Lustratorzy kota prezesa

Zasadnicza różnica pomiędzy mediami w państwie demokratycznym i w państwie autorytarnym  polega na tym, że gdy w pierwszym przypadku występuje relacja zwrotna pomiędzy mediami a podmiotami „władzy”, to w drugim - media traktowane są tylko jako jedno z narzędzi sprawowania władzy - są przedmiotem, a nie jednym z podmiotów uczestniczących w systemie społecznym. Niedawno opublikowany raport Parlamentarnego Zespołu ds. Obrony Wolności Słowa jest dowodem, że daleko nam do pierwszej organizacji państwa, ponieważ demokracja nie tylko zrównuje rynek medialny, ale  widzów i czytelników, bowiem rząd ma obowiązek komunikować się ze wszystkimi obywatelami, zarówno tymi, którzy czytają „Gazetę Wyborczą”,  „Newsweek”, jak i „Gazetę Polską”, „Nasz Dziennik” czy tygodnik „Wsieci”. Raport pokazuje nie tylko, ile rządowych pieniędzy otrzymały media papierowe (dzienniki i tygodniki) oraz stacje telewizyjne za rządów Platformy Obywatelskiej, ale jaki jest klucz rozdzielania państwowych, a więc naszych pieniędzy. A jest on kompletnie patologiczny i sprzeczny z Konstytucją, bo dzieli rynek mediów na te głównego nurtu, „jedynie słuszne”, wykluczając te niepodporządkowane władzy i ich czytelników pozbawionych dostępu do informacji oraz wiedzy o rządowych przetargach, ofertach czy miejscach pracy. Pieniądze płyną poprzez ogłoszenia i komunikaty rządu, Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, wszystkich resortów oraz prenumeratę do mediów usłużnych, zgodnych z polityczną linią, stając się w istocie zalegalizowaną łapówką dla politycznej poprawności i zadatkiem na poczet sytuacji wyjątkowych, w których pomoc „czwartej władzy” staje się niezbędna.

A takich sytuacji, nazwijmy je, trzymając się terminologii byłego premiera, podbramkowymi,  było przez siedem lat sporo, bo nie tylko katastrofy i inne kataklizmy z ziemi i powietrza wstrząsały rządem, ale i miały swoje źródła w najbliższym otoczeniu Donalda Tuska, jego rodziny  i jego „chłopców z ferajny” oraz „chłopców” koalicjanta, w spółkach skarbu państwa, a nawet resortach stanowiących według konstytucji władzę odrębną, niezawisłą i niezależną, organach kontroli, ochrony prawa czy tych, uznawanych za tajne przez poufne. Co w takich wypadkach czyni prasa, świadoma wagi ostrzeżenia „płacę i wymagam”?  Cudów nie uczyni, ale ma do wyboru dwie metody: porażkę przekuć w sukces lub przekierować zainteresowanie czytelników na inne tory, stworzyć własną, fikcyjną i całkiem surrealistyczną narrację, która rozpalając wyobraźnię czytelników,  choć na chwilę odciągnie ich od rzeczywistych problemów rozbrajając polityczne bomby. A ponieważ nie wszystkie „dokonania” rządu dają się przekuć w sukces, jak afera hazardowa, dolnośląskie taśmy prawdy, afera OLT Express, zegarkowa, podsłuchowa czy jeszcze ciepła – szpiegowska, trzeba uderzyć w opozycję, tę największą i najbardziej niebezpieczną, Prawo i Sprawiedliwość.  Zadanie domowe, nad którym grzeją się mózgi naszego śmieciowego dziennikarstwa na zlecenie, zwykle kończy się tekstem oskarżycielskim, że prezes nienawistnie milczy, robi zakupy w sklepie osiedlowym, zamiast, jak premier, w Biedronce, że nie ma karty kredytowej, nie zna angielskiego, z niewiadomych źródeł pożycza pieniądze, a nawet ośmiela się stać obok „banderowców”. Bardziej finezyjni dziennikarze, pretendujący do roli śledczych, buszują po necie w poszukiwaniu haków na partię, prezesa czy kogoś z jego otoczenia, a nawet z rodziny. Cezary Łazarewicz pisze w Newsweeku tekst o ojcu Lecha i Jarosława Kaczyńskich, zdobywając tytuł Zasłużonej Kurtyzany Dziennikarstwa i nominację do Hieny 2012 roku, a zaraz po wybuchu afery Amber Gold i udziale w niej syna premiera Tuska, który pracował jednocześnie w gdańskim lotnisku i firmie OLT Express, należącej do AG, Paweł Krzymowski,  również dziennikarz „Newsweeka” zamiast zająć się innymi fundacjami znanych osób czy spółkami skarbu państwa, w których roi się od niepotyzmu i nieprawidłowości, pisze tekst pt.: „Srebrny układ”. Oskarża w nim Jarosława Kaczyńskiego o stworzenie wokół siebie i partii, pod przykrywką Instytutu im. Lecha Kaczyńskiego, polityczno-biznesowej maszynerii. Tekst niewątpliwie na zamówienie polityczne, by obwieścić wszystkim, jakie to ciemne interesy w prywatnej fundacji kręci opozycja.
 
