Szukałem wszędzie, pod stołem, pod łóżkiem, w piwnicy i w kredensie, nie ma! Mama podrapała się po głowie, ciężka sprawa, ale wpadła na pomysł:
- Ja ci z Zuzią fotkę zrobię!
Przyprowadzono mi zatem na widzenie Zuzię i jej mamę oraz fotografa i w centrum Szczawnicy zrobiono kilka fotek. Podczas robienia jednej z nich ustawiono nas naprzeciw siebie i kazano patrzeć się w oczka. I stało się nieszczęście, które miało fatalny wpływ na dalsze dzieje tej miłości. Dla niepodatnej na popadanie w kompleksy Zuzi nie był to żaden problem, ze mną było gorzej. Oczka mi uciekały, wstydziłem się jej spojrzeć prosto w oczy, zapultałem się. Na zdjęciu wyraźnie będzie widać, że Zuzia patrzy się prosto na mnie, a ja uciekam ze spojrzeniem na boki. Przypadłość ta, zwana syndromem przeprowadzki do Beaty i polegająca na tym, że w obecności ukochanej nie będę umiał być autentyczny, gnębić mnie będzie prawie do końca dziejów tej miłości i ustąpi tylko na 1 minutę i 49 sekund.
Wkrótce potem wyprowadzimy się ze Szczawnicy. Moje dzieciństwo zamieni się w tęsknotę za spotkaniem z Zuzią i kompletnym usztywnieniem reakcji w rzadkich chwilach, gdy dane było mi się z nią spotkać. Syndrom przeprowadzki do Beaty jeszcze się spotęgował. Pierwsza okazja nadarzy się w roku 1970, znowu będzie szpan, wycieczka bryczką do Jaworek, fotka, tym razem kiepskiej jakości, za to kolorowa; będzie na niej widać i mnie i Zuzię, która w międzyczasie bardzo wypiękniała, zapuściła sobie długie włosy i uplotła 2 cudowne warkoczyki (ma góralka 2 warkocze…). Niedługo potem nasz dom odwiedzi młody, uzdolniony waldemar.m i wręczy mi supernowoczesne urządzenie, miernik do badania Współczynnika Miłowania Zuzi (w skrócie WMZ). Gdy to ustrojstwo, produkcji radzieckiej wskazywało mniej niż 10, o Zuzi w ogóle nie myślałem, w jej obecności nigdy nie spadało poniżej 40, a gdy wskazywało 70 lub powyżej zaczynały się ze mną dziać rzeczy niedobre. Maksymalna wartość wynosiła 100 i taka wartość zostanie odczytana na tym supernowoczesnym urządzeniu tylko raz.
Zafascynowany radziecką techniką nie zamienię z Zuzią ani słowa a na następną randkę czekał będę 4 lata. Wreszcie w sierpniu 1974 roku zawitam ze starszą kuzynką do Szczawnicy. Pierwszym zadaniem będzie znalezienie kwatery. Ponieważ pamiętałem dobrze geografię Szczawnicy, bez trudu pokierowałem kuzynkę pod dom Zuzi. Weszliśmy na podwórko. Zuzia zamiatała betonową ścieżkę przed domem. Nie poznała mnie (to dobrze, pomyślałem sobie, ciągle się bałem objawów syndromu przeprowadzki do Beaty) Kuzynka się pyta o kwaterę, Zuzia idzie po mamę. Ta po chwili wychodzi i w przeciwieństwie do córki poznaje mnie natychmiast:
- A ja Ciebie skądś znam.
- Z „Podolskiej” - odparłem rezolutnie.
I stała się rzecz wspaniała. Policzki zamiatającej chodnik Zuzi pokryły się soczystymi rumieńcami.
- No tak, Zuźka cała czerwona – skonstatowała sytuację jej mama. Zawstydzona Zuzia (która jeszcze bardziej się zaczerwieniła) pochyliła się, przykryła pąsową twarz puklem długich włosów i poszła zamiatać chodnik za winklem domu, co by nie było jej widać.
Alleluja! Zuzia też się we mnie buja! Minęło 4 lata od ostatniego spotkania (a to w życiu dziecka bardzo dużo a ona rumieni się na mój widok). A swoją drogą, jakim okrutnym i egoistycznym uczuciem jest miłość! W momencie, gdy ja przedwcześnie promienieję ze szczęścia, Zuzia pali się ze wstydu. Po latach będę jej tego zazdrościć. Oto Zuzia ma mamę, która wie o swojej córce wszystko; moi rodzice prowadzili bardzo ważne rozmowy pod tytułem: „po której stronie równika mieszkać”, nie mieli zielonego pojęcia, co mnie gnębi. Jest jeszcze jedna ciekawa sprawa. Nigdy ani z mamą, ani z Zuzią nie dzieliłem się swymi rozterkami z dziedziny biologii, to wg mnie nie było dziewczyńskie zajęcie i nie ma co zatruwać kobiecego umysłu takimi sprawami. Ojciec, gdy przyjechał, był już dla mnie osobą obcą i onieśmielał mnie nie mniej niż skowronek, który klął. Rozłąka rodziców zaczęła wydawać pierwsze zatrute owoce...
