Rozrachunek ze swoją nieodległą przeszłością zakończył się dla Niemców i Austriaków jedną wielką klęską. Udowadnia to relacja z procesu Eichmanna autorstwa Hannah Arendt, amerykańskiej Żydówki niemieckiego pochodzenia. Ukazała się ona w formie książki wydanej w 1962 roku pod tytułem "Eichmann in Jerusalem". Polskie tłumaczenie Adama Szostkiewicza (1987) - do niego odnosi się podana numeracja stron - pozwoliło mi prześledzić głębokie analizy obserwatorki sali sądowej i szerokiej sceny politycznej tamtych lat. Oceniam je jako obiektywne, raczej nie chrzczone jeszcze lewactwem obezwładniającym w następnych latach rozsądek Zachodu. Pozbawione jest też akcentów polakożerstwa nagminnego dla współczesnej żydowskiej narracji. „Odchylenie etniczne” i skupienie uwagi na swoich pobratymcach traktuję jako rzecz naturalną. Przedstawiam tu wypisy z tej książki dotyczące postaw Niemców i spojrzenia na samych siebie w latach 1930 -1960.
Przypomnienie wydarzeń. W maju 1960 agenci izraelscy porywali wytropionego w Argentynie podpułkownika SS Adolfa Eichmanna. Ukrywał się tam przed grożącą mu odpowiedzialnością za swoją działalność w czasie II wojny światowej, za udział w eksterminacji Żydów przede wszystkim. Należał do grona głównych organizatorów transportu ludzi do obozów śmierci. Porwanego przemycono do Izraela i tam postawiono przed sądem. Proces rozpoczęty w Jerozolimie 11.04.1961 zakończył się skazaniem Eichmanna na śmierć. W marcu 1962 Sąd Apelacyjny odrzucił wniosek o ułaskawienie i dwa miesiące późnij wyrok wykonano. Przez dwa lata wydarzenia związane z przygotowaniem procesu i potem on sam znajdowały się w centrum zainteresowania mediów całego świata.
„Druga taka narada odbyła się 30 stycznia 1940 roku i była poświęcona „kwestiom ewakuacji i przesiedlenia.” Na obu spotkaniach omówiono los ogółu ludności zamieszkującej terytoria okupowane, czyli „rozwiązanie „kwestii” zarówno polskiej, jak i żydowskiej. Już wówczas osiągnięto znaczne postępy w „rozwiązaniu problemu polskiego” – sprawozdanie stwierdzało, że pozostało przy życiu nie więcej niż 3% członków „polskiej elity politycznej”, w celu zaś unieszkodliwienia owych trzech procent”, ludzi tych należało zesłać do obozów koncentracyjnych”. (str. 277)
Jeśli nawet ocalało w Polsce, tak jak chcą Niemcy, te kilka procent mądrzejszych, to nie powinno się dopuszczać w polskiej telewizji publicznej niemieckich trąbek oznajmiających o tym, że Niemcy są wzorem dla innych w rozliczaniu się ze swoją parszywą historią. Ludzie odpowiedzialni za taką projekcję dla potomków tumanów, nieeksterminowanych jedynie w wyniku pośpiechu wojennego faszystów, powinni być wywaleni z roboty w trybie dyscyplinarnym (żeby nie powiedzieć „na zbity pysk”).
„Oskarżony przyznał, że zbrodnia popełniona na narodzie żydowskim była największa w pisanych dziejach, przyznał się także do roli jaką odgrywał. Powiedział jednak, że nigdy nie działał z pobudek niskich i nigdy nie przejawiał skłonności do zabijania kogokolwiek. […] Oskarżony stwierdził, że rola jaką odegrał w Ostatecznym rozwiązaniu miała charakter przypadkowy i prawie każdy mógł zająć jego miejsce, wobec czego potencjalnie prawie wszyscy Niemcy są winni w równej mierze. Chciał przez to powiedzieć, że jeśli wszyscy lub prawie wszyscy są winni, to nikt nie jest winny. Zaiste, jest to wniosek zgoła powszechny, my jednak nie zamierzamy go podzielać” (str. 358-359)
Ta ogromna zbrodnia, o jakiej w sentencji wyroku mówi izraelski sąd, rozrasta się jeszcze przez dodanie niemieckiego okrucieństwa wobec innych narodów i wobec zamachu na światowy pokój. Po kilkudziesięciu latach czyn ten nadal pozostaje poza zakresem zrozumienia przez rodaków Lutra. Widzimy naród niezdolny do skruchy i głębszej historycznej refleksji. Obecny stosunek do państwa polskiego na przełomie lat 2015-16 potwierdza tę jego ułomność.
