Sierpniowa rzeź kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej

Kolonia Teresin na Ziemi Swojczowskiej była duża i zasobna, a mieszkali w niej niemal sami Polacy. Pobudowana dopiero w latach 30-tych XX wieku pachniała świeżym drzewem i rozbrzmiewała radosnym piskiem mrowia dzieci, gdyż była tam moc młodych stosunkowo rodzin. Nieopodal rozłożone były stare, dużo też większe wsie ukraińskie Kohylno, Mohylno i Gnojno. W okresie międzywojennym kwitła tam zgoda i nawet miłość rodzinna. Niemal wszystkie prywatne relacje, wspomnienia, historie i pamiętniki, chętnie i b. obszernie nawet wracają do piękna tamtych dni i lat, zwanych potocznie wołyńską sielanką.
            Droga krzyżowa kolonii Teresin i Ziemi Swojczowskiej zaczęła się z wolna wraz z rozpoczęciem się straszliwej II wojny światowej. Okupacja sowiecka i gehenna wywózek na Syberię i do Kazachstanu, a od czerwca 1941 r. okupacja niemiecka z holocaustem ludności żydowskiej i wreszcie od lutego 1943 r. znane już dobrze, opisane solidnie ukraińskie ludobójstwo na Wołyniu, Podolu i Kresach. Oto poniżej stosowny fragment wspomnień Eugeniusza Świstowskiego z kolonii Teresin na Wołyniu:

