Polityka medialna w małym mieście czyli tekst o niemożności

Małe media w małych miasteczkach i jeszcze mniejszych miejscowościach zależne są całkowicie, od lokalnej władzy samorządowej. Sny o niezależności skończyły się, jak tylko władza zorientowała się, że nie ma żadnych hamulców prawnych, by płacić za korzystne przedstawianie swoich dokonań małym miejskim portalom, lokalnym kablówkom czy radiofonii. Płacą za spolegliwe artykuły, ładne fotki wizerunkowe czy w końcu za audycje zamieszczane z przymiotnikiem – debata, na portalu YT.

Każdy opowiadający w takim mediów staje się redaktorem, każdy pozytywnie oceniający naprawę chodnika staje się publicystą a konto bankowe lokalnego medium esemes powiadamia o otrzymaniu przelewu za wykonanie audycji.

W tym roku odbędą się trzy duże kampanie wyborcze i wszystko wskazuje na to, że rola mediów lokalnych będzie w nich większa niż w latach ubiegłych. W środowiskach gdzie samorząd związany jest z PO, pieniądze popłyną jeszcze szerszym strumieniem do wspierających go mediów a PiS skoncentruje swoje oczekiwania, by przeciwwagą dla tego przekazu stały się media publiczne.

Sytuacja jest dyskomfortowa dla zarówno sfery prywatnej jak i publicznej. Ta pierwsza argumentuje, że po to prowadzi działalność, zatrudnia dziennikarzy, (nawet jeżeli to jest stażysta piszący artykuły w przerwach semestralnych) i płaci fotografikom (nawet jeżeli fotki zrobione zostały przy świąteczny stole pierwszokomunijną komórką) utrzymuje stronę www (nawet jeżeli jest to darmowy FB, TT czy YT), by czerpać z tego zyski. W końcu samo lajkowanie, też wymaga skupienia.

Drudzy - żyją w miastach gdzie działają media wojewódzkie i regionalne i o małych miasteczkach pojęcia na ogół nie mają. Ich perspektywa nie obejmuje remontu parkingu za 6 tysięcy złotych, który jest najważniejszym wydarzeniem w miejscowości, bo sąsiaduje ze sklepem, który zupełnie przypadkowo prowadzi rodzina sołtysa.

W mediach publicznych panuje przekonanie do uprawnienia zarządzaniami emocjami na dużych społecznościach i żaden naczelny nie wyśle ekipy reporterskiej na mecz ligi okręgowej klasy „c”, no chyba, że w czasie meczu narodzi się dziecko, lub marszałek przekaże dotacje na koszulki. O transmisji tego pojedynku nawet nie wspominajmy.

Można przypuszczać, że w małych miejscowościach opartych na małych lokalnych firmach medialnych, funkcjonujących dzięki PO, wygra koalicyjne PO a przypadki w których PiS odbije się tam wyżej od dotychczasowego stanu posiadania, będą wyjątkowym sukcesem.

Taki wypracowany przez lata układ, dający przewagę lokalnym związanym z PO samorządowcom, nie byłby może i nawet niczym nagannym, przecież powiększa on sferę beneficjentów zajmujących się problemami samorządowymi, co prawda jednostronnie, ale jednak a w końcu lepsze to niż całkowita obojętność, więc może i ta dysproporcja nie byłaby taka zła, gdyby nie towarzyszący jej dysonans poznawczy.

Definicyjnie dysonans pojawia się gdy jesteśmy wewnętrznie przekonani o swoich słusznych poglądach (powinni wyremontować parking w centrum miejscowości nad jeziorem, przy karczmie, bo tam najwięcej staje samochodów z turystami) a zderzamy się z czymś zupełnie przeciwnym (wyremontowano parking przy sklepie na uboczu, bo to rodzina sołtysa). W tym przypadku brak wytłumaczenia wszystkich za i przeciw decyzji remontu parkingu przy sklepie, może doprowadzić do takiego rozdrażniania wewnętrznego, że aby pozbyć się dysonansu mieszkańcy zrobią coś irracjonalnego i dla spokoju oddadzą głos na rządząca PO, czyli zaaprobują to co ich niepokoiło.

Małe opłacane firmy medialne, płatne audiencje i debaty uzasadniające słuszność działań sołtysa czy burmistrza, służą właśnie temu celowi umacniają i aktualną koalicyjną działalność PO. Opiniując wprowadzają społeczności w stan rozedrgania i zapewniają rządzącym status quo.