Prezydent-mój kolega (czyli kilka refleksji okołowyborczych)

   Niebywałym przejęciem połączonym z nielichą dozą ekscytacji napełniła mnie wieść o tym, że oto krakówkowo-warszawkowy, absolutnie nie prowadzący kampanii kandydat o pierwszorzędnych yntelygenckich korzeniach, którymi rzecz jasna nie omieszkał się publicznie pochwalić podczas tzw. „autolustracji”, będzie się od tej chwili spotykał z mieszkańcami „indywidualnie” na podręcznej ławeczce, na której będzie można z imć kandydatem porozmawiać o wszystkim i o niczym, a szczególnym smaczkiem będzie tutaj możliwość zwrócenia się do mości kandydata na „ty” czyli - jakby powiedział inny arbiter elegancji w osobie  Pięknego Ryśka - „per you”. Ten niewątpliwy zaszczyt związany z możliwością pogadania „jak chłopak spod bloku z chłopakiem spod kamienicy” (jak sam się nasz kandydat tytułuje – ciekawym jedynie, czy stojąc pod wymienionym budynkiem nasz dzielny „kamienicznik” przyglądał się eksmitowanym w wyniku reprywatyzacji mieszkańcom, odwracał przytomnie wzrok, czy może jednak w tym przypadku nie zachodziła podobna potrzeba) stanowi perspektywę, w związku z którą mógłbym – niczym ugniatany przez nieco krewkiego kręgarza bohater „Dnia Świra” – poczuć się w końcu ważnym człowiekiem.
   Dla odmiany zaś ujmując rzecz poważnie, ten protekcjonizm, którym odznacza się od czasu do czasu ten czy ów polityk, sądząc najpewniej (tak jak i zostało nam to w pełni unaocznione przy tejże okazji), że podobnie banalnym sposobem, jako „ludzki pan”, kupi sobie prostaczków z gminu żyjących aspiracjami bycia „prawdziwymi warszawiakami” (taki lemingradzki kontrapunkt do „prawdziwego Polaka”), jest czymś co najmniej równie kuriozalnym jak obraz tow. Węglarczyka pouczającego łonetowych widzów jakim-że to sposobem odróżniać fakenews od newsa (sam na własne oczy widziałem podobny łonetowy „wywiad” kolegi redaktora z „panem szefem” – wiem, to nie do wiary, ale macierzysty portal towarzysza redaktora naprawdę zamieścił u siebie coś podobnego, niestety nie popierając tego filmiku instruktażowego stosownymi, znajdującymi się przecież na bezpośrednim podorędziu łonetowych mości żurnalistów, przykładami owych wielce tajemniczych „fejków”). Poziom żenady podobnych akcji naprawdę na łeb bije tradycyjne weekendowe grillowanie kiełbachy wyborczej, bo przy okazji tego drugiego można przynajmniej jeszcze dostrzec jakąś nutkę autoironii. Natomiast rozkładanie się z pokojem zwierzeń w postaci kolorowego (aż żal, że nie tęczowego) kawałka drewna czy plastiku może wzmagać jedynie dziwny niepokój dotyczący braku wystarczającej ilości miejsc do siedzenia na mapie Warszawy, za co rzecz jasna trudno byłoby obwinić wrażych pisiorów.
   Wielu komentatorów radzi aby złotemu chłopcu PO dać czas i pozwolić mu mówić, a za kilka miesięcy nie pozostanie mu nic innego, jak podążyć pewnym krokiem śladem wymienionego już dwa akapity powyżej „polskiego JFK” czy innego Brąka, żeby już nie zahaczać o aktualnie objawione najnowsze bolkowe wcielenie, ukrywające się dla odmiany pod - w jakże bezpośredni sposób korespondującym z powszechnie znanym z koncyliacyjności usposobieniem zainteresowanego - kryptonimem „Mediator”. I w dniu wyborów może okazać się, że szepleniąca ryszardowa flama, a zarazem pierwsza poznańska bojowniczka o „równość szans” i wolną aborcję, będąc pod piorunującym wrażeniem ich wyników, ponownie spadnie z ruchomej bieżni, tym razem tłukąc swą blond-łepetynkę jeszcze dotkliwiej niż miało to miejsce poprzednim razem i tym sposobem zrównując się ostatecznie poziomem intelektualnym ze swoim, upadłym nieco ostatnim czasem, odkrywcą i promotorem, z którego komediowych poczynań ostateczną pociechę może stanowić na przyszłość jeszcze jedynie ten fakt, że do spółki ze znanym biedronkowo-tęczowym aktywistą-pederastą, perwersyjnym trójkącikiem złożonym z najwierniejszych sejmowych joanek oraz wciąż dobrze zapowiadającą się (choć już nie pierwszej, ani nawet drugiej młodości) Basią Nowacką z komicznie zmarszczonym z rzekomej troski o los najbardziej pokrzywdzonych przez los czółkiem, będzie w stanie, wzorem zandbergowskich razemowców, urwać jeszcze środowisku odradzającemu się wokół sweterkowego Wołodii z kilka procent.