 
Tych ludzi których przywożą do lasu partyzanci podle skrytobójczo mordują

 
[...] Moja rodzina nie wierzyła w zapewnienia ukraińskiego sołtysa Środy, dlatego postanowiła działać na własną rękę. By lepiej rozpoznać sytuację w której się znajdowaliśmy, moja mama Michalina Świstowska wysłała mnie do Tartaku Kohyleńskiego. Za dwie gęsi miałem kupić dużo drożdży. Polaków w tym czasie w Tartaku było już niewielu, ponieważ pouciekali do miasta. Mieszkała tam wciąż ukraińska rodzina Grzybowskich, mieszkał także Polak Franciszek Pieczonka i jego żona z dziećmi oraz rodzina Indzińskich i Wesołowskich. Gdy dostałem drożdże zaraz wróciłem do domu, a wtedy otrzymałem nowe zadanie, aby tym razem udać się do Dominopola, pod sam Las Świnarzyński, gdzie mieszkał Polak Franciszek Bednarski.
Wieś Dominopol to była piękna, duża, stara wieś polska, zamieszkała prawie wyłącznie przez Polaków. Przeszedłem spokojnie przez wieś i trafiłem na podwórko Bednarskich, którzy byli jakąś naszą dalszą rodziną. Pan Franciszek, który znał ukraińskich partyzantów, wziął drożdże i poszedł do lasu, gdzie wymienił je na ukraiński boczek. Jedną noc u niego przenocowałem. Na drugi dzień szykowałem się wracać, rano Bednarski poinformował mnie, że Ukraińcy przez most na Turii, prawie na pewno nie puszczą, radził mi wtedy, abym raczej szedł obok młyna. Powiedział też inne bardzo ważne słowa: „Tych ludzi których przywożą do lasu partyzanci, okrutnie skrytobójczo mordują i nieprawdą jest, że oni wszyscy żyją i wrócą na żniwa do swoich domów.”.
Gdy przyszedłem do młyna, kładki której szukałem już nie było, rzeka choć szeroka nie była głęboka, jednak w tym momencie całkiem straciłem głowę. Wróciłem do Bednarskiego i opowiedziałem mu o wszystkim, a on mi na to tak powiedział: „Teraz to i ty już przez rzekę nie przejdziesz.”. Nie pocieszył mnie zatem!
Po tych słowach opuściłem jego dom i poszedłem w stronę mostu, tam zobaczyłem człowieka, który kosił trawę na łące, tuż przy rzece. Podszedłem i zapytałem, gdzie zaraz będzie z tą trawą jechał, a on mi na to, że właśnie wybiera się na drugą stronę przez most. To był pan Antoni Sienkiewicz Polak mieszkający niedaleko wsi Dominopol. Poprosiłem go, aby zabrał mnie ze sobą przez most, a on się zgodził, dalej już drogą polną, szczęśliwie wróciłem do rodzinnego domu.
Kiedy przyszedłem do mojego domu w Teresinie, tam była już rozpacz. Moja mama Michalina płakała ponieważ poważnie obawiała się, że mnie Ukraińcy już nie puszczą i zabiją, może nawet już zabili. Otóż gdy mnie nie było w dzień, do naszego domu przyszło kilku uzbrojonych Ukraińców. Weszli i od razu powiedzieli tak: „Świstowski oddaj broń, bo wiemy że masz gdzieś ukrytą, jak nie oddasz to cię zabijemy!”. A tato Józaf na to: „Nie mam broni w domu.”.
Wtedy oni zaczęli go bić ojca i to wobec naszej mamy oraz mojego rodzeństwa. Musiało to przez chwilę trwać bowiem tato, był pobity dość ciężko, miał powybijane zęby i liczne sińce na twarzy. Reszty rodziny póki co się nie czepiali, potem wyszli z domu i gdzieś się udali. Opowiadała mi to mama i tatuś zaraz po moim powrocie z Dominopola do domu.
W tej groźnej sytuacji, już chwilę później mama udała się do naszego szwagra Stefana Tofel ps. „Cichy” i poprosiła go, aby udał się do naszego domu. Chciała wspólnie omówić plan ucieczki całej rodziny do miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Tutaj bowiem spodziewaliśmy się rychłego, ponownego napadu banderowców na nasz dom, a co za tym idzie strasznej śmierci od rezunowego noża.
Stefan Tofel był Polakiem, przyszedł niezwłocznie do nas, pomógł zapakować nasze rzeczy na wóz i jeszcze tego samego wieczoru, wyjechaliśmy całą naszą rodziną do miasta. W Teresinie została tylko nasza mama Michalina i siostra Marcelina Tofel z d. Świstowska. Wyjechaliśmy już nocą i skierowaliśmy się do Lasu Kohyleńskiego. Baliśmy się jechać przez sam Tartak i dalej przez wieś Kohylno, Zastawie, wieś Smolarnię, kolonię Barbarówka i wieś Poniczów. Omijaliśmy tym samym osiedla ukraińskie. Kohyleńskim Lasem jechaliśmy aż do grobli, która prowadziła do wsi Włodzimierzówka, niedaleko już samego miasta.
W tej miejscowości była stara cegielnia, obok której szła dalej nasza droga. W końcu po kilku godzinach wielkiego stresu, dobrnęliśmy szczęśliwie do rogatek miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Tu zatrzymaliśmy się na ul. Kowelskiej w mieszkaniu Mikołaja Sobstel, znajomego naszego tatusia. Pan Mikołaj przyjął nas do swojego domu i udzielił najbardziej potrzebnej pomocy.
Tymczasem moja mama Michalina i siostra zostały w Teresinie, aby pilnować naszej gospodarki, liczyły bowiem że kobiet Ukraińcy ruszać nie będą. Już po kilku dniach do naszego domu na kolonii Teresin przyszedł sołtys Środa i rozmawiając przyjaźnie powiedział tak: „Idźcie i sprowadźcie mężów i dzieci wasze, niech z głodu nie giną w mieście!”. Wtedy mama odpowiedziała przytomnie tak: „Jak my mamy pójść, przecież nas Ukraińcy nie dopuszczą do miasta?”. Wtedy on tak rzekł: „Ja wam napiszę kartkę i dam moją pieczątkę, aby was Ukraińcy nie zatrzymywali po drodze i tak spokojnie dojedziecie do miasta.”. I rzeczywiście niedługo przyniósł opieczętowaną kartkę, jako przepustkę i obie zaraz spiesznie wyruszyły się do miasta. Ukraińcy zatrzymali je raz we wsi Kohylno, na skrzyżowaniu, ale po przeczytaniu kartki, zaraz puścili je w dalszą drogę.
W mieście ani one, ani nikt już z nas nawet nie myślał o powrocie do Teresina. Ani trochę nie wierzyliśmy w ukraińskie zapewnienia, spodziewając się z ich strony tylko męki, a w końcu okrutnej śmierci. Pragnę dodać, że wraz ze mną i moją rodziną, z Teresina uciekła też Marianna Antoniak oraz jej dwóch synów: Witold i Stanisław. W domu pozostał tylko jej mąż Jan Antoniak, oficer wojska polskiego, który ciężko chorując, nie był w stanie wtedy z nami uciekać. Tymczasową opiekę nad nim przejęła moja mama oraz moja siostra. Gdy jednak Marianna dowiedziała się, że i one uciekły, zabrała swoich obu synów i wróciła do męża, aby się nim dalej opiekować. Niestety zaledwie kilka dni po jej powrocie, nasza polska kolonia Teresin została napadnięta przez Ukraińców, a jej mieszkańcy prawie całkowicie wymordowani. Z rodziny Antoniaków zginął wtedy Jan lat około 40, jego żona Marianna lat około 35 oraz obaj synowie Witold lat około 11 i Stanisław lat około 12.

