NAD BUGIEM

 

 

-          Ki diabeł – mruknął Kazimierz Z., gdy tuż koło spławika z wody wynurzyło się podłużne żelastwo.

Był mieszkańcem jednej z nadbużańskich wiosek i tego poranka siedział sobie na brzegu rzeki, łowiąc ryby i popijając samogon z butelki po Absolucie.

- Wygląda jak lufa czołgu – pomyślał, gdy żelastwo wychynęło z wody jeszcze bardziej. Ostatnio po raz kolejny obejrzał w telewizji serial „Czterej pancerni i pies” i na czołgach się znał.

Istotnie, z rzeki wypełzł ociekający wodą czołg, a za nim następny, i następny, i tak bez końca, jak okiem sięgnąć. Na brzegu tyraliera czołgów zatrzymała się. Na pierwszym z nich otworzyły się włazy, z których wygramoliło się dwóch przysadzistych mężczyzn o kwadratowych twarzach, w wysokich wojskowych czapkach, ubranych w mundury obwieszone dziesiątkami medali. Również z włazów wszystkich pozostałych czołgów wychynęli czołgiści.

Oficerowie na pierwszym czołgu wyjęli lornetki i zaczęli lustrować teren.

- Dziwne – powiedział starszy z nich – gdie polskaja armija?

- O smatri – odpowiedział drugi – tam ktoś idzie.

Rzeczywiście, w oddali pojawiły się dwie sylwetki mężczyzn wyglądających na urzędników państwowych. Mężczyźni podeszli do pierwszego czołgu, po czym jeden z nich powiedział:

- Witajcie w Polsce. Pozwólcie panowie, że się przedstawimy. Ja jestem Tusk. Donald Tusk. Jestem premierem. A to mój kolega, pan Klich, minister obrony.

Starszy z oficerów na czołgu, ten, który miał o kilka tuzinów więcej medali, poczerwieniał, nadął się i wrzasnął:

- Gdie polskaja armija?! Chcemy się bić!

- Ehm… - zaczął niepewnie minister Klich – nie ma polskiej armii. Zlikwidowaliśmy ją w ramach oszczędności i braku zagrożenia…

- I dlatego chcieliśmy was prosić – wszedł mu w słowo premier Tusk – w imię statusu ONZ, humanizmu i dobrosąsiedzkich stosunków, abyście zaniechali tej inwazji.

Gdyby na nadbużańskich łęgach wylądowało w tej chwili UFO, twarze obu oficerów na czołgu nie mogłyby wyrażać większego zdumienia.

Potem zaczęli się śmiać – najpierw dwaj oficerowie, a za nimi wszyscy inni czołgiści. Śmiali się tak, że nie mogli złapać tchu, trzymali się za brzuchy, a nie tarzali się ze śmiechu chyba tylko dlatego, że siedzieli we włazach czołgów.

Nagle starszy oficer charknął kilka razy, złapał się za serce po czym opadł bez życia na pancerz czołgu. Następnie to samo spotkało jego kolegę, a potem po kolei wszystkich pozostałych czołgistów.

Na nadbużańskich łęgach zaległa cisza.

Minister Klich podszedł ostrożnie do zwisającego bezwładnie z włazu starszego oficera i delikatnie ujął go za przegub.

- Brak pulsu. Nie żyje. Wygląda na to, że wszyscy nie żyją. Umarli ze śmiechu. A nie mówiłem – powiedział, odwracając się do premiera Tuska – że się uda?!