Czerwcowe parady

Na wspomnienia zebrało mi się z okazji okrągłej, dwudziestej rocznicy radosnej przemowy telewizjnej o treści następującej – „Proszę państwa, 4 czerwca 89 roku skończył się w Polsce komunizm”. Po tym rozległ się tłumiony chichot, tak jak by wygłosiła to pensjonarką, a nie doświadczona aktorka. Tej dojrzałej pani, strojącej miny podlotka, nie mieściło się pewno pod bujną ondulacją, że te wybory demokratyczne w 35 % mogły być jeno przyklepaniem związku, zawartego wcześniej przez jaruzelsko-kiszczakowskiego czekistę z kuroniowo-geremkową tzw. lewicą laicką.

 

Wieści o ruchu dysydenckim po roku 1968 przyjmowane były z rezerwą w kręgu moich krewnych i znajomych. I to nie z powodu uprzedzeń etnicznych, czy wyznaniowych – jak zwykli orzekać państwo Wanda Rapaczynski i Adam Michnik – ale za przyczyną tego, że prawie wszyscy przynależący do tego towarzystwa, byli potomkami działaczy przedwojennej Komunistycznej Partii Polski, po wojnie stalinowskich aparatczyków, nierzadko funkcjonariuszy bezpieki. Podobnie było z ruchem KOR-owskim, chociaż wtedy nie mieliśmy pojęcia o tym, że tę inicjatywę zapoczątkowali byli harcerze tzw. Czarnej Jedynki pod kierownictwem Antoniego Macierewicza i Piotra Naimskiego. Zbyt łatwo jednak pozwolili na to, aby Kuroń i Michnik wyrwali im ją z rąk...

 

Rezerwa nasza była też konsekwencją wiedzy o metodach działania Ochrany, tajnej policji imperium rosyjskiego. Jej ulubionym zajęciem było prowokacyjne tworzenie przeróżnych organizacji rewolucyjnych, w celu infiltracji i kontrolowania buntowniczo usposobionych kręgów poddanych cara. Ostrożność nakazywała też bliższa w czasie historia Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Od wiosny 1948 r. organizacja ta znalazła się pod całkowitą kontrolą UB. Tzw. V komenda WiN była instrumentem służącym do wyłapywania Żołnierzy Niezłomnych, próbujących wciąż walczyć o wolność Ojczyzny...

 

Wydarzenia roku 1980, podobnie jak bunty z lat 1956, 1970 i 1976, były czymś zupełnie innym. To nie był protest reformatorskiej grupki komunistycznych odszczepieńców. Strajki lipcowe, wybuchające spontanicznie to w jednym, to w drugim ośrodku przemysłowym, przebiegły Polskę niczym fala sejsmiczna. Bez wątpienia było to zjawisko masowe, ogarniające miliony. Pamiętam radosny przemarsz przez Warszawę ludzi wracających pieszo z pracy obok tramwajów zatrzymanych przez strajk. Wszyscy byli świątecznie radośni i pozdrawiali serdecznie tramwajarzy...

 

Wśród moich znajomych nastroje w sierpniu dojrzały i skonkretyzowały się, można by je chyba określić jako insurekcyjno-powstańcze. Wieczorami przylepieni byliśmy do odbiorników radiowych, z których – poprzez odgłos pracy traktora – przebijały się informacje z Polski, docierające do nas okrężnie za pośrednictwem radiostacji zachodnich. Z trwogą nasłuchiwaliśmy, czy od wschodu – zgodnie z doktryną Breżniewa, tolerowaną przez Zachód – nie jadą na nas sowieckie czołgi. Pokrzepiała nas nadzieja płynąca z tego, że od wielu miesięcy Armia Czerwona uwikłała się w ciężkie walki w górach Afganistanu i przez to moskiewski niedźwiedź nie będzie się palił do zbrojnej inwazji na Polskę...