Był to najszczęśliwszy dzień mojego dzieciństwa. Kapitał początkowy miałem więc znakomity, już moja w tym głowa jak go zmarnotrawić.
Bo też wkrótce zaczęły się schody. Ja w ogóle nie wiedziałem jak Zuzię kochać. Nie uczyli tego na lekcjach wuefu ani na zajęciach praktyczno-technicznych. Ani na lekcjach polskiego, ani historii. Wokół mnie były same baby: mama, ciotki, kuzynki (ojciec już nie żył), kto miał mnie nauczyć, jak obchodzić się z dziewczynami, miałem dopiero 11 lat i karierę prawie 7 lat bujania się w Zuzi za sobą. Pewną pomocą mógłby służyć skowronek, który klął, ale urwał mi się z nim kontakt. Ten by wiedział jak obchodzić się z dziewczynami. Co prawda w VII klasie będzie coś o Adamie Mickiewiczu i Maryli Wereszczakównie, ale to nie jest budująca historia, w dodatku ja skończyłem dopiero V-tą i wcale nie jestem pewien, czy aby nie idę w ślady Wieszcza (precz z mej pamięci! - Nie tego rozkazu…) Stać mnie było tylko na końskie zaloty w stylu „kto na ławce wyrył serce i napisał głupiej Elce”. Być może dlatego, że WMZ bez przerwy pokazywał wartość między 70 a 80. Ale raz przegiąłem. W obecności wczasowicza (niestety warszawiak) pokazałem Zuzi nieprzyzwoitym gestem, skąd się biorą dzieci. I to bydlę podkablowało do jej rodziców. Zuzia dostała lanie (to było w czasach, kiedy wolno było wychowywać dzieci, takie przestępcze organizacje jak Unia Europejska jeszcze nie istniały). Pożaliła mi się. I choć minęło 41 lat od tamtego lata, wciąż się za siebie wstydzę. Przecież to ja powinienem dostać! Zuzia wyraźnie szukała kontaktu, zawsze znalazła jakiś pretekst, by na chwilę wpaść lub zagadać. Poza tym ciężko pracowała, mimo młodego wieku. A na jej pracę aż miło było popatrzeć. Cholera! To kręcą mnie pracowite? Kiepski ze mnie romantyk.
Wyjechałem niezadowolony z siebie, że nie umiałem się do Zuzi zbliżyć z obietnicą daną samemu sobie w duchu, że za rok będzie lepiej. Co bystrzejszy czytelnik już się domyślił, że będzie gorzej. Istotnie pod koniec następnych wakacji byłem z mamą na krótkiej wycieczce w górach, której ostatnim etapem była Szczawnica. Tym razem, zamiast bryczki do Jaworek był spływ Dunajcem. Przyjechałem z postanowieniem, że teraz w obecności Zuzi już żadnych jajec robił nie będę, może nawet jej powiem, że ją kocham? I ledwo wysiadłem z tratwy na Dunajcu, patrzę a tu główną ulicą Szczawnicy Niżnej idzie Zuzia, w kiecce mini, długowłosa i długonoga, jadła loda, chyba pistacjowego, bo jęzor miała zielony. WMZ wskazał maksymalną wartość (100) i o mało się nie popsuł. Bo też Zuzia w ciągu roku bardzo się zmieniła, urosła (ja - niezbyt), w kiecce miniówie, z długimi nogami i włosami, z tandetną, ale dużą sprzączką spinającą pasek od spódnicy (sorry, taką mieliśmy modę) przypominała Ursulę Andress z jej najlepszych lat. Widać było, że dziewczynka szybko przepoczwarzała się w dziewczynę, że zaczynała czuć siłę swej urody. Nie da się ukryć, że spacerująca główną ulicą Szczawnicy Niżnej Zuzia była najpiękniejszą dziewczyną na świecie, przynajmniej w swoim przedziale wiekowym. Zrobiłem nerwowy grymas na jej widok (z miłości!) i puściłem Zuzi oko. Nie, to nie z zarozumialstwa, to z zawstydzenia. Zuzia zawsze była wyższa ode mnie (i tak już zostało), ale wtedy różnica wzrostu i dojrzałości na moją niekorzyść była zbyt duża, by można było nawiązać kontakt i marzyć o wyleczeniu się z syndromu przeprowadzki do Beaty; przeciwnie – choroba ta przyniosła właśnie ową katastrofę, zwaną katastrofą z 30 sierpnia 1975 roku, która będzie miała decydujący wpływ na dalsze dzieje tej miłości. Połączenie wszystkich cech urody i charakteru Zuzi (duże rozmiary, silny charakter, niemały urok osobisty a z czasem ozdobi ją także duży biust) złoży się na duszę Zuzi, duszę carycy. I taka laska miała mnie nie onieśmielać? Poczułem się jak bezrobotny facet, który nagle wystartował do miss świata. Pomyślałem: gdzie, ty – kurduplu – do takiej lufy jak Zuzia? Efektem będzie zniechęcenie.