 
Okrutna Rzeź Teresina wg relacji naocznych świadków

 
Tegoroczne lato było dla nas Wołyniaków, szczególnie gorące i krwawe. A w końcu przyszedł i taki dzień, gdy o świcie mieszkający w okolicy Ukraińcy, napadli i bestialsko wymordowali polską ludność dużej kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej. Przebieg tych tragicznych i przejmujących wydarzeń znam od naocznych świadków, którzy w ogromnej większości cudem dosłownie, uratowali się spod banderowskiego noża i siekiery, a zatem:
 
Pan Kazimierz Umański:
Pierwszym który opowiadał mi napad na naszą kolonię Teresin był Polak Kazimierz Umański, który cudem ocalał z rzezi i zdołał przedostać się do miasta. Gdy niedługo później spotkał mnie na jednej z ulic Włodzimierza Wołyńskiego, tak mi opowiadał: „W ten krwawy ranek, którego nie zapomnę do końca mojego życia, spałem jeszcze w swoim pokoju, gdy nagle posłyszałem straszny pisk i płacz swojej mamusi oraz rodzeństwa, dochodzący z naszej kuchni. Mój młodszy brat Tadeusz, który spał tuż obok mnie, również się obudził. Niewiele się zastanawiając skoczyłem przez okno na dwór i szybko pobiegłem do lasu, który oddalony był tylko 200 metrów. To był las Polaka Mikołaja Bojko, który dalej łączył się z Lasem Kohyleńskim. Następnie tak szybko jak tylko mogłem, dotarłem do miasta Włodzimierz Wołyński. Przez cały czas nie wiedziałem, co to były za rozpaczliwe piski, co tak naprawdę, wydarzyło się w moim domu i najważniejsze pytanie, które nie dawało mi spokoju: co stało się z moją rodziną?! Z domu uciekłem w tamtym momencie, gdy byłem prawie pewien, że to Ukraińcy napadli na nasz dom i mordują moich najbliższych. Dopiero potem dowiedziałem się także od innych ludzi, że na naszej kolonii był rzeczywiście straszny pogrom. Z mojej rodziny zginęli wtedy moja mama, mój brat Tadeusz i siostra Zofia.”. Pragnę dodać, że mama Kazika miała chyba na imię Anna lat ok. 50, jego brat Tadeusz mógł mieć lat około 20, natomiast siostra Zosia mogła mieć wtedy około 18 lat. Kazimierz Umański po pewnym czasie, został żołnierzem polskiej samoobrony na którejś z placówek i nie znam jego dalszych losów.
           
Pan Witold Sobolewski:
Drugą osobą która opowiadała mi osobiście wydarzenia w Teresinie był Witold Sobolewski, także mieszkaniec naszej kolonii. Spotkałem go zaraz po tym mordzie, mówił tak: „Raniutko do naszego domu włamało się gwałtownie kilku uzbrojonych w siekiery Ukraińców. Włamali się przez okna i drzwi i bez żadnych słów zaczęli mordować moją rodzinę, kogo popadli pierwszego. Ja właśnie byłem w kuchni, gdzie spałem na łóżku. Nagle odczułem, że zostałem uderzony w głowę czymś twardym, jednak nie straciłem przytomności obsuwając się z łóżka, schowałem się za drzwi. W tym czasie, w drugim pokoju, ukraińscy zbrodniarze siekierami rąbali resztę mojej najbliższej rodziny. Bardzo wyraźnie słyszałem potworne wręcz piski i krzyki moich rodziców i rodzeństwa właśnie zarzynanych bez litości. Po chwili wszystko ucichło, a Ukraińcy wyskoczyli z naszego domu i pobiegli do drugiego mieszkania za miedzę, gdzie mieszkała rodzina Topolanków. Ja tymczasem szybko wybiegłem z domu i dopadłem do ściany lasu, który znajdował się od naszego domu tylko 50 metrów. Lasem jak najszybciej przedostałem się do wsi Włodzimierzówka, a stamtąd już do Włodzimierza Wołyńskiego. Z mojej rodziny ukraińscy bandyci zamordowali tego ranka moją mamę, tatę oraz moje rodzeństwo.”. Pragnę uzupełnić, że mama Witolda miała lat około 50, a tato lat około 55, wydaje mi się także, że miał brata lat około 16 oraz siostrę lat około 20. Sam Witold również trafił później do polskiej samoobrony, ale nie wiem gdzie służył i walczył. Jest mi jednak wiadome, że przeżył wojnę i osiadł w Polsce. Miałem to szczęście spotkać go jeszcze raz w roku 1999 i to w naszym rodzinnym Teresinie, podczas poświęcenia Krzyża, ustawionego na symbolicznej mogile naszych braci i sióstr.
 
