Pożytecznymi idiotami miał określać Lenin zachodnich dziennikarzy, którzy pisali entuzjastycznie o rewolucji bolszewickiej, ukrywając jednocześnie jej niepowodzenia.
Od paru dni obserwujemy w mediach w Polsce festiwal informacji, jak to Polska chce grać w pierwszej lidze, bo zgłosiła propozycję głębokich reform Unii Europejskiej.
Zaczęło się od wystąpienia ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie. Zaprezentował on ni mniej ni więcej, tylko koncepcję federacyjnej Unii Europejskiej, a więc związku państw o mocno ograniczonej suwerenności z silnym politycznym centrum, które przecież tylko przejściowo mieści się w Brukseli, a nieuchronnie musi się przenieść do Berlina.
Po kilkudziesięciogodzinnym wahaniu tezy zawarte w wystąpieniu Sikorskiego poparł w całej rozciągłości premier Tusk, a wczoraj także, wprawdzie dosyć niezbornie, prezydent Komorowski.
Szybko okazało się jednak, że tak naprawdę wystąpienie Sikorskiego w Berlinie było inspirowane przez niemiecki rząd. Ponad 3 tygodnie temu do mediów wyciekło memorandum tego rządu przygotowane przez tamtejsze MSZ „Przyszłość UE”, z którego jednoznacznie wynika, jak przyszłość Europy wyobrażają sami Niemcy.
Niemcy chcą europejskiego superpaństwa, do którego będą uciekały dotychczasowe państwa narodowe, przygniecione skutkami kryzysu finansowego i gospodarczego rozlewającego się po Europie.
Wygląda więc na to,że to sami Niemcy ustami ministra Sikorskiego wprowadzili do debaty europejskiej kwestię swojego całkowitego przywództwa w Europie i to nie przy pomocy „czołgów”, ale dominacji ekonomicznej.
Im bliżej do szczytu UE w Brukseli w dniach 8-9 grudnia, tym dociera do nas więcej informacji, jak Niemcy wyobrażają sobie porządek europejski w najbliższych latach.
Nowy traktat, który forsuje Merkel, ma zawierać nie tylko hamulec zadłużenia, a więc powtórzenie kryteriów fiskalnych z Maastricht (deficyt sektora finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB, dług publiczny niższy niż 60 proc. PKB), ale także zobowiązanie do reformy systemu emerytalnego na wzór niemiecki (wiek emerytalny przynajmniej 67 lat dla kobiet i mężczyzn), ujednolicenie podatków dochodowych (Niemcom zależy na wyrównaniu stawek podatku dochodowego od osób prawnych - CIT), a także politykę oszczędnościowej w postaci kontroli budżetów narodowych przez Komisję Europejską (a tak naprawdę przez niemiecki Bundestag).
W zamian za to Niemcy miałyby się zgodzić na to, żeby Europejski Bank Centralny kupował obligacje państw należących do strefy euro (podpisujących się pod nowym traktatem), które mają problemy z ich rynkową sprzedażą. Jest to zgoda na to, aby co jakiś czas EBC uruchamiał dodatkowo maszyny drukarskie i wyprodukował takie ilości euro, jakie są niezbędne do obsługi starych długów krajów strefy euro, mających kłopoty z ich obsługą.
Niestety po wystąpieniu Sikorskiego i wypowiedziach premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego nie możemy mieć złudzeń: Polska jest gotowa podpisać się pod nowym traktatem proponowanym przez Niemcy obydwoma rękami.
Wprawdzie nie było na ten temat żadnej dyskusji w polskim Parlamencie - ba, nawet chyba na forum Rady Ministrów - a wygląda tak, jakby decyzje już zostały podjęte i niepewne jest tylko to, czy Niemcy przyjmą nas do paktu „euro plus”, bo przecież nie należymy do strefy euro.