 

Poczytuję to sobie za zaszczyt – byłem członkiem założycielem NSZZ „Solidarność”. Stwierdzenie to nie jest przesadą, byłem bowiem założycielem takim samym, jak wszyscy ci, którzy we wrześniu i październiku 1980 r. organizowali komitety założycielskie i założycielskie zebrania załóg pracowniczych. Wszystko to przy akompaniamencie niedwuznacznych pogróżek gremiów kierowniczych i partyjnych w przedsiębiorstwach. Mieliśmy przy tym pełną świadomość, że tym sposobem łamiemy monopol władzy komunistycznej, co do tamtej pory kończyło się niezmiennie tak jak na Węgrzech w roku 1956, lub w Czechosłowacji w 1968.

 

Obawialiśmy się, że ten karnawał zostanie nagle przerwany siłą. Przeszkodził temu chyba błyskawiczny rozwój Związku, co pewnie zaskoczyło komunistów – w trzy miesiące było nas już 10 milionów! Przekonywaliśmy się wzajem, że im dłużej to będzie trwało, tym bardziej nieodwracalne zmiany spowodujemy w świadomości narodu. Spieszyliśmy się, aby ten monopol przełamywać w jak najszerszym zakresie, a szczególnie w dziedzinie rozpowszechniania informacji.

 

Genialne były panie obsługujące teleksy. Samorzutnie ustanowiły priorytet dla depesz Komisji Krajowej oraz komisji regionalnych. Każdy zakład miał dalekopis i cała sieć teleksowa pracowała głównie dla potrzeb „Solidarności”. W połączeniu z masowym kserowaniem i eksplozją prasy związkowej typu powielaczowego, powodowało to całkowitą bezradność propagandy reżimowej, która zawsze pozostawała z tyłu...

 

Solidarność od początku była nasza, chociaż nieprzerwanie trwały próby jej zdominowania zarówno przez szpiclów komunistycznej bezpieki, jak i przez dysydenckich reformatorów komunizmu. Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki na samym początku, od razu po przyjeździe do Gdańska, namawiali Międzyzakładowy Komitet Strajkowy do rezygnacji z głównego postulatu – związków zawodowych niezależnych od partii komunistycznej. Panowie doradcy spotkali się jednak ze stanowczą odprawą, działaczy Wolnych Związków Zawodowych, wcześniej powołanych do życia przez Andrzeja Gwiazdę, Krzysztofa Wyszkowskiego i Antoniego Sokołowskiego.

 

We wrześniu 1981 r., w czasie I Krajowego Zjazdu Delegatów kornikom nie udało się zdominować władz związku, które stały się faktyczną społeczno-narodową reprezentacją Polaków. Nie udało im się też przeforsować uchwały, według której „Solidarność” miała być spadkobierczynią i kontynuatorką ruchu KOR-owskiego. Większość tuzów zasiadających później pod sztandarem Solidarności przy okrągłym stole, w tym Kuroń, Michnik i Geremek, musieli wtedy, w 1981 r. zadowolić się szeregowym członkostwem związku!...

 

Sytuację odmienił diametralnie stan wojenny i późniejsza delegalizacja NSZZ „Solidarność”. Konspiracyjnymi strukturami znacznie łatwiej jest manipulować niż statutowymi gremiami kierowniczymi. Wystarczy kogoś niewygodnego nie zawiadomić o kolejnym spotkaniu, a na jego miejsce wezwać sobie podporządkowanego akolitę. Przychodząca z Zachodu pomoc – ok. 1 miliona dolarów rocznie – stwarzała kolejne możliwości manipulacji. Nieodpowiednie z jakiegoś punktu widzenia osoby lub grupy można było zagłodzić nie przekazując im pieniędzy...

 

Teraz można opowiadać historyjki o tym, że rywalizację o przywództwo w podziemnej „Solidarności” wygrali najodważniejsi, najofiarniejsi i najsprawniejsi organizacyjnie, że oni zmusili komunę do rozmów okrągłego stołu. Ale można też powiedzieć, że to władze PRL-u były stroną aktywną. Poinformowane przez władcę Sojuza, Michaiła Gorbaczowa, że muszą sobie radzić bez pomocy Moskwy, wyselekcjonowały do rozmów ludzi najwygodniejszych z punktu widzenia realizacji własnych interesów...