Ponieważ mama się gdzieś zapodziała, a czas był wracać do autokaru, poszedłem jej szukać w okolicach „Podolskiej”. Nie zawiodłem się. Tam – przed domem Zuzi spotkałem mamę, Zuzię i jej rodziców. Mama mówi:
- A Zuzia mówi, że cię widziała.
- Ja też ją widziałem – odparłem pośpiesznie, by się nie wydało, że z grymasem na twarzy puściłem jej to nieszczęsne oczko.
Spojrzeliśmy na siebie, nie zamieniając ani słowa. Zaczynałem się obawiać, że ją tracę. Obawa ta miała moc samospełniającej się przepowiedni. Po raz ostatni widziałem Zuzię jako wolną (od chłopa) dziewczynę.
Okres szkoły średniej to taki czas, kiedy w życiu pozornie nic ważnego się nie dzieje. Ci, którzy mają się stoczyć, jeszcze się nie stoczyli, ci, którzy mają pójść do góry, jeszcze się na nią nie wspięli. Ale pod powierzchnią zdarzeń toczą się w duszach ludzkich procesy, które jednych zepchną na dno, innych wyniosą na szczyty (Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą a ja doliną…) . Przez cały okres szkoły średniej niewiele myślałem o Zuzi. WMZ wskazywał od 7 do 9 i wahał się nieznacznie. Z tego okresu pamiętam jedynie, że do listy obaw pod tytułem: „czemu nie będę z Zuzią” dołączyła się jeszcze jedna: uroiłem sobie, że Zuzia i tak by mnie nie zechciała, bo ją kręcą sportowcy i kowboje a ja jestem fajtłapa. Tak też będzie gdzieś tak do 1984 roku. W międzyczasie normalnie rozwijająca się Zuzia bez problemu wejdzie w dorosłe życie. Znajdzie sobie chłopaka, który później stanie się jej partnerem na całe życie i ojcem jej dzieci. Nie wiedziałem o tym i interesowało mnie to w stopniu umiarkowanym. Ze mną wcale tak letko nie będzie. Nienormalność życiorysu i wrodzony talent do komplikowania sobie życia zbierze swoje żniwo. Najpierw, w roku 1984 wpakuję się w przygodę miłosną, która będzie miała niejaki, ujemny wpływ na moje dalsze losy. Też miała na imię – powiedzmy Zuzia, też pochodziła z gór, też była dobrze zbudowana, choć niższa, ale będą to tylko powierzchowne podobieństwa. To będzie zupełnie inna Zuzia. Cała historia rozpocznie się od początkowego sukcesu, o którym marzy każdy młody samiec. Wydawało mi się, że to początek dolce vita, gdy tymczasem Zuzia 2 (tak ją nazwijmy) nic więcej ode mnie nie chciała i bardzo szybko zrobiła się niemile oziębła. Kurde, to są i takie Zuzie na tym świecie? Cóż, taki jest los frajerów. Całe życie się uczą. Frajerzy i naukowcy mają pewną cechę wspólną: wszystko, nawet najbardziej banalną i oczywistą rzecz muszą sprawdzić doświadczalnie, z tym że naukowiec przeprowadza eksperymenty w laboratorium a frajer na własnej skórze. Żaden średnio rozgarnięty, a nawet niezbyt rozgarnięty facet nie dałby się wpuścić w taki kanał. Ale nie taki oderwany od życia marzyciel i nieudacznik jak ja. Po latach zostanie mi z tej historii kac moralny. Wydawało mi się, że pokochałem w Zuzi 2 szlachetność jej duszy, gdy tymczasem zaślepiły mnie jej cycki i inne, nęcące kobiece krągłości. Zakończy to się oczywiście koszem i nienawiścią z mojej strony, nienawiścią odtrąconego kochanka. Mało to wszystko szlachetne, przeciwnie – pospolite: mało doświadczony życiowo chłopak zakochał się w ponętnej i lubiącej uwodzić frajerów dziewczynie, a odtrącony nie wytrzymał psychicznie całej sytuacji…
