Odwrócenie pojęć czyli zwalczanie ognia ogniem

   W ostatnim czasie mieliśmy w przestrzeni medialnej do czynienia z całym ciągiem przypadków nadziania się poszczególnych przedstawicieli totalniackiego bagienka na samodzielnie, niezwykle pracowicie całymi latami zastawiane sidła. A to włodarz pewnej podwarszawskiej - zasiedlonej przez solidnie resortowo umocowane towarzystwo - miejscowości, będąc mocno rozochoconym w swych niewczesnych samczych zapędach, dał się nagrać na jakiejś przedwyborczej konwencji, rzucając kilka niestosownych kwestii w kierunku firmowanych przez samego siebie pań, umieszczonych na listach kandydackich w wyborach do rady powiatu, a to znów sam antykaczystowski „lider”, znany powszechnie z niespożytej charyzmy, wydukać raczył z promptera wyuczone kwestie, wśród których ktoś najwyraźniej jeszcze mniej kumaty od samego przewodniczącego postanowił umieścić mu niezwykle zręczny „bonmłot” z „pisowską szarańczą” w składzie. Schrecklich Schet, podobnie zresztą jak swego czasu pewien nieodżałowany janusz biznesu, przybyły we właściwym momencie na salony krajowej polityki wprost spod Biłgoraja, zdaje się wygłaszać przeróżne bluzgi pod adresem partii rządzącej jakby bez przekonania, a wręcz niekiedy z malującym się na jego anielskiej twarzyczce przepraszającym uśmiechem, tak jakby chciał powiedzieć „kazali, to przeczytałem - wiem, że to bez sensu”, co jedynie może utwierdzać licznie zgromadzoną publiczność co do tego, że realny ośrodek decyzyjny totalniackiej myśli odtwórczej umieszczony jest gdzieś daleko poza zasięgiem percepcji mości „lidera”.
   Tak czy inaczej niezmiennie idący przez wieś Grześ zaistniał. Być może jakiś jego prywatny Tymochowicz raczył podszepnąć mu, że nieważne jak mówią, byleby mówili. Jednak w reakcjach przedstawicieli ugrupowań dzierżących stery władzy dało się ostatnim czasem zauważyć swego rodzaju odmianę. Mianowicie zaczęto punktować mości Scheta razem z - będącym najlepszym obok miejscowego proboszcza fumflem jego partyjnego niedorzecznika - niewydarzonym burmistrzem, używając do tego celu terminów ukutych w swoim czasie przez środowiska, które wydawały się być jak dotąd ideologicznie zdecydowanie bliżej punktowanych nieszczęśników. Mianowicie okazało się, że pan burgmeister Legionowa to nie zwykły pajacujący oblech i przygłup, niepotrafiący – najpewniej wzorem swojego dzielnego partyjnego przywódcy – odezwać się z sensem, za to bez kartki, z trybuny do – spijającego mu z ust każde niemal słowo i zaśmiewającego się do łez z serwowanych przezeń przedniej klasy dowcipów – starannie wyselekcjonowanego audytorium, ale uwaga, trudne słowo: „seksista” (cokolwiek zresztą w lewicująco-lewitującej nowomowie miałoby ono oznaczać). Podobnie jak złota sentencja o „strząsaniu ze zdrowego drzewa naszego państwa pisowskiej szarańczy” zdaje się w tym partyjnym przekazie jawić nie jako piramidalna bzdura (w sytuacji gdy pewna nieporównywalnie bardziej żarłoczna i niebywale wręcz szkodliwa dla tegoż właśnie „naszego państwa” szarańcza o rodowodzie bynajmniej niepisowskim, już od jakiegoś czasu jest systematycznie strząsana, aby nie powiedzieć, iż z donośnym kwikiem odrywana od koryt, którego to procesu jeden z ostatnich akordów winny stanowić decyzje podejmowane przez każdego z nas w