„Centralna Agencja badań Zbrodni Nazistowskich, założona z opóźnieniem przez państwo niemieckie w roku 1958 i kierowana przez prokuratora Erwina Schule, napotkała mnóstwo przeciwności wywołanych częściowo niechęcią świadków niemieckich do współpracy, częściowo niechęcią sądów lokalnych do wszczynania śledztwa w oparciu o materiały przesyłane z tejże Agencji. Nie chodzi o to, że proces w Jerozolimie dostarczył jakiś nowych a doniosłych dowodów potrzebnych do wykrycia współpracowników Eichmanna, ale wiadomość o sensacyjnym pojmaniu Eichmanna i wytoczonym mu procesie oddziałała dostatecznie silnie, by skłonić sądy do skorzystania z ustaleń pana Schule i pokonać wrodzoną niechęć do poczynienia jakiś kroków w sprawie” morderców wśród nas.”[…] Rezultaty były oszałamiające. Już w siedem miesięcy po przybyciu Eichmanna do Jerozolimy – i w cztery miesiące po rozpoczęciu procesu – udało się wreszcie zatrzymać Richarda Baera, następcę Rudolfa Hessa na stanowisku komendanta Oświęcimia. Nastąpiła seria błyskawicznych aresztowań, w wyniku której zatrzymano także większość tzw. Eichmannkomando.[…] Mimo, że obciążające ich materiały opublikowano w Niemczech dawno temu – w książkach i artykułach prasowych – ani jeden z nich nie uznał za konieczne, żeby żyć pod zmienionym nazwiskiem. Po raz pierwszy od zakończenia wojny gazety niemieckie pełne były doniesień o procesach zbrodniarzy nazistowskich, z których każdy był sprawcą masowych mordów (od maja 1960 roku, kiedy to pojmano Eichmanna, można było ścigać sądownie jedynie sprawców zbrodni najpoważniejszych, wszelkie pozostałe przestępstwa podlegały przedawnieni, którego termin w przypadku morderstw mijał po dwudziestu latach) natomiast niechęć z jaką sądy lokalne ścigały ich sprawców, wyrażała się jedynie w niebywale łagodnych wyrokach wymierzonych sprawcom. ( I tak dr Otto Bradfisch, członek Einsatzgruppen, lotnych jednostek likwidacyjnych został skazany na dziesięć lat ciężkich robót za zamordowanie 15 tysięcy Żydów, dr Otto Hunsche, doradca prawny Eichmanna, ponoszący osobistą odpowiedzialność za przeprowadzoną w ostatnich dniach wojny deportację blisko 12 tysięcy Żydów węgierskich, z których zabito co najmniej 600, otrzymał karę pięciu lat ciężkich robót, a Joseph Lechtaler, który „zlikwidował” żydowskich mieszkańców Słucka i Smolewicz, został skazany na trzy lata i sześć miesięcy więzienia. Wśród aresztowanych znaleźli się ludzie o dużym znaczeniu w czasach hitlerowskich, którzy w większości zostali oczyszczeni z zarzutu popierania hitleryzmu. Jednym z nich był generał SS Karl Wolff, były szef osobistego sztabu Himmlera. Zgodnie z dokumentem przedstawionym na procesie norymberskim w 1946 roku z „wielką radością” przyjął on wiadomość, że „od dwóch tygodni pociąg wywozi codziennie po 5 tysięcy członków Narodu Wybranego” z Warszawy do Treblinki, jednego z obozów śmierci na Wschodzie. Innym był Wihelm Koppe, który początkowo kierował zagazowywaniem w Chełmnie, a potem został następcą Friedricha-Wihelma Krugera w Polsce [dowódcy SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie]. Koppe, jeden z najbardziej