Wokół Zuzi 2 zakręci się następny frajer (to raczej ona go uwiedzie, a żaden z nas nie będzie tym, o którym myślała poważnie – tego straci), tym razem jednak jego początkowy sukces okaże się brzemienny w skutki. Zanim Zuzia 2 jak niepyszna pójdzie do ołtarza „zwycięski rywal” zaczepi mnie na korytarzu akademika (całość tej tragedii, do której scenariusz bez trudu napisał Belzebub, rozgrywała się w murach jednego z krakowskich domów studenckich) i triumfalnie wypali: „no i co, chłopaczku, cwaniaczku!”. Jakże on gorzko dziś żałuje swego zwycięstwa! Ale ja wtedy tego nie wiedziałem (od tego są frajerzy, by nie wiedzieć). Powinienem był wdzięczny Opatrzności, że przypadek uchronił mnie przed nieszczęściem związania się z Zuzią 2 (bo już bym nie żył), a nie oszczędził następnego frajera, który tak brzydko i po chamsku się wobec mnie zachował. Nie byłem. Z tego frajerstwa nie zauważyłem nawet, że są więksi frajerzy na tym świecie. Frajer nie ma świadomości, w jakiej sytuacji się znajduje. Na bieżąco więc czułem się przegrany i upokorzony. Nie podobała mi się żadna dziewczyna, cały czas myślałem o Zuzi 2. „Tak pogardzam, a wciąż ją kocham!”
Ale, zaraz, zaraz! Przecież w Szczawnicy mieszka Zuzia!
Wtedy jeszcze nie uświadamiałem sobie (wiadomo, frajer), że w kwietniu 1985 roku wyląduję w Szczawnicy nie po to, by podziwiać góry, ale by wywąchać co się z Zuzią dzieje. Frajer ma wyjątkowy talent do oszukiwania samego siebie. I jak tu nie tępić frajerów?
Gdy zawitałem do jej domu, (jako turysta, oczywiście i z kolegą) drzwi otworzyła jej mama. Ona sama siedziała w sąsiednim pokoju. Po raz pierwszy widziałem Zuzię jako dorosłą kobietę. Wzrok machinalnie powędrował w okolice Zuzinego biustu, bo też było na co popatrzeć.
Ale cyc! - pomyślałem wulgarnie i oczyma samczej, pornograficznej wyobraźni widziałem już sutek Zuzi twardniejący wskutek moich pieszczot (to szczęście nie będzie mi dane). I to był lewy sutek, bo Zuzia była tak ustawiona, że do lewego było mi bliżej, ja nawet w swych erotycznych fantazjach jestem leniwy, po prostu jestem leniwy we wszystkim. Zupełnie nieświadomie zapuściłem żurawia 7,9 cm w głąb pokoju. I zauważyłem, że Zuzia kołysze wózek dziecięcy, a w nim niemogące zasnąć, prześliczne maleństwo. Wpatrzona była w dziecko jak w obrazek. To kompletnie odmieniło mój nastrój: Boże, jak ona musi kochać to dziecko! I tak oto w ciągu kilku sekund przeszedłem od lubieżnych myśli do podziwu nad potęgą macierzyńskiej miłości. Wystarczyło wyobrazić sobie sutek matki karmiącej, z którego wypływa mleko, by ostudzić żądze. Zuzia raczej zauważyła lub intuicyjnie wyczuła moje pożądliwe spojrzenie, bo nazajutrz zrobi się bardzo rozmowna.
Dziecko długo nie mogło zasnąć, tedy Zuzia nie mogła nam towarzyszyć. Obejrzeliśmy sobie wraz z kolegą i mamą Zuzi film pt. „Pamiętnik cnotliwego młodzieńca”, adekwatny do zaistniałej sytuacji. Ta historia powinna się w tym miejscu zakończyć. Powinienem rwać włosy z głowy (nic by to nie zmieniło, i tak wyłysieję), że będąc pierwszym w kolejce po względy Zuzi, spóźniłem się na ucztę. Mogłem iść się upić i zakończyć tę historię w moim sercu. Ale od czego są frajerzy? Powinienem był wiedzieć, że Zuzia jako osoba silna, rozsądna i wychowana w pełnej i zdrowej rodzinie w sprawie tak zasadniczej dla kobiety, jak rodzina i macierzyństwo, nigdy nie pozwoli sobie na to, by ojcem jej dziecka został ktoś przypadkowy. Przyszłość pokaże, że się nie natnie. To ona będzie kierować swoim życiem, a nie życie nią. Kompletnie zapomniałem jak jej życiowy partner ma na imię, za co go przepraszam, a ponieważ był sprawcą jej macierzyństwa, nazwiemy go przeto Bocianem.
