De gustibus...

De gustibus....

Rzeczpospolita opublikowała niedawno apel o ratowanie rodzimych ziół i kwiatów zagrożonych modą na trawnik „angielski”, wystrzyżony jak sierść na rasowym foksterierze – do gołej skóry, czyli do samej ziemi. Wiem coś o tym. Zarząd ogródków działkowych regularnie udziela nam nagan z wpisaniem do akt za rzekomo zaniedbaną działkę. Ideałem estetycznym zarządu i naszych sąsiadów jest wygolony na łyso trawnik i „trzy róże w cztery rzędy”. Sąsiedzi walczą z naszymi rumiankami i łubinami kwasem solnym albo jakimś ługiem. Jest to mecz do jednej bramki. Przecież nie będziemy w retorsji niszczyć ich róż.

W letnie popołudnia od sąsiadów dociera zapach smażonego boczku, biesiadne okrzyki oraz muzyka, której nie potrafię zidentyfikować, ale na pewno jej bardzo nie lubię. Nie ośmieliłabym się słuchać na działce muzyki, którą lubię. Dobrze pamiętam, że gdy pewnego razu w ośrodku jeździeckim na Mazurach słuchaliśmy ze znajomym mszy h moll Bacha, instruktorzy dzielący z nami domek poskarżyli się właścicielowi stadniny, że nękamy ich muzyką pogrzebową.

 

W Warszawie opieka społeczna usiłuje umieścić chorego sąsiada wbrew jego woli w domu starców. Wizytująca go kurator sadowa orzekła, że sąsiad ma brudne i zaśmiecone mieszkanie, bo wszystkie ściany są zastawione regałami z książkami. Kiedy nieśmiało zaprotestowałam przeciwko nazywaniu książek śmieciami odparła, że jak powszechnie wiadomo gromadzą się w nich groźne dla zdrowia bakterie i roztocza. Piękne, choć zniszczone intarsjowane podłogi, pani kurator chciałaby przykryć panelami, a zabytkowe okna wymienić na plastikowe. Taki plan remontu mi przedstawiła. Nie zastanawia jej fakt, że sąsiad przeżył w swoich warunkach prawie 80 lat, więc nie są one chyba zabójcze.

Rozumiem, że pani kurator chciałaby urządzić mieszkanie staruszka według swego gustu, który określam jako estetykę szaletu dworcowego. W łazience kafelki pod sufit, lakierowane podłogi i zero książek. Powiem szczerze –nic mnie jej gust nie obchodzi i nie chcę wiedzieć czy posiada tylko książkę kucharską, czy jeszcze jakąś inną oraz jak ma urządzone własne mieszkanie. Przeraża mnie jednak, że od jej standardów estetycznych i życiowych może zależeć los starego człowieka. Jeżeli nie podporządkujemy się zaleceniom pani kurator starszy pan, który choć ma orzeczone starcze otępienie, doskonale sobie radzi przy pomocy sąsiadów, zostanie siłą przewieziony do jakiegoś zakładu, gdzie spędzi resztę swoich dni w pasach, z cewnikiem i w pampersie ( już go to spotkało w szpitalu- oczywiście dla jego własnego dobra), a jego ukochane książki wylądują w śmietniku.

 

Nie obchodzi mnie również, co piją i jakiej muzyki słuchają sąsiedzi na działce. Pogodziłam się nawet z tym, że nie mam odwagi słuchać tu Bacha. Rozwiązanie jest proste. Jeżeli sąsiedzi okażą się zbyt dokuczliwi sprzedamy działkę i po problemie.

Obawiam się jednak, że jeżeli politycy będą kontynuować swą radosną twórczość ustawodawczą, to wkrótce zarząd ogródków każe mi (dla mego własnego dobra) dostosować się do standardów działkowych, czyli konsumować kiełbaski z grilla popijane białym, ciepłym, półsłodkim winem i wyginać śmiało ciało w rytm hitów z wiejskiej dyskoteki.

Brzmi to jak żart, ale przecież dokładnie tak wygląda obecnie w Polsce sytuacja rodziców i ich dzieci. Muszą dostosowywać się do cudzych standardów i obyczajów. Muszą zastanawiać się czy ich styl życia, urządzenie mieszkania i metody wychowawcze przypadną do gustu pani kurator, która może mieć przecież zupełnie inne upodobania i inne poglądy na życie.

Pani kurator, która nie lubi czytać, może stwierdzić na przykład, że nadmierna ilość książek w mieszkaniu zagraża zdrowiu dziecka. Małą Różę, o którą potem walczyli dziennikarze, odebrano rodzicom, bo jakąś porządnicką panią kurator raziły kruszki na stole wiejskiej chaty.

Sąd i kurator mogą też stwierdzić, że dziecko nie ma z matką więzi. Znany jest przypadek, że sąd odebrał małe dziecko zajętej pracą zawodową, samotnej matce i oddał służącej, bo dziecko spędzające z gosposią dużo czasu z oczywistych przyczyn ją polubiło.

Sąd może też dojść do wniosku, że wręcz przeciwnie- dziecko jest zbyt przywiązane do matki. (Widać doskonale jak bezsensownie arbitralne są te orzeczenia) Oglądałam wstrząsający reportaż z wyrywania matce pod tym pretekstem (przez policję, komornika i kuratora) małego chłopczyka, który płakał i błagał: „ dajcie mi jeszcze jedną szansę.”

Dotychczas powód do obaw miały tylko te rodziny, które z jakiś przyczyn ( na przykład przez konflikt między rodzicami dziecka) znalazły się w obszarze zainteresowań wymiaru sprawiedliwości, a decyzję o odebraniu dziecka podejmował sąd rodzinny. Teraz będzie gorzej- każda rodzina będzie kontrolowana przez społeczne komisje przypominające jako żywo niesławną inspekcję robotniczo chłopską, a dziecko będzie mógł odebrać pracownik socjalny na podstawie swego widzi mi się.

Nie jesteś w stanie przewidzieć, co się wylęgnie w głowie takiego pracownika albo w głowach specjalnej komisji do prześladowania rodziców, jaka ma - w świetle nowej ustawy- powstać w każdej gminie. Nie jesteś w stanie dostosować się do standardów życiowych i estetycznych ludzi, którzy działając nawet w dobrej wierze, mogą być po prostu prymitywni i głupi. Mogą również skrzywdzić ciebie i twoje dziecko przez zemstę czy zawiść. Czy ktoś z ustawodawców zastanowił się, jaką świetną okazją do wyrównywania porachunków sąsiedzkich jest praca w zespole kontrolującym rodziny?

 

Za czasów komuny, najlepszym środkiem antykoncepcyjnym była – według znanego dowcipu - powieszona nad łóżkiem kartka z tekstem: „ pomyśl, że możesz spłodzić Albina Siwaka”. Podobnie działać będzie teraz tekst ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, podpisanej ochoczo, wbrew protestom rodziców, przez Bronisława Komorowskiego.