Najświeższa sprawa, zatrzymanie przez ABW przy udziale Żandarmerii Wojskowej na wniosek prokuratury oficera Wojska Polskiego i prawnika, sejmowego lobbystę piszącego do „Krytyki Politycznej”,  podejrzanych o pracę na rzecz  rosyjskiego  wywiadu, o czym, za pośrednictwem Twittera, poinformował Polaków szef MON Tomasz Siemoniak, jest kolejną kompromitacją państwa i ABW, po sprawie Brunona K., który chciał chałupniczo wysadzić w powietrze naszą władzę ustawodawczą, czy po akcji w redakcji „Wprost”, tudzież aferze podsłuchowej. Faktem jest, że służby specjalne od siedmiu lat nie pracują, demontaż systemu bezpieczeństwa Polski jest widoczny, a rząd nie ma wpływu na działalność służb specjalnych, co dostrzegła nawet Najwyższa Izba Kontroli. Całkowity blamaż dopełnia fakt, że złapany wojskowy szpieg, ceniony, wielokrotnie odznaczany i nagradzany sumienny pracownik Departamentu Wychowania i Promocji Obronności MON, nie miał dostępu do super tajnych informacji natowskich, zajmował się sprawami kultury i wychowania w wojsku oraz obsługiwał wojskowy telefon zaufania.  Zatrzymany zaś prawnik miał spisaną listę dzienikarzy, RP-owców i polityków, których należy zwerbować. Czyli frajerzy, nie szpiedzy, ewentualnie kozły ofiarne, by przykryć aferę  z ruskimi serwerami i rosyjską informatyzacją polskich urzędów.
 
Ale, jak zwykle  niezawodny „Newsweek” w pogotowiu. Ani słowa o pożal się Boże agentach czy kupie kamieni zamiast państwa. Trzeba  dowalić Kaczyńskiemu. Może jego wzrostem, zlustrować mu kota  i  orzec, po przekopaniu teczek w IPN, że wprawdzie nie podpisał, bo kot nie umie, ale donosił. Redaktor Krzymowski myślał i wymyślił. Tajemniczy ochroniarz prezesa PiS. Były więzień bez licencji i pozwolenia na broń. Niski, łysy, z mikrofonem pod marynarką i wpinką Grom Group w klapie, zawsze blisko prezesa. Jego znakiem rozpoznawczym są tatuaże przedstawiające pająka i pięć postaci z filmu „Obcy”. Groza i patologia. W dodatku ciąży na nim wyrok i odsiadka, przed którą trzeba było wysłać za nim list gończy. Michał Krzymowski zwany dziennikarzem, zamiast zbadać spółkę Unizeto Technologies SA i jej prezesa, konsula honorowego Federacji Rosyjskiej w Polsce, który wszystko już zinformatyzował, od KRUS-u, ZUS-u, Centrum Informacyjnego Ochrony Zdrowia, po Rządowe Centrum Bezpieczeństwa i Rządowe Centrum Legislacji. To jest temat dla dziennikarza śledczego, ewentualnie mógłby poszukać kursantów GRU w urzędach państwowych, a nawet w Dużym Pałacu, a nie babrać się w przeszłości i badać predyspozycje zawodowe Artura W., który w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego jest płotką odpowiadającą  za druk plakatów, choć kiedyś, gdy stracił pracę, nie płacił alimentów. Zarzut więc, że prezes Kaczyński płaci za ochronę z państwowych subwencji, gdy zakończona III Konferencja Smoleńska udowodniła, że rząd Platformy Obywatelskiej nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa swemu prezydentowi i wszystkim Polakom, jest właśnie takim podziękowaniem za finansową łapówkę dla usłużnych  mediów.
 
Opublikowano w "Warszawskiej Gazecie"