Zaradność koszarowo akademikowa

Aby w jednej sali przybyło, w drugiej musi ubyć! Tak brzmi fundamentalna zasada, według której funkcjonuje zaradność wspomniana w tytule. Wielu ludzi w Polsce uważa, że w niej wyraża się szczyt zdolności organizacyjnych. Stąd pewno w niektórych kręgach nie mówi się ukradł, lecz zorganizował albo pozyskał, np. drogą przekształceń własnościowych.

 

Całe ludy kiedyś wybierały sobie taką metodę na życie – choćby Wikingowie albo Litwini-budrysi. Gdy kraj był w potrzebie ogłaszano „trzy wyprawy na świata trzy strony: Olgierd ruskie posady, Skirgieł Lachy sąsiady, a ksiądz Kiejstyt napadnie Teutony”. Zaradność taka okazywała się jednak całkowicie bezradna w przypadkach, gdy chciałoby się coś zbudować, powiedzmy most lub drogę. Być może z tego powodu, rywalizację o prymat w świecie cywilizowanym wygrały ludy bardziej uzdolnione w tworzeniu i budowaniu niż w rabunku i kradzieży.

 

Do tych rozważań skłoniła mnie lektura w weekendowej Rzepie pod tytułem „Rewolucja Tuska”. W tym artykule profesor Zdzisław Krasnodębski załamuje ręce nad upodobaniem rodaków do małomiasteczkowego ideału elegancji – „Dobre wrażenie Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich zastąpione zostało dobrym wrażeniem Radka Sikorskiego i Donalda Tuska.” Kolejna odmiana, skonstatowana przez profesora sięga głębiej w istotę polskiej rzeczywistości. Jest to zastąpienie Ordynackiej NZS-em. Nie chodzi tu oczywiście o wszystkich byłych członków NZS, lecz o tych tylko, którzy liderują w PO.

 

Jak powiedziałem, na pewno nie dotyczy to wszystkich. Cechą upodobniającą obydwa środowiska jest jednak zimny, cyniczny pragmatyzm ich członków w sferze umiejętności zabiegania o korzyść osobistą. Jednych i drugich ukształtowała podkultura domów studenckich, bo stamtąd rekrutowała się chyba większość działaczy zarówno SZSP jak i NZS. Ludzi wyrwanych za młodu z macierzystych środowisk, gdzie pod presją otoczenia respektowali moralność, ale tzw. z zewnątrz sterowaną.

 

Wśród działaczy wszelkich ruchów studenckich PRL-u dominował specyficzny typ cwaniactwa. Przypomnę spółdzielnie studenckie, które były instrumentem robienia kokosów kosztem trudu kolegów frajerów. Poza tym za komuny nic nie można było uzyskać normalnie – wszystko trzeba było załatwiać. Dobrym działaczem był taki, który dobrze załatwiał, a więc umiejętnie powodował, iż naszym przybywało to, co ubyło innym lub do nich nie dotarło.

 

Platforma Obywatelska szła do wyborów w roku 2005 pod hasłem IV Rzeczypospolitej. Autorem tego hasła był nawet profesor Paweł Śpiewak, a jego głównym orędownikiem Jan Rokita. Obaj panowie byli teoretykami programowymi, projektodawcami daleko idących zmian i likwidacji rzeczypospolitej kolesiów tak licznie zaludnionej postaciami z Ordynackiej. W czasie wyborów w roku 2007 obaj dżentelmeni byli już poza PO, zostali z tej partii wyślizgani, a „IV rzeczpospolita” stała się inwektywą. Co w tym dziwnego? –  wizjonerzy sanacji Polski nie byli przecież kolegami z ruchu studenckiego...

 

Czyżby to był ironiczny rechot historii. Nieco młodsi od tuzów wyrosłych na SZSyPie, dawni działacze NZS szczytnie zastępują za sterami nawy państwowej swoich poprzedników i udanie robią dobre wrażenie. Są tak samo dobrze wykształceni, zdolni i utalentowani, nie mniej sprawni w przekształceniach własnościowych i wszelkich innych kombinacjach alpejskich. Tak samo jak starszych kolegów z Ordynackiej, platformersów też przerósł organizacyjnie problem budowy dróg i autostrad, chociaż mają na to pieniądze nawet unijne...

Aby w jednej sali przybyło, w drugiej musi ubyć!