wyróżniających się wyższych dowódców SS, którego zadaniem było uczynienie Polski „oczyszczoną z Żydów” (judenrein), był w powojennych Niemczechdyrektorem fabryki czekolady. Niekiedy zapadały surowe wyroki, ale budziły one jeszcze większy niepokój, gdyż wymierzano je takim przestępcom jak Erich von dem Bach-Zelewski, były Obergruppenfurer SS i generał policji. Był on sądzony w roku 1961 za udział w spisku Rohma (1934) i otrzymał wyrok trzy i pół roku. Ponownie postawiony przed sądem w Norymberdze w roku 1962, za zabicie 6 komunistów niemieckich w roku 1933, został skazany na dożywotnie więzienie. W obu wypadkach akt oskarżenia nie wspominał o tym, że Bach-Zelewski kierował walką z partyzantami na froncie wschodnim oraz brał udział w masakrach Żydów w Mińsku i Mohylewie. Po cóż sądy niemieckie miałyby wprowadzić „podziały etniczne”, skoro zbrodnie wojenne nie są zbrodniami? Bo czyż byłoby możliwe, żeby - niezwykle surowy jak na sądy w powojennych Niemczech – wyrok na Bacha-Zelewskiego zapadł dlatego, że jako jeden z bardzo nielicznych doznał on szoku nerwowego po masowych egzekucjach, usiłował chronić Żydów przed oprawcami z Einsatzgruppen i występował w Norymberdze jako świadek oskarżenia? Jako jedyny spośród ludzi tej kategorii, przyznał się on w roku 1952 publicznie do udziału w masowym mordzie, choć nigdy go o to nie oskarżono.
Należy wątpić, że obecnie sprawy przyjmą inny obrót, choć za rządów Adenauera usunięto pod presją ponad 140 sędziów i oskarżycieli, a także wielu urzędników policji o bardziej niż przeciętnie kompromitującej przeszłości - z głównym oskarżycielem przy Federalnym Sądzie Najwyższym włącznie. Ocenia się, że 5 tysięcy spośród 11,5 tysięcy sędziów RFN było czynnych w sądach hitlerowskich. […] W niemal pustej sali sądowej we Flensburgu odbył się od dawna oczekiwany proces Martina Fellenza. Ten były Obergruppenfurer SS i policji, znany członek Partii Wolnych Demokratów w Niemczech Adenauera, został aresztowany w czerwcu 1960, w kilka tygodni po ujęciu Eichmanna. Oskarżono go o udział i współodpowiedzialność za zamordowanie 40 tysięcy Żydów w Polsce. Po ponad sześciu tygodniach szczegółowych zeznań świadków prokurator zażądał najwyższego wymiaru kary: dożywotnich ciężkich robót. Sąd zaś skazał Fellenza na cztery lata, w poczet których zaliczono mu dwa i pół roku, jakie spędził w więzieniu oczekując na proces. Tak czy inaczej, proces Eichmanna najbardziej brzemienne następstwa miał w samych Niemczech. Stosunek narodu niemieckiego do własnej przeszłości, nad którym to zagadnieniem od piętnastu lat łamali sobie głowy najlepsi znawcy spraw niemieckich, nie mógł doczekać się lepszej ilustracji: Niemców niewiele to obchodziło i niespecjalnie przeszkadzała im obecność chodzących na wolności zbrodniarzy, bo prawie wykluczone było, że którykolwiek z nich popełnił zbrodnię dobrowolnie. Gdyby jednak opinia światowa – właściwie zaś das Ausland, którym to słowem Niemcy określają zbiorowo wszystkie inne kraje – upierała się przy żądaniu ukarania wszystkich tych ludzi, z największą ochotą spełniliby to żądanie, przynajmniej do pewnego stopnia.
