Wybuch wojny 1 września 1939 zastał rodzinę mojej Matki, Anny Rudzińskiej, we Lwowie. Mama miała 20 lat. Poniżej fragment jej wspomnień o tym, jak jej Ojciec a mój Dziadek Bronisław Wojciechowski senior (1893-1966), oficer WP, poseł na Sejm i wicedyrektor wielkich przedsiębiorstw naftowych "Gazolina", uratował się jesienią 1939 przed aresztowaniem przez Sowietów i prawdopodobnie dzięki temu przed wywózką i śmiercią w Katyniu.
"Ojca mego przyszli, o ile wiem, aresztować jako pierwszego we Lwowie.
Było to około 22, 23 września 1939. Przyszło po niego trzech pracowników KGB. Powiedziałyśmy im, że jest w pracy. Był rzeczywiście w biurze. Na szczęście, ponieważ po rozkopanych i zabarykadowanych ulicach nie można było przejechać samochodem do biura, gdzie był Ojciec, panowie ci poszli piechotą. Brat mój pobiegł krótszą drogą uprzedzić go i zdążył wyprowadzić Ojca do kościoła św. Marii Magdaleny. Z drzwi kościoła zobaczyli po kilkunastu minutach sołdatów wchodzących do firmy.
Ojciec początkowo nie chciał ani ukrywać się, ani uciekać. Powtarzał, że pracował uczciwie dla swojej ojczyzny i nikt nie może mieć mu tego za złe. Niestety, nie był to pogląd nowej władzy.
Ojciec już nigdy do domu ani do biura nie wrócił. W pierwszych dniach ukrywał się u dalszej naszej rodziny, później próbował przedostać się przez granicę na Węgry, aby móc dalej walczyć w tej wojnie, która na Zachodzie przecież dopiero się rozpoczynała. Próby ucieczki nie miały szans powodzenia, gdyż jako poseł z okręgu stryjskiego Ojciec znany był doskonale we wszystkich nadgranicznych wsiach i miasteczkach.
Opowiem teraz o jego próbie ucieczki i dalszych losach tej jesieni. 24 września przyjechał po Ojca Zbyszek Wieleżyński, syn naczelnego dyrektora naszej firmy, pracujący w okolicach Stryja i zabrał go samochodem w stronę granicy. Do Stryja dojechali bez trudności, albowiem Zbyszek umocował na samochodzie czerwoną chorągiewkę i gnał sto kilometrów na godzinę, nie zwalniając przed żadnymi kontrolami. Przenocowali w gazowni należącej do „Gazoliny". W nocy – jak się okazało, z donosu jednego z pracowników, cały teren został przeszukany. Tylko dzięki niezwykłemu przypadkowi Ojciec uniknął aresztowania. Nocował mianowicie w małym pokoiku, do którego wchodziło się z sąsiedniego pokoju biurowego. Dopóki drzwi na korytarz w dużym pokoju były otwarte, zasłaniały całkowicie wejście do małego pokoiku i rewidujący w ogóle tam nie weszli.
Rano Ojciec odjechał natychmiast do Borysławia, gdzie zatrzymał się u naszych kuzynów Ireny i Janusza Girzejowskich. Janusz Girzejowski zorganizował od ręki przerzut przez granicę. Przejścia z Ojcem podjął się były legionista, chłop ze wsi Majdan, leżącej w głębi Bieszczadów. Tymczasem w górach niespodziewanie spadły wielkie śniegi i marsz przez bezdroża był niezwykle ciężki. W nocy napadła na nich banda dezerterów, przewodnik uciekł, Ojciec stracił część swoich rzeczy. Z trudem, umęczony śmiertelnie i nadal zrozpaczony, dotarł następnego dnia pod wieczór do małego miasteczka Smorze, położonego o parę kilometrów od granicy węgierskiej.
Zaraz na skraju osady natknął się na starego brodatego Żyda, który zwrócił się do niego:
– Niech pan oficer nie idzie w tamtą stronę, bo tam stoi posterunek czerwonej milicji, gdzie już wielu tak złapali, a niektórych na miejscu zastrzelili.
– Dlaczego pan uważa, że jestem oficerem? – zapytał Ojciec.
– Nu, ja na pewno nie wiem – odpowiedział Żyd – ale jak ja na pana spojrzał, to sobie pomyślał, że pan jest pewnie pułkownik, co najmniej major, a może nawet generał. I gdyby pan się jeszcze tydzień nie golił i chodził w cywilu, to tam na posterunku też poznają, że pan jest oficer.
– Jeśli mi pan tak dobrze radzi – powiedział Ojciec – to niech pan powie, co mam teraz robić?
Żyd po chwili wahania powiedział:
– Przez granicę to pan teraz nie przejdzie, bo już gęsto obstawili, a do tego śnieg tam leży i ślady są widoczne. Nu, niech pan zajdzie do mnie. - I poprowadził go do swego domu.
Był piątek wieczór i właśnie zaczynał się szabas, cała rodzina zasiadała przy świecach do modłów. Najpierw jednak Ojca nakarmiono, położono do łóżka i nakryto pierzyną. Początkowo czuł się trochę nieswój, bo już rozeszły się pogłoski, że Żydzi sprzyjają bolszewikom i denuncjują Polaków, doszedł jednak do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak zaufać gospodarzowi i spokojnie zasnął. Na drugi dzień odbyła się narada z udziałem zięcia gospodarza, woźnicy. Postanowiono, że ten zięć przewiezie ojca swoją furą pod sianem do Skolego.
