Evil jest nie tylko Resident’s

   Chyba najwyższy czas odpuścić sobie na jakiś czas różne wzmożenia medialne spowodowane a to przez atak pododdziału volkssturmu w wersji hard, zagonionego pod polską ambasadę przez właściciela pewnego izraelskiego domu opieki, a to znów przez defensywę dyplomatyczną (bo patrząc na owo dzieło trudno nazwać to hucznie otrąbioną ofensywą) firmowaną przez najnowszy eksperyment Obozu Zjednoczonej Prawicy w postaci nowo powołanego, acz posiadającego wieloletnie doświadczenie w pracy w resorcie (czy w tym przypadku ów wieloletni staż świadczy na korzyść bądź niekorzyść stażysty, nie mnie póki co oceniać), ministra SZ.
   W natłoku kolejnych medialnych gównoburz napędzanych kolejnymi mniej lub bardziej niemądrymi wypowiedziami, z różnych zresztą stron politycznej barykady, jak również „reportażami śledczymi” prokurowanymi przez środowisko medialne, które ostatnim czasem kolejny już raz po nieudacznie odpalonej przy okazji krakowskich Światowych Dni Młodzieży „aferze butelkowej”, zasłynęło nie tyle z relacjonowania pewnych zdarzeń, ile z ich bezpośredniej „kreacji”, co zostało przy ostatniej okazji, na przykładzie innego „materiału śledczego” tym razem z naszego, własnego, krajowego domu opieki, ostatecznie potwierdzone wyrokiem Sądu Najwyższego, przemknęło niemal niezauważone wydarzenie stanowiące finał sprawy, która jeszcze nie tak dawno elektryzowała opinię publiczną, co - średnio zresztą umiejętnie i przede wszystkim, z przyczyn oczywistych, bez zachowania chociażby pozorów wiarygodności - starała się jak zwykle podsycać nasza śmieszno-straszna opozycja na czele z nieodżałowanymi ex-ministrem-niedoszłym celebrytą oraz znaną ekspertką od prac ziemnych oraz błądzenia w stosownych ukłonach i tajemniczych pląsach po placach defilad w państwach ościennych, specjalizującą się również, jak na niemłodą już jednak lekarkę przystało, w fachowych ocenach plażowej opalenizny tudzież w zaglądaniu ludziom w talerz w krajowych środkach komunikacji, najpewniej celem oceny prawidłowości stosowanej tam diety, nieco zagubioną w mowie i w myśli byłą panią – o zgrozo – premier.
   Mowa oczywiście o porozumieniu ministra zdrowia z osławionymi rezydentami. Nie bardzo wiadomo cóż owym nie do końca opierzonym młodzieńcom (bo takowi jedynie pozostali na placu boju po ewakuacji powykręcanej nieco od dziwacznych spazmów, będących najpewniej wynikiem przedłużającej się ponad możliwości ludzkiego organizmu głodówki, specjalistki od misji humanitarnych w egzotycznych krajach oraz pojazdów sprowadzanych zza oceanu) pan minister obiecał, jako że do tej pory owa podgrupa zawodowa murem stała rzecz jasna w pierwszej kolejności za pacjentami, gardłując ile sił w płucach celem poprawy ich niewesołego losu i za nic mając trzeciorzędną kwestię podniesienia własnych uposażeń.  W sferze zagadek  pozostaje kiedy teraz o swoje zdecydują się upomnieć starsi koledzy opromienionych świeżym sukcesem negocjacyjnym młodzieniaszków. Faktem bezspornym jest, że obecny rząd przeznaczył już wcześniej rekordowe nakłady na służbę zdrowia, co wcale nie musi oznaczać, iż bez kompleksowej reformy (której już to z kolei) tego wrażliwego sektora, o którą od lat doprasza się uniżenie mająca z nim do czynienia na co dzień, a więc raczej niemała, część społeczeństwa, statystyczny pacjent będzie miał owo zwiększenie nakładów na własnej skórze odczuć.
