Władymir-Władymirowicz i "Gwiezdne Wrota"

Niedawno (czyli podczas kryzysu krymskiego) po raz pierwszy w życiu obejrzałem konferencję prasową Władymira-Władymirowicza. Tak zwaną „konferencję prasową”, bo w gruncie rzeczy nie była to żadna konferencja, tylko monolog śmiesznego tyrana do całego świata i własnych niewolników. Przez jakiś czas nosiłem w sobie to piorunujące doświadczenie, gdy nagle zapaliła mi się w mózgu lampka: ja przecież gdzieś to już widziałem!

W TVN. Gdy jeszcze oglądałem telewizję, odczuwałem niebywałe cierpienie, gdy na antenie pojawiał się redaktor Kamil Durczok. Osobnik ten sprawia wrażenie, jakby był brzuchomówcą. Mówi, nie otwierając ust, rozchyla je tak, jakby odczuwał ciągły niesmak, że musi mówić do motłochu. I znowu: lampka w mózgu się zapala. Ja to już gdzieś widziałem!

Aleksander Kwaśniewski. Magister bez dyplomu. W czasach gdy jeszcze był prezydentem i gdy pytano go o różne nieprzyjemne sprawy, udzielał odpowiedzi jak brzuchomówca. Nie piję, biorę leki. Taka pogarda wobec racjonalności i wobec sumienia. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że „Oluś” był tylko „małym krętaczem”. Jest coś ważniejszego. To mianowicie sakralność władzy. Pojęcie to ostatnio często pojawia się w dyskusjach na Ukrainie. Władza na wschodzie jest sakralna, zatem władca musi się zachowywać z ostentacyjnym poczuciem wyższości. Żaden tam frajer-pompka Wałęsa, który spoufala się z ludem. To ma być „ę” i „ą”.

Czy to nie dziwne, gdy pijak zachowuje się z ostentacyjnym poczuciem wyższości? Niezupełnie. Aby należeć do sfery sacrum w Rosji trzeba być szalonym. Jeśli nie da się inaczej – można się zwyczajnie upić. Dzięki pijackim wybrykom „małego krętacza” Jolanta Kwaśniewska mogła mówić, że jej mąż jest pomazańcem bożym.

Od wielu lat nie opuszcza mnie przekonanie, że Rosjanie tworzą w różnych częściach świata swoje małe „poligony doświadczalne”. Niebezpiecznie jest eksperymentować we własnym kraju, lepiej więc wypróbować różne odmiany tej samej tyranii w krajach satelickich. Na przykład w Polsce. Polska jest wystarczająco europejska i zachodnia, aby w bezpiecznych, laboratoryjnych warunkach, przeprowadzać rozmaite eksperymenty. Przede wszystkim Rosjanie poddają eksperymentowi możliwość syntezy sowieckiej elity z demokratycznym porządkiem prawnym i tradycjami wolności. Próbują stworzyć taki ustrój, w którym można czerpać korzyści z aktywności obywateli, nie tracąc jednak władzy typu gangsterskiego. Jak sprawić, aby obywatelom wydawało się, że są wolni, a jednocześnie władza pozostała w niepojętym i nieracjonalnym sacrum?

Wydaje się, że eksperyment z „małym krętaczem” był czymś pośrednim między epoką Jelcyna a epoką Putina. Jelcyn był liderem typu wałęsowskiego – bratał się z ludem. Sakralność jego władzy wyrażały pijackie wybryki. „Mały krętacz” naśladował starego lidera, ale miał już pewne cechy lidera nowego typu. Trochę nie mógł się zdecydować, czy jest niebieskookim pięknisiem o białoruskich kościach policzkowych, czy opasłym wieprzem zataczającym się na grobach polskich oficerów. Widać było, że specjaliści od marketingu politycznego wahają się między jedną a drugą koncepcją. Ostatecznie zwyciężył piękniś-brzuchomówca, którego oglądałem na konferencji Władymira-Władymirowicza.

Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy w przypadku Władymira-Władymirowicza również nie mamy do czynienia z magistrem bez dyplomu. Czy te wszystkie opowieści o skończonych studiach prawniczych mają jakikolwiek sens? Patrząc na to, co Władymir-Władymirowicz prezentuje na antenie można odnieść wrażenie, że jest to perfekcyjny idiota, autentyczny debil, któremu wydaje się, że jest pomazańcem bożym. Czy możliwe, aby ten człowiek ukończył jakiekolwiek wyższe studia, nawet jeśli to były studia sowieckie? Mam spore wątpliwości.

To jednak jeszcze mało. Gdy patrzę na gestykulację i sposób bycia Władymira-Władymirowicza czy Natalii Pokłońskiej, znowu mam nieodparte wrażenie, że gdzieś to już widziałem. Wszystko przez wielką słabość do serialu „Gwiezdne Wrota”.

Wszystkim gorąco polecam. W roli głównej Richard Dean Anderson – znany wcześniej jako niezwyciężony McGyver. W obu serialach gra jednak dokładnie tę samą rolę – jest zajadłym, zoologicznym antykomunistą. Powiem więcej, w „Gwiezdnych Wrotach” jest wręcz patologicznym rusofobem. Gdy w którymś tam odcinku Pentagon wpada na pomysł współpracy z Rosjanami, pułkownik Jack O'Neil (bo tak nazywa się w serialu nasz kochany McGyver) wpada we wściekłość. Gdy w bazie SGC pojawiają się przysłani do współpracy rosyjscy komandosi, O'Neil oświadcza, że nie chce, aby „godziny szóstej” pilnowali mu ludzie niegodni zaufania. Rosjanie są zresztą przedstawieni jako kompletni nieudacznicy, którym nic nie wychodzi, a żądza władzy zawsze obraca się przeciw nim.

Władymir Władymirowicz jako goauldAle clou całego serialu tkwi w postaciach tak zwanych „goauldów”, czyli nieszczęśników, opanowanych przez obrzydliwe wodne pluskwy. Goauldzi mają jedną podstawową cechę, która jest na ogół śmieszna i jakże rosyjska. Otóż zachowują się jak perfekcyjni idioci i autentyczni debile. Tyle tylko, że są to istoty, które uważają się za bogów i tyranizują ludzi w całym kosmosie. Nawiązując do typowej cechy rosyjskiego sacrum władzy – to znaczy do „strasznych, błyszczących oczu” - goauldzi co jakiś czas sympatycznie błyskają białkami niczym sam Iwan Groźny. Jak na załączonym obrazku. Przecudne!

Richard Dean Anderson jest producentem tego serialu. Obecnie nie jest już najmłodszym człowiekiem i ledwo przypomina swoje aktorskie wcielenia sprzed lat. Ale to chyba niegłupi człowiek, może wystartuje w wyborach na prezydenta?

Jakub Brodacki