 

O czym bowiem świadczy choćby przypadek Adama Michnika? Ów to bojownik o wolność i demokrację, od lutego 1985 r. do września 1986 r. siedząc w więzieniu totalitarnego państwa, napisał i wydał drukiem dwie książki „Z dziejów honoru w Polsce” – 236 str.; „Takie czasy... Rzecz o kompromisie” – 144 str. oraz kilka esejów po ok. 40 str. każdy. Wszystko to rzetelnie udokumentowane i zaopatrzone w liczne cytaty. Taka aktywność twórcza niemożliwa jest bez podstawowego warsztatu pisarza, który stanowi solidna biblioteka podręczna. W tym samym czasie moi znajomi, siedzący za konspirację solidarnościową mieli bardzo poważne problemy z przekazaniem na wolność najmniejszego karteluszka z grypsem, a ich cele nękane były częstymi kipiszami w poszukiwaniu głównie materiałów piśmiennych właśnie, bo ich posiadanie było zabronione przede wszystkim!

 

We wzmiankowanym dorobku pisarskim więźnia Michnika znajdzie się bez trudu projekt przyszłego porozumienia wraz z 30-procentowymi wyborami. Więc nie dziwota, że ów dżentelmen brylował, jako jedna z głównych figur, na marmurach pałacu namiestnikowskiego w czasie okrągłego stołu. Był również duszą towarzystwa na suto zakrapianych balangach w Magdalence, gdzie w istocie doszło do zbliżenia, o którym wspomniałem na wstępie. Jego to zawołanie – „Wasz prezydent, nasz premier!” – było też hasłem do dalszych reform peerelu...

 

A sztandar „Solidarności” był im wszystkim potrzebny, bo w Polsce żyła pamięć o tym ruchu z lat 1980-81, którego statutowe gremia, jedyne wybrane demokratycznie, były uznawaną powszechnie reprezentacją społeczeństwa. Nie zostali do tych gremiów wybrani: Kuroń, Michnik, Geremek czy Mazowiecki. Generał Kiszczak wybrał ich wraz z grupą swoich TW na przedstawicieli Solidarności roku 1989. Dołączyła do tego garstka pożytecznych idiotów, chociaż kto chciał ten widział, że delegalizacji NSZZ „Solidarność” nikt nie zamierzał cofnąć, a Wałęsa najgwałtowniej sprzeciwiał się zwołaniu statutowych władz Związku. W sądzie zarejestrowano natomiast nową organizację pod starą nazwą, z nowym statutem i nowymi władzami...

 

Założycielskim grzechem pierworodnym III RP było kłamstwo, a za kłamstwem szło oszustwo. Jak magnes przyciągało to tabuny złodziejowatych kombinatorów, którzy dołączali do elit reżimu i lewicy laickiej. Jeszcze raz przypomnę słowa śp. profesora Romualda Kukołowicza, wypowiedziane wtedy do Wałęsy – „Panie Leszku, nie można budować przyszłości narodu na fundamencie fałszywych bytów!” Z powodu opisanych tu skrótowo szalbierstw, herosi obalania w Magdalence flaszek (a nie komuny) tak nie lubią zawartości archiwów, znajdujących się teraz pod pieczą IPN.

 

Ale czy Polacy nie chcieli być oszukiwani? Przecież wszystko to, co można tu przeczytać mówiliśmy wtedy w roku 1989, a jeszcze więcej mówiliśmy przed pierwszymi, wolnymi wyborami parlamentarnymi, które Polska miała – jako ostatnia z krajów demokracji ludowej – 27 października 1991 r...

 

Kto to mówił? Wypowiadała się tak Grupa Robocza Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, powstała w marcu 1987 r. Jej głównymi inicjatorami byli Andrzej Gwiazda, Seweryn Jaworski, Marian Jurczyk, Jerzy Kropiwnicki, Jan Rulewski, Andrzej Słowik i Stanisław Wądołowski. Mówiliśmy my, działacze Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu „Solidarności”, którzy sprzymierzeni z „Solidarnością Walczącą”, pod kierownictwem Kornela Morawieckiego, utworzyliśmy później Partię Wolności.

 

Podobnie mówiło wielu, ale kto nas chciał wtedy słuchać?... Większość poszła za fotkami zrobionymi w towarzystwie Wałęsy. Poszli za tym, jak za głosem fletu szczurołapa z Hamelin! Jak wielu urzeczonych jest tymi dźwiękami do dzisiaj?...