   Jednak moim skromnym zdaniem za sukces obecnie rządzącej ekipy, który pozostał na przestrzeni lat jeszcze bardziej niezauważony, żeby nie powiedzieć zamilczany, można z pełną odpowiedzialnością uznać zniknięcie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki corocznej histerii związanej z przełomem roku, a co za tym idzie z brakiem podpisanej wystarczającej ilości kontraktów między NFZ-em a placówkami świadczącymi usługi związane z ochroną zdrowia, za czym każdorazowo szła w eter wizja noworocznego gremialnego zamknięcia gabinetów. Może nie mam pamięci słonia, ale nadal pamiętam dobrze, że ten problem powtarzał się rokrocznie przynajmniej od czasów przekształcenia kas chorych w bardziej scentralizowaną strukturę, co - o ile dobrze kojarzę - nastąpiło za czasów rządów niesławnego SLD. I przypominam sobie również, że po raz pierwszy ustał ów coroczny zamęt za czasów pierwszych rządów wrażego PiS-u. By ze zdwojoną siłą powrócić po owych rządów ustaniu. I nie zostać skutecznie rozwiązanym przez następne lata. Aż do powrotu do władzy obecnej ekipy. Kto nie wierzy, niech sprawdza.
   Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że resort zdrowia stoi przed gigantycznym wyzwaniem aby wszystkie problemy dotykające latami branżę, za którą odpowiada, móc skutecznie rozwiązać, wyprowadzając ową chybotliwą łódź na prostą ku satysfakcji zarówno opłacających składki, a więc wymagających pasażerów jak i pracujących w pocie czoła galerników (jakkolwiek owa metafora oddająca sytuację strony obsługującej naszych rodzimych pacjentów, jak i tej obsługiwanej, mogłaby zostać uznana za nie do końca trafioną). Jednak uzbrajając się w cierpliwość musimy mieć świadomość, że przy tej skali zaniedbań i wieloletniego tolerowania narosłych patologii, nic nie stanie się tutaj z dnia na dzień. Nie od razu stajnię Augiasza oczyszczono. I jak wszyscy chyba znakomicie zdajemy sobie sprawę, nie dotyczy to jedynie tej branży.
   Z pewnością niezwykle potrzebnym ruchem było zwiększenie ilości miejsc na uczelniach medycznych, co powinno być zrobione już dawno, a z niewiadomych względów przez różnych obecnych opozycyjnych zapiewajłów dokonane nie zostało. Kolejnym właściwym posunięciem ma być tutaj klauzula obligująca absolwenta studiów medycznych do „odpracowania” kosztów swego kształcenia, kwestią sporną pozostaje tutaj jedynie czasookres tego zobowiązania. Na uczelniach wojskowych kandydaci na oficerów (w tym również pełniących funkcje resortowych lekarzy) podpisują kontrakty, zobowiązujące ich do służby na okres 10 lat bez konieczności po tym terminie zwrotu pieniędzy, które społeczeństwo bezwiednie łoży na ich edukację. Być może jest to ekstremum, jednak osobiście uważam, że zapowiadany dwuletni okres obowiązkowej „pracy na rzecz Ojczyzny” po ukończeniu studiów przez młodych lekarzy, to jednak trochę za mało. Zawsze to jednak jakiś pierwszy krok na drodze do sukcesu.
   Sądzę jednak, że kluczem do zwiększenia jakości usług jest także, a może przede wszystkim poprawienie jakości ścieżki edukacyjnej, przez którą mają obowiązek przejść przyszli adepci sztuki medycznej. I nie chodzi tutaj jedynie o odwrócenie efektu likwidacji średnich szkół pielęgniarskich, które swego czasu stanowiły chyba najlepszą z możliwych podbudowę do dalszego nabywania wiedzy medycznej. To jest raczej efekt nieprzemyślanego wprowadzania, w szerszej skali zresztą, obejmującej nie tylko tę branżę, nie zawsze zasadnego wymogu posiadania studiów wyższych na stanowiskach, niekoniecznie do tego przystających. Ten proces w ujęciu całościowym byłby raczej trudny do odwrócenia. Miałbym raczej na myśli zwiększenie nacisku na praktykę, kosztem napychania młodych, pogimnazjalnych głów, niekoniecznie przydatną wiedzą. Gdzie są te czasy kiedy kandydaci na studia medyczne zdobywali punkty do egzaminu pracując w szpitalach jako pielęgniarze, względnie salowe. Nie jestem tylko pewien czy obecni adepci sztuki medycznej byliby w stanie z wyżyn swojego urodzenia zniżyć się do tak niskiego i uwłaczającego ich familijnej godności poziomu.