najbliższą niedzielę), ale - jak się okazuje - aspiruje wręcz do bycia niczym innym jak aktem „mowy nienawiści”, w domyśle z nad wyraz pojemną definicją kryjącą się za tymże wielce tajemniczym pojęciem. I tak jak miesiącami na wszelkie możliwe sposoby katowano pojęcie „gorszego sortu” usiłując przenieść odium tego określenia z przedstawicieli konkretnych środowisk politycznych na cały antykaczystowski elektorat, w swej istocie w niemałej mierze obarczony jakowymś tajemniczym syndromem sztokholmskim połączonym z niemałą dozą masochizmu („mogę i ze śmietnika wyjadać byleby tylko ten paskudny Kaczor nie rządził”), tak teraz usiłuje się przetransponować ową „szarańczę” z uprzednio napiętnowanych misiewiczo-pisiewiczów (notabene dziwnym trafem przynoszących na tych obsiadłych przez siebie gałęziach owemu „zdrowemu drzewu” o niebo wyższe profity, że wspomnieć należy chociażby kwoty z tytułu dywidend wpływających do budżetu z dochodowych nagłym kaprysem rynku SSP, niźli ci dotychczasowi rzekomi „fachowcy” z platfusistowskiego nadania) na cały „lud pisowski”.
   Wszystko to poparte zostało użyciem jakowejś przerobionej grafiki, podobnież mającej swój pierwowzór w jednej z propagandowych akcji podejmowanych niezwykle licznie w nacystowskich (ktoś jeszcze pamięta taki sposób przetłumaczenia tego złowrogiego przymiotnika?) Niemczech, przez jednego z mniej rozgarniętych platfusistowskich posłów. W gruncie rzeczy plakat jak plakat, osobiście nie potrafię dostrzec w nim niczego co odstawałoby od sączonej nam na co dzień bilbordowo-memicznej równie goebbelsowsko-buraczanej sieczki, no chyba, że przyjąć z góry, iż wszystko co Trzeciozrzeszone Niemcy raczyły w owych mrocznych czasach wydalić z siebie, jest już z definicji zbrodnicze i głęboko niesłuszne, który to sposób rozumowania z odrzucaniem a priori wszystkiego co „hitlerowskie” być może tłumaczyłby pewne obecne od lat na polskich drogach i bezdrożach zjawisko, w myśl którego fakt, że Wujek Adolf i spółka budowali gładkie jak stół autostrady, wymuszał na nas oddawanie przez lata do użytku jedynie wyrobów autostradopodobnych. Tak czy inaczej, pomijając już jak trudno jest znieść powyżej przytoczone i im podobne grzesiowe wywody, stanowiące w swej istocie nic innego jak wyćwiczony bełkot wypełniony na zmianę wierutnymi bredniami i mądrościami wiejskiego filozofa, na poziomie retoryki mamy do czynienia z jakąś formą nieoczekiwanej zmiany miejsc i wchodzenia w cudze buty, przy czym stanowi to swego rodzaju odwrócenie zjawiska, w ramach którego od jakiegoś czasu przeróżni antypolscy gamonie usiłują wycierać sobie obmierzłe ryje patriotyzmem, polską flagą i „zwracaniem się do Polaków”, przy czym w przypadkach owych intencjonalnie internacjonalnych z samej swej natury egzemplarzy, z których ślepiów wyziera wręcz nieprzeparta gotowość do sprzedania na wyrywki członków własnej rodziny za garść miedziaków (bo już nawet nie srebrników) każdemu kto tylko zechce o to poprosić, nagłe przypomnienie sobie o naszych symbolach narodowych, nie wspominając już o - przez dłuższy czas wymazanym z ich prywatnych słowników jako niechybnie nieprawomyślnemu, by nie rzec wprost, że ordynarnie rasistowskiemu - samym pojęciu „narodu”, razi w uszy, że aż przykro słuchać.  Zastanawiać jednak może przy tym stopień przejmowania przez ugrupowanie rządzące sposobu narracji i języka totalniackiej opozycji. Historia zna już tego rodzaju udane operacje występowania pod fałszywą flagą, pytanie brzmi czy aby jeden lub drugi harcownik, wzorem ostatnich „antyfaszystowskich” wyczynów Joja Brudzińskiego nie zapędzi się w swej gorliwości za daleko, gdzie w rezultacie niezwykle łatwo jest zapętlić się do imentu, tak że już nikt nie rozróżni kto świnią jest, kto zaś człowiekiem