Skłamałbym, jednak gdybym napisał, że bardzo to przeżyłem. Ciągle byłem pod wpływem tej małpy, którą poznałem w Krakowie. Niemniej, nieświadoma próba leczenia niepowodzeń miłosnych z Zuzią 2, Zuzią szczawnicką zakończyła się niepowodzeniem. Coś jednak drgnęło: WMZ wskazywał 11 i wykazywał bardzo powolną, lecz stałą tendencję wzrostową.
Dalsze 3 lata minęły bez żadnych wstrząsów emocjonalnych związanych z Zuziami. I nagle, pod koniec kwietnia 1988 roku, wiedziony jakimś niewytłumaczalnym impulsem, wyruszyłem do Szczawnicy. Wkrótce sprawa się wyjaśni: Współczynnik Miłowania Zuzi przekroczył 40. Wtedy to dojdzie między nami do największego aktu intymności cielesnej, jaki kiedykolwiek miał miejsce: ja sobie z Zuzią zatańczę! Tańczyć nie umiem i nieraz mnie to krępowało, ale w obecności Zuzi pękają wszelkie kompleksy, tedy bez wahania poprosiłem ukochaną do tańca. W pewnym momencie towarzystwo się gdzieś i zostaliśmy na parkiecie sami.
- Nareszcie sami – wyszeptałem jej do ucha.
- I tak miało być! Odparła Zuzia głosem tak zdecydowanym, jakby przemawiała na wiecu wyborczym. Zuzia przygotowywała już się do kolejnego etapu swojej życiowej kariery: do działalności publiczno-polityczno-samorządowej. Herbatę i kawę przyrządzała już znakomitą i kulturalnie ją konsumowała. Czas nauczyć się przemawiać. I to był następny etap jej edukacji życiowej. A ponieważ była dorosła, nie potrzebowała już opieki mamy, potrafiła już kształcić się sama. A wiadomo, że podczas kampanii wyborczej nie można scykorzyć. Największą bzdurę należy wypowiadać głośno i zdecydowanie.
O, cholera, a jednak! Odnaleźliśmy się. Syndrom przeprowadzki do Beaty nareszcie ustąpił. Przez 1 minutę i 49 sekund byliśmy znów zakochani i szczęśliwi. Tym razem, po raz ostatni.
Czas najwyższy to zepsuć.
Zaczęły mnie nachodzić czarne myśli: Przecież to nie ma sensu, dziecko jest, Bocian nie odfrunął (i wcale mu się nie dziwię: a bo to mu źle?), czas zakładać czapkę na uszy i ewakuować się. Znalazłem się w głupiej sytuacji, z jednej strony powiedzieliśmy sobie „A”, że nareszcie sami i że tak miało być, z drugiej sytuacja życiowa Zuzi temu przeczyła; ona dokonała już życiowego wyboru. Nie można było powiedzieć sobie „B”, że się kochamy i że to jest wspaniałe. Ponadto Zuzia była w pełni swego kobiecego rozkwitu i wydzielała feromony najwyższej, światowej jakości. Skłamałbym, gdybym napisał, że mnie to nie rozochociło. Postanowiłem nie być frajerem (nie ze mną takie numery, Zuziu, nie dostaniesz buzi ze ślimaczkiem, choćbym nie wiem, jak tego pragnął) i się przed tym bronić. Robiłem Zuzi w duchu zarzuty: Oj ty Zuziu niedobra! Teraz się do mnie wdzięczysz? Teraz? Ledwo ci cycki urosły, a już przygruchałaś sobie kawalera, a teraz??? Przestań mnie tu bajerować!
Czas dziewczynę skarcić. I wraz z ostatnim taktem muzyki, zamaszystym, choć nie pozbawionym gracji ruchem ręki klepnąłem Zuzię w zadek. I to dwukrotnie! I to był lewy półd**ek, bo klapsa wymierzyłem prawą ręką, a tańczyliśmy zwróceni twarzami do siebie (taki styl). Spoko, spoko, największa gafa jeszcze przede mną!
- A cóż to miało znaczyć? Wyszczebiotała zalotnie zdziwiona, choć bynajmniej nie speszona Zuzia. Bo Zuzię w przeciwieństwie do Jarosława Kaczyńskiego ciężko wyprowadzić z równowagi, to prawdziwy talent polityczny, a już na pewno piarowski.