Kanclerz Adenauer przewidywał kłopoty i dał wyraz obawie, że proces „przywoła znowu wszystkie te okropności” i wzbudzi na całym świecie kolejną falę uczuć antyniemieckich, jak też się i stało.” (str. 19-25)
O!, jacy solidarni! Tego jednego, jedynego, co podobno żałował i przyznał się do winy, sąd Niemieckiej Republiki Federalnej, w swoim mniemaniu, zmiażdżył. Niewątpliwie, dla odstraszającego przykładu dla innych potencjalnie skruszonych.
„Czy mamy tu z podręcznikowym przykładem złej wiary, oszukańczego zakłamania połączonego ze skandaliczną głupotą? A może jest to przykład organicznie niezdolnego do skruchy zbrodniarza (w swoich syberyjskich wspomnieniach Dostojewski pisze, że wśród dziesiątków morderców, gwałcicieli i rabusiów ani razu nie napotkał człowieka, który przyznałby się do złego uczynku), który nie potrafi zdobyć się na obiektywną ocenę rzeczywistości, ponieważ jego zbrodnia stanowi jej integralny składnik? Przypadek Eichmanna różni się jednak od przypadku pospolitego przestępcy, mogącego skutecznie bronić się przed rzeczywistością świata nie przestępczego jedynie w wąskich ramach swej szajki. Eichmannowi wystarczyło przywołać przeszłość , by utwierdził się w przekonaniu, że nie kłamie i nie oszukuje siebie, bo między nim a światem, w którym kiedyś żył, panował idealna harmonia. Niemieckie zaś społeczeństwo liczące 80 milionów ludzi broniło się przed rzeczywistością i nagimi faktami przy użyciu dokładnie tych samych sposobów: takim samym samookłamywaniem się, tymi samymi oszustwami i głupotą, jakie można było później odnaleźć w mentalności Eichmanna. Owe kłamstwa zmieniały się z roku na rok, a ponadto przybierały niekoniecznie tę samą postać w różnych odłamach hierarchii partyjnej czy też wśród ogółu społeczeństwa. Ale praktyka samooszukiwania się stała się tak powszechna, zyskując niemal rangę moralnego warunku przetrwania, że nawet dziś, po osiemnastu latach od upadku systemu hitlerowskiego, gdy prawie cała konkretna treść kłamstw tego systemu uległa zapomnieniu, trudno niekiedy oprzeć się wrażeniu, że zakłamanie stało się integralną częścią niemieckiego charakteru narodowego” (str. 67)
Eichmann nie musiał przywoływać przeszłości. Teraźniejszość Niemiec niezdolnych właściwie ocenić skali nikczemności hitlerowskiego pokolenia, dawałaby mu równie solidną podstawę do zadufania w sobie.
„”Na pewno nie jestem mięczakiem i jestem gotów pomóc w rozwiązaniu kwestii żydowskiej –pisał Wilhelm Kube do swojego przełożonego w grudniu 1941 roku – ale ludzie wywodzący się ze środowiska naszej kultury są z pewnością czymś innym niż zezwierzęcone hordy tubylców”. Sumienie tego rodzaju, buntujące się - jeśli się w ogóle buntowało – przeciwko mordowaniu ludzi „ze środowiska naszej kultury” przetrwało upadek nazizmu. Wśród Niemców uparcie krążą dzisiaj „błędne informacje”, zgodnie z którymi mordowano „tylko” Ostjuden – Żydów wschodnioeuropejskich”.(str.124)
W tym stosunku do ludzi na Wschodzie łączą się poglądy onegdajszych i dzisiejszych Niemców –wciąż tkwią w swym zakłamaniu i ograniczeniu moralnie niskiej kultury upadłych niemieckich nadludzi.
