Zakrawa to na horror, ale minister energetyki Rosji, Aleksandr Walentynowicz Nowak, oficjalnie przyznał, iż ZSRR i jej prawna następczyni - Rosja - aż w 25 tys. miejsc zatopiły swoje odpady nuklearne - informuje portal losy ziemi.
Podczas tej samej konferencji prasowej, odpowiedzialny w Ministerstwie Obrony Rosji za "opiekę" nad odpadami Oleg Kuzniecow, poinformował dziennikarzy, iż odpady promieniotwórcze zatopiono m.in. w: Bałtyku, Morzu Czarnym, Morzu Białym, Morzu Barentsa, Morzu Karskim, a także w Morzu Ochockim i Morzu Japońskim.
W Bałtyku obok Tallina leżą na dnie reaktory okrętów podwodnych, w innych miejscach całe łodzie podwodne starszej generacji, torpedy i wszelkie chemikalia, potrzebne do funkcjonowania takich jednostek. Wszystko to promieniuje.
Dopiero ok. 15 lat temu rosyjska Marynarka Wojenna rozpoczęła monitoring podmorskich składowisk. Pojemniki z odpadami już przerdzewiały, stąd niewykluczone są wycieki substancji radioaktywnych.
Według opinii Kuzniecowa dopiero poniżej głębokości 500 m może nastąpić skażenie radioaktywne. Teoretycznie nie powinno to zagrażać napromieniowaniem ryb, które potem wędrują na nasze stoły.
Rosyjski specjalista jest zdania, iż największym niebezpieczeństwem są zatopione wraz z reaktorami u wybrzeży Nowej Ziemi atomowe jednostki podwodne (sama Nowa Ziemia była największym poligonem nuklearnym byłego ZSRR) i części reaktorów, spoczywające na dnie nieopodal Sachalina. Te ostatnie są od lat przedmiotem sporu z Tokio, które żąda unieszkodliwienia promieniotwórczych śmieci w akwenie, gdzie łowią japońskie kutry.
Oleg Kuzniecow starał się zapewnić, iż celem ekipy prezydenta Putina będzie eliminacja powstających zagrożeń.
Zimą tego roku Rosjanie oficjalnie przyznali się do posiadania przynajmniej jednego pływającego magazynu zużytych prętów paliwowych ze swoich elektrowni jądrowych.
Tradycyjna metoda to pozostawianie prętów w basenach na terenie elektrowni atomowej, gdzie poddawane są stałemu chłodzeniu do czasu, gdy da się je poprzecinać i wyjąć pastylki uranowe. Potem wędrują do podziemnych składowisk na tysiące lat. Widocznie statek Lepse zakotwiczony na Morzu Północnym używa jako chłodziwa wody morskiej.
Kto wie, czy naprawdę w obiegu zamkniętym? Istnienie Lepse wyszło na jaw podczas skażenia północnej Europy (w tym Polski) jodem 131. Dokładnie w tym czasie załoga pływającego magazynu nuklearnych śmieci cięła pręty uranowe. Koniec końców o skażenie oskarżono Węgrów z instytutu badawczego w Budapeszcie i sprawa, jak zazwyczaj, dziwnie się rozmyła.
Rosjanie przynajmniej mówią już oficjalnie o podwodnych, bardzo prowizorycznych mogilnikach. Pozostali właściciele flot atomowych okrętów podwodnych (i nawodnych) od USA po Francję robią dokładnie to samo, co Moskwa, ale dyplomatycznie milczą.
Podczas tej samej konferencji prasowej, odpowiedzialny w Ministerstwie obrony Rosji za "opiekę" nad odpadami Oleg Kuzniecow, poinformował dziennikarzy, iż odpady promieniotwórcze zatopiono m.in. w: Bałtyku, Morzu Czarnym, Morzu Białym, Morzu Barentsa, Morzu Karskim, a także w Morzu Ochockim i Morzu Japońskim.
W Bałtyku obok Tallina leżą na dnie reaktory okrętów podwodnych, w innych miejscach całe łodzie podwodne starszej generacji, torpedy i wszelkie chemikalia, potrzebne do funkcjonowania takich jednostek. Wszystko to promieniuje.
Dopiero ok. 15 lat temu rosyjska Marynarka Wojenna rozpoczęła monitoring podmorskich składowisk. Pojemniki z odpadami już przerdzewiały, stąd niewykluczone są wycieki substancji radioaktywnych.
Według opinii Kuzniecowa dopiero poniżej głębokości 500 m może nastąpić skażenie radioaktywne [czemu, kocik? MD]. Teoretycznie nie powinno to zagrażać napromieniowaniem ryb, które potem wędrują na nasze stoły.
Rosyjski specjalista jest zdania, iż największym niebezpieczeństwem są zatopione wraz z reaktorami u wybrzeży Nowej Ziemi atomowe jednostki podwodne (sama Nowa Ziemia była największym poligonem nuklearnym byłego ZSRR) i części reaktorów, spoczywające na dnie nieopodal Sachalina. Te ostatnie są od lat przedmiotem sporu z Tokio, które żąda unieszkodliwienia promieniotwórczych śmieci w akwenie, gdzie łowią japońskie kutry.
Oleg Kuzniecow starał się zapewnić, iż celem ekipy prezydenta Putina będzie eliminacja powstających zagrożeń.
Zimą tego roku Rosjanie oficjalnie przyznali się do posiadania przynajmniej jednego pływającego magazynu zużytych prętów paliwowych ze swoich elektrowni jądrowych.
Tradycyjna metoda to pozostawianie prętów w basenach na terenie elektrowni atomowej, gdzie poddawane są stałemu chłodzeniu do czasu, gdy da się je poprzecinać i wyjąć pastylki uranowe. Potem wędrują do podziemnych składowisk na tysiące lat. Widocznie statek Lepse, w lutym pływający po Morzu Północnym, używa jako chłodziwa wody morskiej.
Kto wie, czy naprawdę w obiegu zamkniętym? Istnienie Lepse wyszło na jaw podczas skażenia północnej Europy (w tym Polski) jodem 131. Dokładnie w tym czasie załoga pływającego magazynu nuklearnych śmieci cięła pręty uranowe. Koniec końców o skażenie oskarżono Węgrów z instytutu badawczego w Budapeszcie i sprawa, jak zazwyczaj, dziwnie się rozmyła.
Rosjanie przynajmniej mówią już oficjalnie o podwodnych, bardzo prowizorycznych mogilnikach. Pozostali właściciele flot atomowych okrętów podwodnych (i nawodnych) od USA po Francję robią dokładnie to samo, co Moskwa, ale dyplomatycznie milczą.
Beata Traciak http://interia360.pl/art…; 2012-06-22
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 5892
To jak właściwie rozbraja się pręty uranowe? Chętnie bym to poprawiła.