Fajna ta Zuzia, kurdele-bele w pysk. A nie? Jajcara. Ale mnie zażyła! Pełen luz, żadnej „reakcji obronnej” I jak tu takiej nie kochać? A swoją drogą to bardzo jestem ciekaw, jak zareagowałaby klepnięta znienacka w tańcu w d**ę Ewa Kopacz? Zuzia na Premiera!
Nazajutrz miałem okazję przyjrzeć się Bocianowi. Rozmawiał z Zuzi ojcem. Właściwie to on gadał, a ojciec słuchał. Opowiadał o swoich górskich wędrówkach, o pięknie gór i o niezapomnianych wrażeniach z samotnych, górskich wycieczek. Trochę mnie to zdziwiło (frajerzy nigdy nie przestaną się dziwić), bo górali zawsze uważałem za lud praktyczny, specjalizujący się w łojeniu skóry z ceprów (jak osławieni szczawniccy dorożkarze), a tu taki wrażliwy i subtelny facet. Tylko kogo innego Zuzia mogła poderwać? Przecież ona od dzieciństwa specjalizowała się właśnie w takich i do takich miała słabość. Rola, jaką Bocian pełnił wobec Zuzi, nie nastrajała zbyt przyjaźnie, niemniej zważywszy beznadziejność mojej sytuacji i sympatyczny sposób bycia Bociana (gębę też miał przyjemną), przyznać muszę, że humor mi się nieco poprawił. Nie na tyle jednak, by odwieść mnie od planu męskiego zakończenia sprawy i upicia się. Powinienem był to zrobić 3 lata temu, ale frajerowi tak podstawowe sprawy zajęły aż 3 lata. Danego sobie słowa dotrzymałem i rozpocząłem konsumpcję piwa w knajpie „Halka”. Lepszej wówczas w Szczawnicy nie było. Tam padłem ofiarą przekrętu finansowego, bo jakkolwiek piwo serwowane w „Halce” było przyzwoitej jakości, to nie była ona wolna od zboczeń późnego PRL-u i obowiązywała tam zasada przymusowych zakąsek do piwa. Zamówiony śledź okazał się być tańszym ostrobokiem, a moja interwencja okazała się bezskuteczna (Ależ proszę Pana, to jest śledź!). Machnąłem ręką, ale postanowiłem zmienić lokal. W porównaniu z „Halką”, która jednak reprezentowała jakiś toporny, późnosocjalistyczny szpan, „Palenica” była bezpretensjonalną speluną. Kwaśny zapach piwa, pijacki gwar i nikotynowy dym (to były czasy!) pasował do mojego stanu ducha. Udało mi się doprowadzić do stanu, w którym nie kwalifikowałem się do powrotnej podróży, musiałem zatem przenocować na kwaterze u Zuzi. Pewnie, że to obciach, bo kolejnego dnia przyszło się pożegnać i nadziać się oczy mamy Zuzi pełne dezaprobaty, gdy spoglądała w moje skacowane oczęta. Mało tego, zostawiłem jej (bo samej Zuzi już nie widziałem) „na wszelki wypadek, gdy będą w moich stronach” adres z prośbą o odwiedziny. Mama Zuzi przestała patrzeć na mnie z dezaprobatą, a zaczęła z politowaniem. Tak piramidalnej głupoty nie da się wytłumaczyć nawet moim nieprzeciętnym frajerstwem, to musiało być zatrucie spowodowane wysokim stężeniem wysokiej jakości Zuzinych feromonów, w połączeniu z kiepskiej jakości grybowskim piwem wypitym w dużych ilościach.
Nareszcie przypomniałem sobie, że jestem w górach. Czas wyruszyć na szlak. Wybrałem się na Wysokie Skałki, z tym że do Jaworek dotarłem autobusem, bo na szczęście pieniądze na bryczkę już przepiłem.
Na szlaku spotkałem parę skacowanych filozofów (małżeństwo) wracających z balangi u sołtysa w Szlachtowej. Poznałem ich na wykładach u profesora Władysława Stróżewskiego. Bardzo dobrana para. On to bardzo pozytywny facet, troszczył się o całość, o to, co wspólne, ona straszna egoistka, myślała tylko o sobie i podkreślała to, co ją od niego odróżnia. Nazywali się Gieniuś Proksymuś i Dyferencja Specyfika. Ostrzegli mnie, że na granicy może mi się przytrafić jakaś przygoda. Nie mylili się.