Pan Stanisław Bojko:
W latach 70-tych pan Stanisław Bojko opowiadał mi osobiście losy Róży Bojko z Teresina, która cudem ocalała z rzezi, a którą się później troskliwie zaopiekował i długie lata wychowywał, jak swoje własne dziecko. Opowiadał mi to w w swoim domu we wsi Strzyżów na Zamojszczyźnie, mówił tak: „Róża Bojko i jej starszy brat byli właśnie w domu, gdy nastąpił gwałtowny atak Ukraińców na ich dom i rodzinę. Ukraińscy bandyci włamali się do domu i od razu z miejsca zaczęli mordować domowników. Jej tato Stefan lat około 35 i mama lat około 30 oraz babcia Józefa lat około 70 byli właśnie razem w kuchni. Tam dopadli ich rezuni i zaczęli od razu mordować. Róża bowiem słyszała straszne krzyki i piski dochodzące z kuchni. Zaraz ona i jej brat w wielkim strachu schowali się za szafę, która stała w ich pokoju. Ukraińcy wcale jednak nie szukali w tym pokoju, ale po skończonej robocie wyszli z domu na dwór. Wtedy jej młodszy brat wyszedł z ukrycia na dwór i tam zauważyli go oprawcy i na miejscu zakatrupili. Ona w tym czasie nadal siedziała ukryta za szafą, w pewnym momencie zauważyła jednak, że do ich domu przyszedł sołtys Środa i zaczął rabować ich mienie. Kiedy dziecko zobaczyło znajomego sąsiada, wyszło z ukrycia. Gdy dziewczynka pokazała się sołtysowi, w chwilę później zobaczyła także ciała swojej pomordowanej rodziny, leżały na podwórzu przed domem.
Małżeństwo Środów było bezdzietne, zabrał więc sierotę ze sobą do swojego domu. Od tej pory opiekował się nią, a ona pasła dla niego krowy. W tym czasie inne dzieci ukraińskie wiedząc o tym, że Róża jest polskim dzieckiem, czynili jej wiele krzywd i upokorzeń. Dla przykładu dzieci ukraińskie na łące biły ją prętami po nogach oraz dosypywali piachu do chleba, który jadła. Róża cierpiała wśród Ukraińców długo, aż do ponownego wejścia Sowietów na te tereny. W międzyczasie udało mi się dowiedzieć od ludzi, że malutka Róża Bojko przeżyła cudownie rzeź i znajduje się obecnie w domu Ukraińca Środy. Zaraz udałem się do sowieckiego NKWD i poprosiłem ich o pomoc w odzyskaniu polskiej sieroty. Pomoc tak potrzebną uzyskałem i wraz z Sowietami udałem się do kolonii Teresin do domu sołtysa. Gdy przyjechaliśmy na miejsce od razu rozpoznałem naszą małą Różę, jednak dziecko wyraźnie się mnie bało, a tym bardziej nie chciało nigdzie ze mną jechać. Nie dziwię się jej, miała dopiero zaledwie 6 lat, a na domiar złego jako stary kawaler rzadko ich w domu odwiedzałem. Poza tym długie miesiące poniewierki i prześladowań wywarło przemożny wpływ na jej zachowanie i psychikę, dlatego była dzieckiem mocno zalęknionym, wręcz zastraszonym.
Jednak ja nie dawałem za wygraną i poinformowałem Sowietów, iż to dziecko jest polską sierotą, której rodziców i rodzinę banderowcy brutalnie zamordowali latem 1943 r. . Wtedy Sowieci zaczęli przesłuchiwać w tej sprawię gospodynię, żonę sołtysa, która zaraz potwierdziła to wszystko, co ja właśnie mówiłem o małej Rózi. W tej sytuacji za zgodą władzy sowieckiej zabrałem przymusowo dziecko ze sobą do miasta. Od tej pory uczyniłem ją jakby swoją córeczką i wyjechaliśmy do Polski. Zamieszkaliśmy we wsi Strzyżów, gm. Horodło na Zamojszczyźnie. Nadal ją tam wychowywałem i zapewniłem jej dobre wykształcenie, tak że została nawet nauczycielką.”.

