Kredytowa szulernia

W przypadku kredytów walutowych mamy do czynienia z drenażem i transferem kapitału z gospodarek peryferyjnych do centrum.

I. Węgierska batalia z bankami

Węgierski Trybunał Konstytucyjny uznał (17.03.2014), iż w pewnych warunkach dopuszczalna jest ustawowa ingerencja w umowy kredytowe zawarte w walutach obcych, w celu wzmocnienia pozycji konsumentów wobec banków. Dotyczy to przede wszystkim kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich, zaciągniętych przez ok. 600 tys węgierskich rodzin. Jest to kolejna odsłona batalii Orbana o całkowitą likwidację kredytów walutowych – w 2011 roku Węgry uchwaliły ustawę w myśl której klient mógł jednorazowo spłacić kredyt po kursie o 1/3 niższym od rynkowego. Ponadto banki miały udzielać na życzenie klienta gwarantowanych przez państwo tanich kredytów w forintach na spłatę zadłużenia. Banki, przymuszone do wzięcia na siebie kosztów wynikających z różnic kursowych, szacują, że straciły na tym ok. miliarda euro.

Trzeba dodać, że w grudniu 2013 węgierski sąd najwyższy (Kuria) uznał, iż kredyty walutowe są legalne, oddalając tym samym wniosek rządu Orbana i stawiając pod znakiem zapytania operację oddłużeniową z 2011 roku. Rząd węgierski jednak skierował tę kwestię również do innego organu – Trybunału Konstytucyjnego, ten zaś, jak wspomniałem przed chwilą, orzekł o legalności ingerencji w umowy kredytowe, również z mocą wsteczną – pod warunkiem, że okoliczności zmieniły się w sposób który nie mógł być przewidziany w chwili zawierania umowy. Tu należy nadmienić, iż taką okolicznością mógłby być światowy kryzys finansowy w wyniku którego kurs franka do forinta między 2009 a 2011 rokiem wzrósł niemal dwukrotnie. W efekcie kredyty walutowe stały się na Węgrzech poważnym problemem społecznym – kłopoty ze spłatą (zaległości powyżej 90 dni) ma ok. 1/5 kredytobiorców. Póki co jednak rząd węgierski czeka na orzeczenie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, badającego na wniosek Kurii sprawę jednostronnej modyfikacji umów kredytowych i zmiany kursów walut. Chodzi o kwestię, czy sąd może badać zasadność praktyki polegającej na tym, że bank udzielając kredytu we frankach wypłacał klientowi kwotę kredytu w forintach wg ceny kupna, raty zaś kasował wg ceny sprzedaży (tzw. „spread”).

II. Islandia, Chorwacja, Hiszpania...

Warto przypomnieć w powyższym kontekście o trzech innych krajach, gdzie zajęto się problemem kredytów frankowych. Na Islandii, po finansowym tsunami z 2008 roku, tamtejszy Sąd Najwyższy w czerwcu 2010 uznał kredyty indeksowane w obcych walutach za nielegalne, uwalniając tym samym kredytobiorców od kosztów wynikających z osłabienia islandzkiej korony.

Z kolei w Chorwacji sąd w Zagrzebiu, rozstrzygając pozew zbiorowy wniesiony przez organizacje konsumenckie, nakazał w sierpniu 2013 przewalutowanie kredytów we frankach szwajcarskich na kuny po kursie obowiązującym w dniu zawierania umowy. Banki szacują swe straty na ok. 1 mld euro. Wyrok dotyczy ok. 100 tys Chorwatów zadłużonych na 3,3 mld euro.