   Nie tak dawno, jakiś czas po przebytej  operacji spowodowanej urazem kości, udałem się do przychodni przyszpitalnej na zmianę opatrunku. Obecne przy rzeczonym zdarzeniu dziewczę o wyglądzie bardziej gimnazjalnym niż licealnym, za to niezmiennie tytułowane przez wiekową już stosunkowo pielęgniarkę opatrunkową „panią doktor”, pełniące już do tego – jak wynikało z kolei z jej rozmowy z obecnymi akurat członkami załogi karetki pogotowia - samodzielnie dyżury (jakoś nie bardzo miałem ochotę dopytywać o to, która z opcji stażystka/rezydentka pozostaje tutaj w użyciu) zapytało wspomnianą „pigułę” czy byłaby zgoda na to aby zdjąć pacjentowi szwy. Nieco zdziwiona siostrzyczka przyzwolenie dała, w związku z powyższym „pani doktor” miała okazję wykonać sobie na własny użytek ten skomplikowany tudzież najwyraźniej dość atrakcyjny dla niej samej zabieg na żywym organizmie. Operacja przebiegła pomyślnie, w związku czym pani doktor idąc niejako za ciosem przystąpiła do opatrywania kończyny, podczas której to czynności miałem okazję przytrzymać jej szynę gipsową, aby w czasie kiedy opatrująca zmierzała już ku ukoronowaniu swego dzieła, ze zdumieniem skonstatować, że owo dziewczątko nie bardzo wie co ma począć z końcówką spożytkowanego bandaża, innymi słowy w jaki sposób miałaby ona zamocować ją finalizując tym samym cały opatrunek. Na szczęście z uwagi na jako tako przyzwoite wychowanie zdołałem powstrzymać się od życzliwej rady dotyczącej możliwości zastosowania owej końcówki, nie omieszkała mnie w tym, w o wiele rzecz jasna bardziej taktownej formie, wyręczyć wspomniana siostra opatrunkowa, niemniej jednak niesmak pozostał.
   I rzecz nie w tym by lekarze mieli wyręczać niższy personel medyczny w przypisanej jemu robocie. Rozchodzi się bardziej o to, że kto raz widział jak rozrywa się bandaż na pół, aby następnie zrobić z niego kokardkę wokół opatrywanej kończyny, nie będąc sklerotycznym starcem, nie ma prawa raczej tego najbanalniejszego z możliwych sposobu zapomnieć. Zresztą prócz tego incydentu mógłbym przytoczyć przynajmniej kilka przykładów dyletanctwa wśród braci lekarskiej, ze szczególnym uwzględnieniem pewnych dwóch, nie najmłodszych już zresztą również, lekarek o wyrobionej całe lata temu specjalizacji pediatrycznej, które nie potrafiły zza biurka rozpoznać u przyprowadzonego z gorączką i kaszlem dziecka ordynarnej anginy, strasząc przy tym rodziców przy każdej kolejnej wizycie następującymi po sobie, coraz bardziej kuriozalnymi diagnozami, z podejrzeniem sepsy włącznie. Dopiero własnoręcznie podjęte czynności polegające na zajrzeniu własnemu dziecku do gardła przy użyciu latarki z telefonu, potwierdzone wizytą w nie tak dawno odpalonym, za sprawą działań dopiero co zdymisjonowanego ministra, punkcie opieki nocnej i świątecznej, w którym dziecko diagnozowała ponad 80-letnia weteranka, najwyraźniej wyznająca tradycyjną metodę badania z użyciem patyczka, którą jak widać za zbyt prozaiczną uznały rzeczone specjalistki, pozwoliły zastosować właściwą terapię.
   Miejmy nadzieję, że również nowo powołany minister rzeczonego resortu znajduje się w posiadaniu kompleksowej wizji, zgodnie z którą, po postawieniu trafnej diagnozy dotyczącej czynników odpowiedzialnych za stan funkcjonowania placówek i instytucji podległych jego ministerstwu tudzież całego systemu ochrony zdrowia, dobór terapii również nie pozostanie dziełem przypadku, dzięki czemu za jakiś czas będzie można zbierać owoce jej skuteczności. Czego chyba nam wszystkim wypada z całego serca życzyć. Niestety, w pamięci pozostaje cały szereg mniej lub bardziej znamienitych śmiałków, którzy do tej pory bez powodzenia usiłowali dokonać niemożliwego, aby w finale zostać pożartym przez tego stugłowego smoka w białym kitlu. Oby tym razem owa historia miała szansę zakończyć się inaczej.