Nie przeraża nas wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat dla kobiet i mężczyzn (choć przy naszym poziomie ochrony zdrowia oznacza to, że przyszli emeryci będą pobierali świadczenia zaledwie parę lat), nie przeszkadza nam ujednolicenie stawek podatku dochodowego od firm (choć pozbawiamy się w ten sposób jednej z ostatnich przewag konkurencyjnych), nie jesteśmy zbulwersowani tym, że najpierw o dochodach i wydatkach naszego budżetu będzie decydowała Bruksela, a tak naprawdę Berlin, dopiero później zaś polski parlament, wreszcie jesteśmy gotowi finansować stare długi państw strefy euro.
Pożyteczni idioci czy jednak coś więcej?
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 5091
Otóż jedenastego listopada 2008 roku zadzwonił do mnie mój kolega z Warszawy. Inteligent, którego zna pół stolicy. Powiedział, że z okazji 90-tej rocznicy odzyskania niepodległości postanowił zadzwonić do przyjaciół z życzeniami. Zdziwiłem się, gdyż nigdy wcześniej tego nie robił.
Kolega przeszedł do życzeń. W jego głosie wyczułem narastające emocje, ale pomyślałem, że się wzruszył. I wtedy grom uderzył z nieba. Kolega oznajmił, cytuję dosłownie: „Drogi przyjacielu! W dniu dzisiejszego święta życzę tobie oraz wszystkim Polakom, żeby to bydło ze stajni Kaczorów, ktoś nareszcie w sposób metodyczny wyrżnął, co do jednej sztuki, zakopał w głębokich dołach i zalał gaszonym wapnem, żeby z nich nic nie zostało”. Z każdym jego słowem czułem jak w jego głosie wzmaga się jakaś niekontrolowana, obłąkańcza nienawiść, co gorsze, że on święcie wierzy w to, co mówi.
Zszokowany, odłożyłem słuchawkę. Męczyło mnie jednak, co mogło tego człowieka skłonić do tak wynaturzonej formy nienawiści. Wtenczas przypomniałem sobie mojego przyjaciela Niemca. Jest to wykształcony człowiek wysokiej kultury. Przemiła rodzina, urokliwe dzieci i morze dobroduszności. Wielokrotnie u niego gościłem.
Jednakże, za każdym razem jak wracałem od niego do Polski, dręczyło mnie pytanie, jak to było możliwe, że podobni mu Niemcy w czasie Drugiej Wojny Światowej dopuścili się tak straszliwych zbrodni. Świat już zna odpowiedź. Otóż, Adolf Hitler zdołał wtedy wmówić „światłym” obywatelom Rzeszy, że byli lepszymi od innych nad-ludźmi. Straszliwe skutki tej ideologii wszyscy świetnie znamy.
Minęły trzy lata od czasu telefonu mojego warszawskiego kolegi. W międzyczasie spadła na Polskę tragedia smoleńska, która, jak miałem nadzieję wytłumiła nieco waśnie między Rodakami. Postanowiłem więc zapytać mojego warszawskiego kumpla, czy nadal tak myśli jak przed trzema laty. A on, w jeszcze bardziej nienawistnym tonie odparował, cytuję: „co prawda wygraliśmy wybory, ale wciąż nie mogę się pogodzić się z myślą, że tej pisowskiej swołoczy nikt jeszcze nie dorżnął”.
I wtedy przyszło mi do głowy przerażające skojarzenie. Aż strach pomyśleć, ale zdałem sobie sprawę, że mojemu koledze wmówiono, a on w to głęboko uwierzył, że przynależy do grupy Polaków, którzy są „lepsi” od tych „gorszych”. A to już nie jest bynajmniej zabawne.
Dlaczego? Czy pamiętacie Państwo przesłanie filmu „Kabaret”? Nie? Więc w skrócie przypomnę, że akcja filmu toczy się w Berlinie w okresie dochodzenia Hitlera do władzy. Mieszkańcy niemieckiej stolicy radują się ogarnięci poczuciem wyższości nad „gorszymi od nich” i bez żadnych hamulców moralno etycznych brutalnie depczą wszelkie normy, obyczaje i świętości. Sprawę ewentualnych analogii do polskich, post-smoleńskich nastrojów, mniemań i przeświadczeń pozostawiam do oceny Państwa.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)