W Hiszpanii natomiast barceloński sąd na początku 2013 rozwiązał umowę kredytową we frankach, uznając ją nie za kredyt, lecz za „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym, niedostosowany do profilu ryzyka osoby, która ten kredyt zaciągnęła”. Wg. sądu mamy do czynienia z połączeniem w jednym pakiecie kredytu i inwestycji, a procedura przyznawania takiego „kredytu” nie spełnia wymogów Unii Europejskiej co do oferowania produktów inwestycyjnych – te bowiem powinny być nadzorowane nie tylko przez nadzór bankowy i bank centralny ale również przez tamtejszą komisję papierów wartościowych. Chodzi tu o dyrektywę MiFID („Markets in Financial Instruments Directive”) nakazującą bankowi przebadać profil klienta przed zaproponowaniem inwestycji wysokiego ryzyka – a „produkt o charakterze spekulacyjnym” z natury rzeczy do takich ryzykownych inwestycji należy. Tymczasem, banki udzielając kredytów walutowych podobnej procedury nie dochowywały.

III. Kredyt walutowy jak „opcje”?

Jak to się ma do Polski? U nas kredyty we frankach zaciągnęło ok. 700 tys klientów, z czego problemy ze spłatą ma jakieś 3%. Niby nie jest więc najgorzej, jednak i u nas wzrost kursu franka szwajcarskiego okazał się na tyle znaczący, że wiele budżetów domowych stało się po prostu przepompownią wypracowanego bogactwa do banków. Innymi słowy – klient stał się chłopem pańszczyźnianym banku, odnosząc mu większość dochodów i ledwie wiążąc koniec z końcem, tym bardziej, że ceny spłacanych nieruchomości zeszły często poniżej kwoty kredytu. Na to nakładają się nieuczciwe poczynania banków. Przykładowo, Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zakwestionował takie praktyki, jak: - proceder dowolnego ustalania sobie przez banki tabel walutowych na podstawie których ustalano ratę kredytu w oderwaniu od cen rynkowych czy np. średniego kursu NBP; - dowolne modyfikowanie umów na podstawie niejednoznacznych zapisów umowy (to bank Millenium, r. 2010); - zmiana wysokości oprocentowania kredytu w trakcie trwania umowy (to z kolei BRE Bank, r. 2009). Niedawno natomiast grupa 200 osób wniosła pozew zbiorowy przeciw Getin Noble domagając się unieważnienia tabel walutowych ustalanych przez bank i zawyżających kurs franka, w oparciu o które bank naliczał raty kredytu, bądź unieważnienia umów w całości.

Jak można przeczytać w analizie zamieszczonej przez „Forbes”, w przypadku kredytów walutowych możemy mieć do czynienia z przypadkiem analogicznym do „opcji walutowych” na które swojego czasu naciągnięto wielu przedsiębiorców. Dziś wielu z nich wygrywa sprawy sądowe, a banki muszą płacić niekiedy wielomilionowe odszkodowania. Autor artykułu podnosi m.in. kwestię omijania zapisów umowy dotyczących wynagrodzenia banku (prowizja, oprocentowanie) i arbitralnego generowania dodatkowej marży za pomocą spreadu. Np. przewalutowanie udzielanego kredytu następuje po cenie kupna franka według ustalanej przez bank tabeli walutowej, zaś saldo do spłaty i odsetki ustalane są według ceny sprzedaży. Ze spreadem wiąże się również kwestia ogólnych kosztów kredytu, które po zliczeniu wszystkich elementów okazują się często w sumie wyższe niż kredytów złotówkowych. Trzecią sprawą jest wreszcie wystawianie klienta na nieograniczone ryzyko walutowe – i tu kłania się przytaczane wyżej orzeczenie sądu hiszpańskiego, który, przypomnę, uznał kredyt we frankach za „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym”. Autor podąża podobną ścieżką, uznając kredyt walutowy za „skrajnie spekulacyjny”, gdyż klient nie jest w stanie oszacować, ile potencjalnie straci, w związku z powyższym narażony jest na „nieograniczoną stratę”. Podobna argumentacja stosowana była na podstawie opinii biegłych w procesach dotyczących opcji walutowych. Do tego dochodzi złamanie dyrektywy MiFID, jeśli klient zaciągał kredyt w celu nabycia instrumentów finansowych.

Jak widać z powyższego, polscy „frankowicze” nie są bez szans.