   Z niekłamaną satysfakcją można jednak póki co obserwować jak cała ta hałastra jest bez pardonu okładana po łepetynie wyrwaną z ich własnych drapieżnych pazurów pałką. Zwłaszcza, że jak do tej pory - jako się rzekło - panowały tendencje wręcz przeciwne, objawiające się m. in. tym, że rozliczani z przestrzegania w codziennym życiu dogmatów tzw. chrześcijańskiej (a więc w swych korzeniach także europejskiej, czyż nie?) moralności byli jedynie działacze ugrupowań umownie określanych jako prawicowe. Nikt na ten przykład nie usiłował jakoś szczególnie usilnie rozliczać pewnego upadłego senatora za wciąganie białka do nosa czy strojenie się w damskie fatałaszki, uznając tego typu historie za sferę jego prywatnego życia (skoro już niewątpliwie niezawisły sąd jednoznacznie uznał, że do nosa absolutnie wciągana nie była żadna zakazana substancja, co to to nie) i to pomimo niejednokrotnych odniesień w jego uprzedniej artystycznej twórczości do zasad opartych na Dekalogu. Nikt się też jakoś specjalnie nie przejął beztroskimi harcami innego starego satyra, robiącego nadal w pewnych kręgach za guru jaguarowej lewicy i jednego z jakże licznie się nam w ostatnim czasie objawiających autorytetów prawniczych, usiłującego sobie na starość, kiedy już w końcu stał się człowiekiem tyleż zamożnym, co rozpoznawalnym, przy użyciu najnowszych osiągnięć farmakologii, odbijać niedostatki natury hmm… niech będzie, że rzędu funkcji reprodukcyjnych, nawarstwione jeszcze w latach trudnej młodości, w której zajmował się tenże jegomość m. in. wnikliwym opisywaniem zjawiska zwanym syndromem goleni prawej (w odróżnieniu od bolkowej bynajmniej niesfalandyzowanej lewej nogi), a także tłumaczeniem prezydenckiego aktu łaski dla - sprzedającego uprzednio mafii starachowickiej dane osobowe rozpracowujących ją wywiadowców - wiceministra SWiA (uwierzycie Państwo?) tym, że „należy pamiętać, że ten człowiek też ma rodzinę” (mam jeszcze w pamięci ten modelowy przykład kuriozum, wydalony z ropuszego cielska w programie pewnego dziennikurwskiego pluszaka, jakby to miało miejsce dziś, choć od tego czasu minęło już lat kilkanaście). Bo tylko różnym Piętom i innym pisiorom, którym powinęła się noga wolno mniej, oni mieli być przecież inni. A po nas i tak wszyscy wiedzą czego mogą się spodziewać, zdążyli się już przecież przez tyle lat przyzwyczaić, że na każdym kroku kłamiemy, kradniemy co popadnie, a czego nie ukradniemy, to zostawimy na zmarnowanie. I jeszcze się tymi wszystkimi wiekopomnymi osiągnięciami niepomiernie wszem i wobec szczycimy. No i w zanadrzu zawsze jeszcze pozostaje narracja pt. „zobaczcie, wszyscy politycy są tacy sami”. Ale – odwracając nieco ową kwestię i powracając raz jeszcze do materii zahaczonej w końcówce poprzedniego akapitu niniejszych wypocin – czy rzeczywiście wszyscy?