Pragnę od siebie dodać, że Stanisław Bojko już pomarł i jest pochowany na cmentarzu w Strzyżowie, a Róża żyje do dziś. Miałem nawet to szczęście spotkać ją osobiście i to na terenie naszej rodzinnej wsi Teresin, podczas uroczystości poświęcenia Krzyża. Należała wtedy do grupy ludzi wyróżniających się zaangażowaniem przy organizacji tych uroczystości. 
 
Pani Maria Bojko z d. Świstowska:
Zaraz po wymordowaniu kolonii Teresin spotkałem kolejnego naocznego świadka, tej nieludzkiej rzezi. Pani Maria Bojko mieszkanka naszej kolonii, jako Polka była córką Jana i Marceliny Świstowska. Wyszła za mąż za Michała Bojko, który pochodził z sąsiedniej wsi Mikołajpol. Maria opowiadała mi osobiście przebieg tych tragicznych wydarzeń tak: „Ja i moja rodzina od pewnego czasu chodziliśmy spać na noc do Marii, która była żoną oficera i była z d. Świstowska. Tam nocowaliśmy mając nadzieję, że na ten dom nie będzie napadu, skoro Marysia jest żoną Rosjanina. Dlatego także i w ten dzień kiedy nastąpił pogrom naszej kolonii Teresin, byliśmy w tym domu. Razem z nami byli jeszcze dwaj rodzeni bracia Marysi: Tadeusz Świstowski  lat ok 17 i Zbigniew Świstowski lat ok 10.
Pamiętam, że atak miał miejsce o świcie, ukraińscy bandyci gwałtownie włamali się do tego domu i z miejsca zaczęli mordować wszystkich po kolei. Najpierw zginęli ci którzy byli w kuchni. Ja tym momencie byłam w pokoju obok, zaledwie za jednymi drzwiami, gdy usłyszałam nieludzkie wręcz krzyki i piski brutalnie zabijanych ludzi, dochodzące z kuchni. Razem ze mną była wtedy moja córeczka Regina, która miała wtedy zaledwie 9 miesięcy. Instynktownie chwyciłam niemowlę na ręce i ukryłam się z nim w małej piwniczce pod podłogą, do które wejście było właśnie w tym pokoju. Ledwie zdążyłam się tam schronić do naszego pokoju wpadli Ukraińcy, wyraźnie słyszałam ich kroki. Po chwili zaczęli mordować także tych ludzi, którzy dosłownie przed chwilą byli ze mną w pokoju nad nami. To przeżycie jest nie do opowiedzenia, to się działo tuż nad naszymi głowami. Słyszałam krzyki i jęki konających, a przecież tak bliskich mi osób. Nie zapomnę tego do końca mojego życia, tego nie można wprost wymazać z pamięci. Po chwili wszystko ucichło, a ja posłyszałam jak wyciągają ciała pomordowanych ludzi z domu na podwórze.
W czasie tej rzezi zamordowano: mojego tatusia Jana, moją mamę Kamilę oraz moją rodzoną siostrę Kazimierę i jej synka i córkę. Zginęli także Tadeusz Świstowski i Zbigniew Świstowski. Pamiętam, że kilka razy patrzyłam, czy już zrobiło się ciemno na dworze, czekałam roztropnie do nocy. Wreszcie, gdy zapadał już zmrok, ostrożnie wyszłam z mojej szczęśliwej kryjówki na podwórko. Tu moim oczom ukazał się makabryczny widok, na ziemi leżały ciała bestialsko pomordowanych ludzi, w tym moi najbliżsi. Serce mocno mi zabiło, po raz kolejny. Na progu domu spotkałam też Marysię, naszą dobrodziejkę oraz jej zaledwie półroczne niemowlę z jakiegoś powodu oprawcy, pozostawili ich przy życiu. Marysia płakała bardzo gorzko i rozpaczała nad tym co się dzisiaj wydarzyło. Byłam w tym momencie przytomniejsza, zaproponowałam jej, aby razem ze mną zaraz uciekała do miasta. Niestety nie chciała nigdzie uciekać, upierała się i została w Teresinie. Ja tymczasem wzięłam swoje dziecko i lasami doszłam aż do wsi Włodzimierzówka, gdzie było już blisko do miasta Włodzimierza Wołyńskiego”.