IV. Kredytowa szulernia

Na zakończenie jeszcze kilka słów subiektywnego komentarza. Otóż w moim głębokim przekonaniu kredyty walutowe są jednym z narzędzi neokolonializmu. Ich funkcją jest bowiem długoterminowa eksploatacja obywateli peryferii na rzecz metropolii za pomocą sektora bankowego. Tak się bowiem składa, że w krajach „nowej unii” po przekształceniach system bankowy znajduje się w ogromnej części w rękach zagranicznych podmiotów (niemieckich, włoskich, austriackich, brytyjskich itd.), które transferują zyski do macierzystych central.

Skolonizowane gospodarczo kraje dojone są na dwa sposoby. Sposób pierwszy, to drenowanie zasobów przez dług publiczny, w wyniku którego budżet państwa staje się przepompownią kapitału od podatnika do wierzyciela – instytucji finansowej - wykupującego obligacje Skarbu Państwa. Sposób drugi, to zadłużenie indywidualne, gdy wkręceni na możliwie masową skalę w kredyt walutowy „konsumenci” stają się niewolnikami tyrającymi przez większość czasu na spłatę rosnącej wraz z kursem franka pożyczki. W obu przypadkach pieniądze wypływają gdzieś w siną dal, zubożając gospodarkę narodową eksploatowanego państwa. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież w ręku kredytobiorcy zostaje nieruchomość (dom, mieszkanie). To prawda, ale też do czasu. Gdy już bowiem spłaci po latach lichwiarski kredyt, to przechodzi wkrótce na głodową emeryturę... a wtedy znów pojawia się bank oferując mu „odwróconą hipotekę” - i w ten oto sposób nieruchomość po pewnym czasie tak czy inaczej staje się własnością banku.

Jak napisałem kiedyś w tekście „Gra kredytem”, kredyt walutowy to hazard: klient zakłada się z bankiem, że kurs nie wzrośnie w znaczącym stopniu, bank zaś „gra” na opcję przeciwną. I jestem dziwnie pewien, że banki konstruując ofertę doskonale wiedziały, że kurs franka będzie rosnąć. Jestem również przekonany, że celowo zniechęcano klientów do kredytów w rodzimych walutach (tak twierdzą choćby klienci banku Getin Nobel), by nagonić ich do kredytu we frankach szwajcarskich. Krótko mówiąc - kredytowa szulernia, gdzie jedna ze stron zna z góry wynik „zakładu”.

Proszę ponadto zwrócić uwagę, że dominujące na rynkach Europy Środkowo-Wschodniej banki w swoich macierzystych krajach nie rozpętywały podobnej „gorączki złota” na franka szwajcarskiego, choć mogłyby. Warto wspomnieć, iż chorwacka kuna powiązana jest z euro, zatem teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by w podobną matnię jak 100 tys Chorwatów wpędzić również obywateli strefy euro. Z jakichś jednak względów klientów z Niemiec, Austrii czy Włoch nie wystawiono na „nieograniczone ryzyko kursowe” związane z kredytem walutowym. Potwierdzałoby to domniemanie, iż mamy do czynienia z zaplanowanym drenażem i transferem kapitału z gospodarek peryferyjnych do centrum.

I tutaj nieuchronnie musi pojawić się pytanie: czy znajdzie się u nas siła polityczna, która zakazałaby tego szalbierczego procederu? Czy może któraś ze spraw przeciw bankom trafi przed Sąd Najwyższy, a ten wzorem odpowiednika z Islandii unieważni en masse „narzędzie spekulacyjne”, które oferowane było pod przykrywką kredytu? I nie ma co się oglądać na biadolenie banków – dadzą sobie radę, najwyżej do ich zagranicznych central nie trafi tyle, ile sobie założyły. By nie wypaść z rynku będą musiały przełknąć tę gorzką pigułkę, tak jak przełknęły na Węgrzech czy Islandii. Zresztą, to i tak nie są nasze banki, a kapitał jak się okazuje jednak ma narodowość i dobrze, aby został w Polsce.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:
http://podgrzybem.blogspot.com/2013/08/gra-kredytem.html