   Jednak trzeba przyznać, że wszystkie te zebrane do kupy kawiorowe kanapowce i tak biją na głowę całą tę kolorową hałastrę stanowiącą tzw. zaplecze intelektualne partii reprezentowanej m. in. przez frywolnego Czaskosia, owoce którego procesów myślowych sprowadzić można (odrzucając rzecz jasna całkowite rozedrganie programowe skutkujące bezbrzeżną niekonsekwencją w formułowaniu tzw. postulatów, zwanych nieco żartobliwie sezonowymi) do przewodniego hasła wyborczego niejakiego Kononowicza. Na chwilę obecną z pełnym przekonaniem obsypaliby oni rzecz jasna górami złota wszystkich pełnosprawnych, a zwłaszcza niepełnosprawnych, ale przecież wszyscy dobrze wiemy, że po – tym razem całkowicie (dla wybrańców) wymiernych – owocach (bo dla dojmującej większości przypominało to raczej dewastację upraw) mieliśmy okazję poznawać owo towarzystwo i to przez całe 8 długich lat. A przy tym jakby niektórzy zdają się zapominać o fakcie, że w czasach obecnych pewne formy odgórnej redystrybucji dóbr, skierowanej chociażby do rodzin wielodzietnych, stanowią niejako konieczność, zwłaszcza w obliczu demograficznego zwijania się społeczeństw zamożnych, także z tego względu, że wraz z nadmiernym wzrostem poziomu życia spada niejednokrotnie potrzeba aspiracji do osiągania spektakularnych sukcesów, a rośnie skłonność do działań głupkowato-autodestrukcyjnych, co najlepiej można było zauważyć na przykładzie myszy podczas eksperymentu zainicjowanego przez mr Calhouna, a także w nieco jednostkowym wymiarze w przypadku chociażby panny Hilton.
   Tak więc – jak można wysnuć z powyższych konkluzji – wszystkie te opowieści o pińsetplusowej patologii nie mają w wymiarze społecznym większej racji bytu. Odchyleńców od normy trza dyscyplinować, a dzietność promować i na nią stawiać bo inaczej wyginiemy jak dinozaury, albo upadniemy jak Cesarstwo Rzymskie i to niekoniecznie u szczytu swojej potęgi. A szpagatowe miotanie się pomiędzy postawami typu „ja wam zawsze wszystko wyśpiewam” a „nie mamy waszych (podatniczych) pieniędzy i co nam zrobicie?” miejmy nadzieję odbije się w solidnym wymiarze na kolejnych werdyktach wyborczych na przestrzeni kilku najbliższych lat. Jeśli tak się nie stanie, oznaczałoby to, że całe rzesze Polaków ostatecznie utraciły swój instynkt samozachowawczy i podążyły leminżym szlakiem, nie potrafiąc przy urnie oddzielić medialnych histerycznych zawodzeń od realiów codziennego życia i dokonać zwyczajnego, stanowiącego jedyne racjonalne wyjście dla osób chcących rzeczywiście wypełnić tym sposobem swój „obywatelski obowiązek”, wyboru mniejszego zła. No chyba, że na ten przykład, zamiast postępować zgodnie z biblijnym „idźcie i rozmnażajcie się” wolimy sprowadzać sobie na głowę inne nacje – chociażby te wywodzące się z tej czy innej strony bliskowschodniej barykady. Osobiście nie preferuję. Jeśli zaś ktoś ma lepszy pomysł na owo „aktywne uczestnictwo” (poza rzecz jasna oddaniem głosu nieważnego poprzez skreślenie wszystkich kandydatów), to niech się podzieli swymi spostrzeżeniami.