Istotnie, gdy doszedłem do granicy, nie mogłem iść dalej przed siebie, bo Polska się skończyła. Po lewej stronie widoczny był szczyt Wysokich Skałek ze strzępem świerkowego lasu („jedyny w Pieninach fragment górnoreglowego boru świerkowego”), po prawej jakiś niższy szczyt z kępką buczyny na czubku. W tym momencie całą okolicę pokryły gęste chmury. Chmury te szybko opadły, tak że widać było tylko ziemię pod stopami, dwa najwyższe szczyty, a wszystko inne było przykryte szczelnym dywanem brudnobiałych chmur. Po chwili z nieba opadła miękko ostatnia, maleńka chmurka i wysiadł z niej półprzezroczysty, brodaty starzec z aureolą wokół głowy, trzymający w ręku półprzezroczystą laskę wykonaną z drewna bukowego, a wyprodukowaną w Fabryce Mebli Giętych w Radomsku.
- Ja pi***lę, ale moher! Pomyślałem w duchu.
Starzec uśmiechnął się do mnie tajemniczo i zaczepił słowami:
- Ładnie to tak tyle pić?
Nie byłem w nastroju do rozmów, a poza tym gnębił mnie kac, tedy odparłem wulgarnie:
- Ty się q**a dziadek odp***l! - I to była prawidłowa odpowiedź, bo „r” od dawna już wymawiałem.
- A w dodatku coś taki mizerny, że aż szklisty? - ciągnąłem dalej nieprzyjaznym tonem.
- Nie powinieneś więcej kiełbasy jeść? Dodałem na koniec.
- Jadam kiełbasę, ale tylko półprzezroczystą - Odparł rezolutnie dziadek.
- Może wódkę też pijesz półprzezroczystą? - Nie opuszczała mnie złośliwa ironia.
- Nie piję wódki, bo kiedy mi się to zdarzyło, to przedmioty za mną stały się mętne i zamazane jak w motywie Windows Vista Aero - sam więc rozumiesz…
- ...ale z Zuzią coś ci nie poszło? - Kontynuował.
- Nie twoja sprawa. No, tobie by poszło, jakby taki półprzezroczysty zaczął ją pieścić, to na pewno zaczęłaby piszczeć z rozkoszy!
Nastała chwila kłopotliwego milczenia, a starzec wciąż świdrował mnie swymi bystrymi, choć dobrymi oczami, zaczynałem nabierać do niego szacunku. Byliśmy ponad chmurami, tedy nam świeciło słońce, półprzezroczysty przykrył czoło dłonią, co by nie raziło go słońce, spojrzał ku niebu i powiedział:
- Już koniec kwietnia, powinny przylecieć bociany, a wiesz, że w zeszłym roku, po raz pierwszy od wielu lat pojawiły się w Małych Pieninach czarne bociany?
- Jak ja nie cierpię bocianów!
- Cóż się stało z twoją miłością do przyrody?
- Po prostu kocham Zuzię.
- Jesteś tego pewien?
- Że co?
- Czy kiedykolwiek, podczas długiego okresu kochania się w niej, naprawdę o niej myślałeś o tym, czego jej trzeba, czy tylko zastanawiałeś się nad tym, czy Zuzia „też się we mnie buja”. Jak w ten sposób chciałeś uczynić ją i siebie samego szczęśliwą (szczęśliwym)? A Bocian chciał i potrafił! Dlatego my w niebie też uznajemy zasadę „tępić frajerów”, a raczej frajerstwo. Bo frajer – drogi chłopcze – myśli tylko o sobie i tego nie zauważa.
Tego już psychicznie nie wytrzymałem i twarz moją zalały niemęskie łzy.
- Jestem zatem wielkim grzesznikiem?
- Nie, byłeś po prostu niedojrzały. Bo miłość, synu to takie urządzenie, które polega przede wszystkim na tym, by dawać, a nie na zastanawianiu się nad tym, czy jest co wziąć. I właśnie dlatego, a nie z powodu, że ma się dziewczynie ochotę zdjąć majtki i zajrzeć pod kieckę, jest zabawką dla dorosłych.
- Cóż zatem mam robić?
- Trzymaj się od niej z daleka. Pozwoli ci to zapomnieć. Cokolwiek byś zrobił wobec niej – będzie źle. Albo do niej wystartujesz i znowu się ośmieszysz (to cię znowu zdołuje), albo – co mało prawdopodobne – coś zdziałasz i doprowadzisz ją do ciężkiej rozterki, a poza tym narobisz wiele zła. Wyobrażasz sobie skromną i dzieciatą kobietę, (a Zuzia jest skromna) i jej cierpienia, gdy zakochuje się w jakimś facecie, który nie jest ojcem jej dzieci, a ojcu jej dzieci nic istotnego nie ma zarzucenia? Chwała Bogu, tak się nie stanie, bo to silna kobieta, ty taki silny nie jesteś. W dodatku jesteś cwel. Mieszkałeś w Szczawnicy, studiowałeś w Krakowie, a nawet na nartach nie potrafisz jeździć. I z czym do Zuzi?