Na posterunku żołnierze pogadali chwilę z woźnicą i przepuścili furmankę, nie rewidując jej. W Skolem ojciec zatrzymał się u rodziny urzędnika „Gazoliny", państwa Probatów i dał znać Matce, w jakiej jest sytuacji, żeby do niego przyjechała.
Matka pojechała do Skolego 14 października, projektując przejście z Ojcem przez granicę w miejscowości Sławsko, gdzie przyjaciele z „Gazoliny", państwo Kowalczewscy, mieli domek letniskowy i ewentualnie mieli tam się zatrzymać. W Sławsku jednak również cała granica była już szczelnie obstawiona, a złapanych mężczyzn władze sowieckie przeważnie na miejscu zabijały. Trzeba było wracać do Lwowa.
Na dworcu w Sławsku rodzice z niepokojem oczekiwali nadejścia pociągu z sąsiedniej, granicznej stacji Ławoczne. Na peronie kręciła się czerwona milicja, która zaczęła legitymować ojca. Milicja była złożona z miejscowych Ukraińców. Ojca postanowili zatrzymać, proponując Matce, aby sama wracała do Lwowa, ale Matka powiedziała, że bez męża nigdzie się nie ruszy. W tym momencie jakiś człowiek, który od pewnej chwili przypatrywał się pilnie Ojcu, podszedł do komendanta milicji i zaczął coś mu szeptać na ucho. Ten powiedział:
– W porządku, możecie jechać.
Do przedziału rodziców, ku ich przerażeniu, po chwili wsiadł ten sam osobnik. Matka zaczęła opowiadać, że są uciekinierami z Królestwa i chcą jak najszybciej wracać do domu. Na to towarzysz podróży odezwał się:
– Po co pani opowiada, że jesteście z Królestwa. A kto ma wiliję we Lwowie przy ulicy Cypriana Norwida pod numerem siódmym?
Matka zmartwiała, a osobnik zwrócił się do Ojca:
– No i cóż, panie pośle, jakoś to inaczej wyszło, niż pan nam na wiecach opowiadał?
Okazało się, że jest to Ukrainiec ze Lwowa, który ostatnio był kierownikiem robót na ulicy 29 Listopada, tuż koło naszego domu i dobrze znał Ojca z widzenia. Przedstawił się jako Borys, nacjonalista ukraiński. Posterunek w Sławsku był przez nich właśnie opanowany, a komendantem był brat Borysa i dzięki temu po zastanowieniu się doszli do wniosku, aby Ojca puścić.
– Nie czas w chwili obecnej załatwiać dawne porachunki, dlatego nie przekazaliśmy pana władzom radzieckim. Radzę jednak, jak najszybciej wyjechać z tego terenu – oświadczył Borys.
Aby nie narażać się na kontrole na Dworcu Głównym we Lwowie, rodzice wysiedli w Skniłowie, skąd było około czterech kilometrów do naszego domu. We Lwowie trzeba było jeszcze znaleźć miejsce zamieszkania dla Ojca, gdyż oczywiście nie mógł wrócić do domu. Na szczęście w pobliżu nas mieszkał brat Janusza Girzejowskiego, z którym nie mieliśmy dotychczas specjalnie bliskich kontaktów, ale który bez wahania zgodził się udzielić ojcu schronienia. Ojciec spędził tam około dwóch tygodni.
Pod koniec października, po jeszcze jednej nieudanej próbie ucieczki do Rumunii, zdecydował się przedostać na stronę niemiecką. Pojechał do Przemyśla, gdzie na przejście przez granicę czekały dziesiątki tysięcy uchodźców wojennych, i 1 listopada przeszedł wśród nich szczęśliwie na niemiecką stronę przez most na Sanie, bez żadnej kontroli."
Wojnę Dziadek spędził w Warszawie, Powstanie zastało go w Leśnej Podkowie i Milanówku, gdzie wydawał "Biuletyn AK".
-------------------------------
Tekst zamieszczony w książce Anny Rudzińskiej O moją Polskę. Pamiętniki 1939-1991. Lodart, Łódź 2003.
"Powstanie zastało go w Leśnej Podkowie i Milanówku"
Nie tak dawno obchodziłem 40-lecie matury w ILO w Suwałkach. Spotkałem tam koleżankę, która nie była ani na 10-leciu, ani na 20-leciu matury. Tylko przyjechała na 40-lecie matury właśnie z Podkowy Leśnej.
Porozmawialiśmy sporo u Piotrka Bagińskiego, właściciela Rozmarino w Suwałkach, naszego rówieśnika. Okazuje się, że moja koleżanka zdobyła tytuł naukowy doktora biologii na UW w Warszawie. Urodziła kilku synów, ale zajmuje się również działalnością społeczną. Ostrzegłem ją że z mafią nie wygra, i żeby odpuściła. Mieszka w bogatej Podkowie i niech się jej powodzi.Ale świata nie zbawi. Chyba zrozumiała.