Mamy - na świecie, w tym i w Polsce - sporo filmowych dokumentów na temat sportu. Na pewno natomiast wciąż mało, zbyt mało jest sportowej fabuły. A jeśli już są to nierzadko takie filmy po obejrzeniu, których szybko zapominamy ich treść: mało zajmujące, nudnawe, odległe od tego, aby poruszały i dzięki temu można je było zapamiętać. To oczywiście sprawa indywidualna. Niech każdy z nas teraz przypomni sobie jakieś sportowe fabuły! Ja z ostatnich lat zapamiętałem jedną polski film o zawodowym boksie („Underdog”)oraz jeden film o futbolu.
Ten ostatni to „story" o naszym reprezentacyjnym napastniku Janie Banasiu. Życiorys miał na tyle skomplikowany, że do filmu fabularnego pasował jak ulał. Nieślubny syn Niemca i Polki ze Śląska. Matka po jego urodzeniu dowiedziała się, że ojciec jej dziecka jest żonaty i ma już swoje potomstwo. Wychowany przez ojczyma - Polaka miał od małego smykałkę do gry w „gałę”. Z czasem trafił do legendarnego Górnika Zabrze, który w tamtym czasie podbijał Europe, grając jako jedyny polski klub w historii w finale europejskiego pucharu (początek lat 1970-ch). Wiem, wiem, zaraz jakiś maniak statystyki wyskoczy i sprostuje, że przecież jeszcze pod koniec lat 1990-ch Ruch Chorzów grał w finale Pucharu Intertoto (dawniej Puchar Lata - był taki, serio, starsi kibice muszą go pamiętać…). Wracając do Banasia: zdążył jeszcze strzelić bramkę Anglikom na Stadionie Śląskim w pamiętnym meczu w 1973 roku, w którym Biało-Czerwoni wygrali 2-0, ale stracili Włodzimierza Lubańskiego, który doznał ciężkiej kontuzji. Jan Banaś rok wcześniej nie pojechał na Igrzyska Olimpijskie do Niemiec - jego życiorys nie pasował do ówczesnej propagandy. Decyzja polityczna, bo przecież nie trenera Kazimierza Górskiego pozbawiła go udziału w monachijskim triumfie - złotym medalu po finale z Węgrami, w którym przegrywaliśmy 0-1, by ostatecznie wygrać 2-1 po dwóch golach Kazimierza Deyny.
Po IO Jan Banaś do reprezentacji wrócił i miał swój udział w sensacyjnym jednak polskim awansie do pierwszych finałów mistrzostw świata po II wojnie. Sensacyjnym - bo wyeliminowaliśmy złotych medalistów mundialu sprzed siedmiu lat, Wielką Anglię prowadzoną przez trenera Alfa Ramseya. Ów „coach” synów Albionu miał specyficzną taktykę: zawsze zmieniał zwycięski (!) skład, ale drużyny w składzie, w którym przegrywała - nie ruszał... Może nam i to pomogło? My na szczęście mieliśmy wielkiego lwowiaka Kazimierza Górskiego, który choć trenował wcześniej Legię (w której sam grał - boiskowy pseudonim „Sarenka”) nie miał oporów, aby na potęgę powoływać piłkarzy największego konkurenta klubu z Warszawy - Górnika Zabrze, w tym także naszego bohatera. Ale znów Janek Banaś na kolejną wielką imprezę - tym razem mistrzostwa świata - nie pojechał. Miał chłop pecha - Mundial był znów w NRF, jak wówczas nazywały się Niemcy Zachodnie, a ówczesne komunistyczne władze były więcej niż uparte. Był bardzo rozgoryczony i to może legło u podstaw jego decyzji o faktycznej ucieczce z Polski.
Bo o Banasiu nagle przypomniał sobie ojciec – Niemiec ,który własnego syna przez ponad dwadzieścia lat miał w nosie i nie nawiązywał żadnego kontaktu. Teraz uznał ,że na własnym dziecku można zarobić duże pieniądze i namówił go do nielegalnego transferu do Bundesligi.
Dosyć! I tak już niemal streściłem cały, naprawdę dobry film. Zatem nie napiszę o nieszczęśliwej miłości do dziewczyny, która wyszła za... przyjaciela Banasia i wyjechała oczywiście do NRF. Ani ,że kupił sobie po prostu zwykły bilet na mecz Biało-Czerwonych na niemieckim Mundialu i tam pobił się z owym przyjacielem, który wcześniej odbił mu dziewczynę. Policja zabrała Banasia do aresztu, a w tym samym czasie nasi w słynnym „meczu na wodzie”, na boisku we Frankfurcie nad Menem, które przypominało bajoro i pozbawiło nas naszego wielkiego atutu w postaci gry skrzydłami - przegrali z Niemcami 0-1.
Jan Banaś w końcu w niemieckim więzieniu nie wylądował, bo przyjaciel wycofał zarzuty. Wrócił do ojczyzny. Nigdy się nie ożenił. Z piłką związany był całe życie - trenował młodzież.
O tym naszym filmie o piłkarzu, któremu skomplikowana historia - i polityka - zabrała dwa medale: igrzysk i mistrzostw globu przypomniałem sobie w samolocie... ze Stambułu (Konstantynopola) do Aszchabadu, stolicy Turkmenistanu.
Leciałem tureckimi liniami i obejrzałem turecki film o najlepszym sztangiście, według wielu, w historii podnoszenia ciężarów. Urodził się jako Naim Sulejmanow w Bułgarii, ale na terenie zamieszkałym przez mniejszość turecką. W barwach Bułgarii zdążył zdobyć dwa tytuły mistrza świata (i jedno srebro), by potem spektakularnie uciec do Turcji i jako Naim Suleymanoglu zdobyć dla swojej nowej ojczyzny (ale też ojczyzny jego przodków) trzy złote medal olimpijskie i kilkanaście tytułów mistrza świata i Europy. Film pokazuje jak władze komunistycznej Bułgarii wykorzystały jego osobę do celów propagandowych, a potem jak stał się symbolem dla władz w Ankarze. W walkę o to, czy ma reprezentować Bułgarię czy Turcję zaangażowane były aparaty państwowe i służby obu krajów. Żeby mógł wystartować na Igrzyskach Olimpijskich w Seulu Turcy zapłacili Sofii milion dolarów (Bułgaria mogła zablokować jego start z racji tego, że wcześniej reprezentował jej bartwy). Wielki sportowiec, świetny film.
Czekam na kolejne takie sportowe fabuły.
*tekst ukazał się w „Słowie Sportowym” (31.07.2023)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 287