Starzec uśmiechnął się filuternie, a i na mojej twarzy pojawił się słaby, niewyraźny uśmiech.
- Zaraz znikam – powiedział – ale na koniec mam jedno pytanie.
- Słucham.
- Nie byłeś zdziwiony, że na górskim szlaku spotkałeś półprzezroczystego starca?
- Nie, ja pochodzę z diecezji częstochowskiej, u nas nie takie cuda się zdarzają.
- Chyba że tak.
- Ja też mam jedno pytanie.
- Tak?
Dlaczego nie pojawiłeś się, gdy pakowałem się w przygodę miłosną z Zuzią 2?
- Opatrzność interweniuje tylko w najcięższych przypadkach. Gdybyśmy się chcieli zajmować każdym nieszczęśliwie zakochanym, w niebie brakłoby kadr. Tamta historia jest banalna. Po prostu pomyliłeś serce z łechtaczką, a to się zdarza młodym facetom. Ponadto, zważywszy złośliwość cyklu miesiączkowego Zuzi 2, przyznasz, że miałeś dużo szczęścia, bo ta małpa by cię wykończyła. A w tym już jest ręka Opatrzności. To ja znikam.
Po czym dotrzymał słowa, zaczął się robić coraz bardziej przezroczysty, aż zniknął zupełnie. A wraz z nim chmury przykrywające widok na Małe Pieniny. Można było wracać do Szczawnicy, a stamtąd jechać do domu. Od tej pory dobrze zbudowane kobiety o imieniu – powiedzmy – Zuzia omijam szerokim łukiem.
Dla mojej miłości nadszedł Czas Zapominania. Nie było łatwo. WMZ opadał bardzo powoli. Wreszcie kołek osikowy w serce tej spróchniałej i beznadziejnej, ale wciąż tułającej się po zaułkach świadomości miłości wbiła 2 lutego 1995 roku, w godzinach porannych wizyta mojej obecnej żony, która zapukała do drzwi mego domu w celach zupełnie innych niż towarzysko-matrymonialne, zupełnie nieświadoma niebezpieczeństwa, że wchodzi do domu przyszłego męża. W przeciwieństwie do obu Zuzi, drobnej budowy ciała, gadała do rzeczy, mimo że w chwili pierwszego spotkania była tlenioną blondyną. To całkowicie zburzyło moją dotychczasową wiedzę oś wiecie i kobietach. Frajera znowu zaskoczyła rzeczywistość, tym razem mile, bo co drugi głupi ma szczęście. WMZ po raz pierwszy w historii wskazał „0” i popsuł się. Próba jego naprawy przez zawsze gotowego do pomocy pana Waldemara zakończyła się minieksplozją i ubrudzeniem twarzy oraz spaleniem włosów czuciowych w Waldemarowym nosie.
Tym razem poszło jakoś gładko, żadnych takich jajec jak Zuzią nie wyczyniałem. Tyle że jest to historia banalna, zakończona ślubem, dzieckiem i pokonywaniem codziennych przeciwności losu. Taką historię przeżył każdy z Was. Z tym że o ile wydobycie mnie z życiowego marazmu było zadaniem wykonalnym – o tyle nawrócenie mnie na życiowy realizm to ciężka sprawa i prawdziwy krzyż Pański, który wzięła na swoje barki moja żona.
W 2002 po raz ostatni i po raz pierwszy od 14 lat zawitam do Szczawnicy. Tym razem z żoną i 6 letnim synem, będzie parę atrakcji, ale broń Boże żadnych bryczek do Jaworek i spływów Dunajcem. Pomny przestróg starca, dom Zuzi przezornie ominę.
Kilka miesięcy później zobaczę na ulicach Radomska ciężarną Anetę Krawczyk i będzie to sygnał, by uciekać z tego całego Radomska jak najdalej. Zdążę tylko Anetce powiedzieć „zgoń wszystko na Leppera albo Łyżwińskiego” i wyląduję w Sydney. A tydzień później będę się już modlił po raz pierwszy w życiu nad grobem ojca w Adelajdzie. Zanim to jednak nastąpi, nasłucham się od żony mojego ojca chrzestnego i jego samego (wciąż żyje w Richmond SA), że ojciec bardzo mnie kochał, że bardzo przeżywał rozłąkę z rodziną. I – co najbardziej mnie zdziwiło – ja sam byłem z nim bardzo związany. Rozdziawiłem gębę ze zdziwienia, to była dla mnie bajka o żelaznym wilku. Miałem nie tylko matkę, ale i ojca! I nie będę miał śmiałości spytać go czy gdyby był przy mnie to czy, gdybym go spytał o te biedronki…
Niech spoczywa w pokoju.