Słyszałem też od ludzi, już w mieście Włodzimierzu Wołyńskim, jak zginęła rodzina Terleckich. Podczas napadu na naszą kolonię, Ukraińcy napadli też oczywiście i na dom Bronisława Terleckiego lat około 45, który jednak nie pozwolił włamać się do swojego domu i razem ze swoim synem Stanisławem lat około 17 stawiał zacięty opór. Ponieważ mieli obaj broń ostrą, przez jakiś czas nie dopuszczali atakujących banderowców do swojego domu, w końcu jednak skończyła im się amunicja i przestali strzelać. Wtedy Ukraińcy podczołgali się pod ich dom i podłożyli ogień, potem spokojnie już pilnowali, aby tylko nikt nie uciekł z płonącego domu. Obaj dzielni obrońcy oraz ich rodzina, wszyscy zginęli w płomieniach, w tym: żona Terleckiego lat około 35 oraz jego rodzice: ojciec lat około 60 i matka lat około 57.
 
Losy Mariana i Anny Roch z d. Rusiecka
 
W naszej kolonii Teresin zamieszkał Marian Roch, który pochodził z Zastawia należącego do ukraińskiej, prawosławnej wsi Kohylno. Marian ożenił się z naszą dziewczyną Anną Rusiecką. Jest mi także wiadome, że jej mama nazywała się z d. Wawrynowicz lat około 60 i była rodzoną siostrą mojej mamusi Michaliny. Niestety imion moich dziadków Wawrynowiczów, dziś już nie pamiętam. Ojciec Anny zmarł przed wojną, a jej mama została zamordowana w naszej kolonii podczas napadu w sierpniu 1943 r.
Na kilka tygodni przed rzezią do domu Mariana Roch przybiegł zupełnie nagi mężczyzna w wieku około 30 lat i natknął się na jego żonę Annę oraz teściową. Gdy go takim ujrzały, obie natychmiast narobiły krzyku, a on zaczął się tłumaczyć, że zna Mariana Rocha i bardzo potrzebuje ich pomocy, mówił przy tym tak: „Mnie i innych Polaków zabrali do lasu Ukraińcy. Tam kazali nam kopać doły, gdy tylko skończyliśmy, będąc już bardzo złych myśli, oprawcy nakazali nam się rozbierać! Gdy i to polecenie posłusznie wykonaliśmy, to wtedy nakazali nam wchodzić do tych dołów. Byłem już niemal pewien, że chcą nas tam wystrzelać, w tych dołach jak kaczki. Nie mając już nic do stracenia, rzuciłem się gwałtownie do ucieczki. Zaskoczeni Ukraińcy strzelali za mną, ale żadna kula mnie nie trafiła i zdołałem uciec. Teraz jestem u was ponieważ znam Mariana i spodziewam się, że mi pomożecie.”. Oczywiście nie zwiódł się na Marianie, który zaraz przyniósł potrzebne ubranie, potem ten człowiek gdzieś zniknął i potem nic już o nim nie słyszałem.
Niedługo później i w naszej kolonii miały miejsce, te okrutne mordy, opisane szczegółowo powyżej, podczas których zginęło tak wielu ludzi. Marian Roch i jego żona Anna oraz ich córeczka Halina, zdołali ocaleć bowiem zanim nastąpiła rzeź w naszej kolonii Teresin, zdołali uciec nocą wszyscy do miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Wraz z nimi uciekła wtedy rodzona siostra Anny, Antonina Rusiecka.
Powodzenie ucieczki Marian Roch i jego rodzina zawdzięcza dwóm swoim rodzonym braciom Michałowi Roch i Bolesławowi Roch, którzy przyszli do niego po kryjomu nocą i poinformowali go, że niemal cała ich duża rodzina Rochów z Zastawia i okolic już uciekła do miasta. Namawiali przy tym gorąco Mariana, aby także uciekał bowiem jak się Ukraińcy dowiedzą o ich ucieczce, to mogą się mścić na jego rodzinie. Żona Mariana zdecydowanie sprzeciwiała się ucieczce, w końcu jednak uległa namowom i woli męża. Po długim i niebezpiecznym marszu dotarli szczęśliwie do miasta, gdzie widziałem się potem wiele razy z nimi osobiście. [...]. [fragment wspomnień Eugeniusza Świstowskiego z kolonii Teresin na Wołyniu, wysłuchał, spisał, opracował i opublikował 12 czerwca 2010 r. w Glasgow City Sławomir Tomasz Roch]
 

YouTube: