Wątpliwy powab wspólnej waluty

Istnieje wiele argumentów, by nie wprowadzać euro w naszym kraju. Ani teraz, ani w dającej się przewidzieć przyszłości: niekończący się kryzys strefy euro uwidoczniony na przykładzie Cypru, pogłębiające się problemy polskiej gospodarki, nie spełnianie przez Polskę technicznych kryteriów z Maastricht obowiązujących przy przyjmowaniu waluty unijnej i ogromne koszty temu towarzyszące. A wreszcie sprzeciw wobec tego kroku większości społeczeństwa i brak odpowiedniej większości w Sejmie, by zmienić konstytucję. Jednak rządzący co jakiś czas wracają do tego pomysłu.
 
W tej sprawie odbywają narady minister finansów z szefem NBP i przedstawicielami pracodawców. Zaś NBP rozpoczął cykl konferencji w całym kraju popularyzujących wspólną walutę europejską. Podczas jednej z nich prezes Belka zaproponował by - chcąc przyspieszyć wejście Polski do strefy - naszemu krajowi darować dwuletni okres obowiązkowo poprzedzający przyjęcie wspólnej waluty powiązany ze sztywnym kursem euro. Po to by było łatwiej (i szybciej) wejść do strefy. Przypomnijmy, że podczas ostatniej tzw. Rady Gabinetowej, prezydent Komorowski oznajmił, że chce, by Polska dołączyła do strefy euro. A także, by do 2015 r. Polska spełniła niezbędne do tego kryteria. Zaś zdaniem Tuska pozostawanie poza strefą euro jest dla Polski niebezpieczne. O tym, że jest dokładnie odwrotnie, przekonują opinie wielu ekonomistów. Namowom na przyjęcie euro nie daje się nabrać ok. 2/3 społeczeństwa, które w różnych badaniach socjologicznych na przestrzeni ostatnich miesięcy mówi tzw. wspólnej walucie zdecydowane „nie”.
- Obserwowaną w ostatnich tygodniach ofensywę propagandową ze strony władz na rzecz euro moim zdaniem można tłumaczyć chęcią „przykrycia” ofensywy PiS, przedstawiającego publicznie kandydaturę na premiera prof. Piotra Glińskiego, jako alternatywy dla obecnych władz - mówi pos. Paweł Szałamacha. Jego zdaniem obecna ekipa próbuje w ten sposób narzucać opinii publicznej własne tematy do dyskusji. W opinii Marcina Roszkowskiego, prezesa Instytutu Jagiellońskiego owa, „ofensywa na rzecz euro” obecnych władz mogła być spowodowana skończeniem się innych „tematów zastępczych”. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu Tusk opowiadał o Polsce jako o tzw. zielonej wyspie wzrostu na tle innych krajów unijnych z relatywnie niższym wzrostem PKB. Zaś obecnie premier jakoś milczy na ten temat.
W obecnej, niepewnej sytuacji gospodarczej w Polsce i na świecie, koszty jej wejścia do strefy euro byłyby szczególnie dotkliwe dla naszej gospodarki i osłabiły jej konkurencyjność. Wątpliwe, by taki krok wart był istotnego uszczuplenia atrybutów suwerenności państwa, których własna waluta i polityka monetarna stanowią istotne fundamenty. Brukselscy eurokraci poszli zresztą niedawno o krok dalej. Przyjęty przez europarlament i Radę UE tzw. dwupak daje unijnemu komisarzowi prawo do żądania od każdego z rządów krajów eurostrefy zmian w projekcie budżetu jeszcze zanim byłby przekazany do ich parlamentów.
To jednak nie wszystko. Przypomnijmy, że rezygnując ze złotego na rzecz unijnej waluty, zobowiązani bylibyśmy m.in. do finansowania zadłużonej po uszy Grecji czy innych krajów południa Europy. Jedna z gazet (Dziennik Gazeta Prawna) przelicza nasz ewentualny wkład na ten cel jako kwotę równą ok. 1/3 funduszy strukturalnych, które mielibyśmy otrzymać z UE w latach 2014–2020. Polska musiałaby także - podobnie jak inne kraje strefy euro - pomagać niektórym zagrożonym bankom z innych krajów unijnych. Po ewentualnym przyjęciu euro nasz bank centralny musiałby także przekazać Europejskiemu Bankowi Centralnemu część swoich rezerw walutowych, co uszczupliłoby je o kilka mld euro. Kwotę tę oblicza się na podstawie procentowej wielkości udziału Polski w ludności UE i jej PKB. Do tego dochodzi rodzaj składki członkowskiej (tzw. kapitał wspólnotowy), jaką ponoszą - na rzecz EBC - wszystkie banki centralne eurostrefy. W przypadku Polski chodziłoby o kwotę ok. 0,5 mld euro.
Przypomnijmy, że swoje zapłaciłoby także społeczeństwo. Potwierdzają to badania przeprowadzane w poszczególnych krajach unii monetarnej po wprowadzeniu w nich euro. Zwykle ceny usług, żywności i innych dóbr powszechnego użytku idą wtedy w górę. Pod pretekstem zaokrąglania cen w nowej walucie usługodawcy i handel korzysta z okazji, by je „wyrównywać”, oczywiście w górę, do poziomu w innych krajach strefy euro. Choć oficjalne, unijne statystyki mówią o nieznacznych podwyżkach „w granicach błędu statystycznego”, wystarczy się przejechać np. na Słowację, by przekonać się jak to wygląda w praktyce.
Podczas debaty „W obronie polskiego złotego” zorganizowanej przez PiS, Jarosław Kaczyński przypomniał, że ewentualna decyzja o wprowadzeniu euro w Polsce musi być podjęta w oparciu o merytoryczne przesłanki. A te muszą się odnosić do naszego interesu narodowego. Wobec tego możemy podjąć taką decyzję w ciągu lat kilku, kilkunastu albo i za kilkadziesiąt lat. O równie długiej perspektywie (15-20 lat) ewentualnego dojścia do euro przez Polskę myśli prof. Adam Glapiński, członek Rady Polityki Pieniężnej. Według kandydata PiS na premiera rządu technicznego prof. Piotra Glińskiego „zdecydowanie przeważają argumenty przeciwko szybkiemu wprowadzeniu euro i myśleniu o tym”.