Dżentelmeni z Ministerstwa Spraw Zagranicznych wystąpili ze starannie przygotowanym memoriałem wyrażającym „pragnienia i koncepcje MSZ dotyczące całkowitego rozwiązania kwestii żydowskiej w Europie” […] członkowie rozmaitych odgałęzień aparatu państwowego nie tylko wyrażali swoje opinie, lecz występowali z konkretnymi propozycjami […] Trzeba będzie zabić 11 milionów Żydów, co jest przedsięwzięciem nie pozbawionym rozmachu. […] Mógł się na własne oczy i uszy przekonać, że nie tylko Hitler, nie tylko Heydrich czy „sfinks” Muller, nie samo SS albo partia, ale elita zacnych pracowników służby państwowej walczy i konkuruje z sobą o zaszczyt przewodzenia w tej „krwawej” operacji.” (str. 145-147)
Prawda jest bowiem dokładnym zaprzeczeniem twierdzenia doktora Adenauera, że naziści stanowili jedynie „stosunkowo mały odsetek” Niemców, podczas gdy ich większość niosła ochoczo pomoc swym żydowski współobywatelom, ilekroć było to możliwe”. Tylko jedna gazeta niemiecka, Frankfurter Rundschau” postawiła – poniewczasie – oczywiste pytanie: dlaczego tylu ludzi, którzy znali z pewnością akta prokuratury generalnej, milczało jak zaklęci – i udzieliła sobie jeszcze bardziej oczywistej odpowiedzi: „Ponieważ czuli się winni”.
Logika procesu Eichmanna, akcentującego zgodnie z koncepcją Ben Guriona sprawy ogólne z uszczerbkiem dla subtelności prawniczych, musiałaby doprowadzić do ujawnienia współudziału wszystkich niemieckich urzędów i władz w ostatecznym rozwiązaniu: wszystkich cywilnych pracowników ministerstw państwowych, sił zbrojnych, włącznie ze sztabem generalnym oraz sfer przemysłowo-handlowych. Ale mimo, że oskarżenie pod przewodem pana Hausnera posunęło się do tego, by powołać na kolejnych świadków ludzi, których zeznania, jakkolwiek ponure i z pewnością prawdziwe, nie miały jednak żadnego – albo tylko bardzo luźny – związku z czynami oskarżonego, unikało starannie poruszenia tego bardzo wybuchowego tematu, jakim był powszechny współudział w zbrodni, sięgający daleko poza szeregi członków partii narodowosocjalistycznej.”( str. 24-25)
Właśnie, kto kiedy pociągnął tych „zacnych” Niemców do odpowiedzialności? Kto ujrzał ich skruchę? Być może teraz, gdy ich dzieci, znowu z pozycji bandyckich, zaczynają uczyć moralności swoje dawne ofiary, należałoby takiego historycznego sądu dokonać. Tych polskich sprzedawczyków, trąbiących o rzekomym niemieckim sukcesie w rozliczeniu się z własną przerażającą przeszłością, należałoby oskarżyć przed sądem polskim w procesie zaocznym Wilhelma Koppe, na przykład.
https://pl.wikipedia.org…
„Dziwne, że Buber nie dostrzegł, jak nieautentyczne musi być owo poczucie winy , któremu nadaje się tak wielki rozgłos. To takie miłe odczuwać winę, jeśli się nie zrobiło nic złego: jakież to szlachetne! Za to trudną z pewnością przygnębiającą rzeczą jest wyznać winę i odpokutować. Młodzież niemiecka żyje wśród ludzi cieszących się autorytetem i pełniących funkcje publiczne, działających we wszystkich sferach życia społecznego, których wina jest istotnie wielka, a którzy nie odczuwają z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Moralną rzeczą na taki stan rzeczy powinno być oburzenie, ale byłoby ono przeszkoda w robieniu kariery. Owi młodzi Niemcy i młode Niemki serwujący nam histeryczne wybuchy uczuć winy, nie uginają się pod brzemieniem przeszłości i winy swoich ojców....”(str. 321-322)
- Żyje się dalej – jaka wina? Wszystko zostało wyjaśnione – trybunał w Norymberdze przecież już wszystko osądził…
Zbrodnia wielka i zakłamanie łotrostwa gigantyczne… Ani Niemcy ani Austriacy nie poradzili sobie ze swoją odpowiedzialnością za wyrządzone światu krzywdy. Gdy mówią o siedzącym w nich głęboko „brunatnym problemie” zamiast wskazywać na siebie, szukają go w spokojnym, nieobciążonym moralnie kraju, jakim jest Polska. Udało się ją im tyle już razy rozszarpać, dlaczego więc nie próbować znowu.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 4149