Nie poznałem osobiście, to się pewnie rzadko zdarza, żadnego z moich dziadków i tylko jedną babcię – ze strony ojca. Nie mam więc wspomnień, których trochę zazdroszczę innym: sadowienia się na dziadkowych kolanach, rozpieszczania prezentami, przyjazdu na wakacje, tych wszystkich specjalnych więzi, które powodują, ze szczególną miłością i szczególnym sentymentem otaczamy rodziców naszych rodziców. Ale przecież, nawet ich nie znając, wiele im zawdzięczam. Na każdego z nas pracują przecież całe pokolenia naszych poprzedników.
Dlatego też z wdzięcznością myślę o znanym mi tylko z fotografii dziadku Ryszardzie Bielińskim – tym ze strony mamy. Odziedziczyłem po nim imię – o co była zresztą straszna awantura – bo matka owego „Ryszarda” dla mnie przeforsowała na siłę, wbrew ojcu, który miał też swoje mocne racje: u niego od pokoleń wszyscy pierworodni to byli Henrycy. On sam, Henryk Tadeusz Andrzej, mój dziadek,a jego ojciec ‒ o którym za chwilę – Henryk Karol, mój pradziadek Henryk Aleksander, a prapradziadek Henryk Ludwik. Ojciec przegrał z mamą batalię w urzędzie, bo w końcu oficjalnie zostałem Ryszardem Henrykiem (ukłon jednak w stronę Taty) Franciszkiem (to z kolei na cześć nieznanej mi babci ze strony mamy) ‒ ale wygrał w kościele, bo oficjalnie na chrzcie miałem imiona w kolejności odwrotnej: Henryk Ryszard Franciszek. No, ale w końcu ostał się ten Ryszard.
Wracając do ojca mamy, dziadek Ryszard był przystojnym mężczyzną, który zakochał się na zabój w babci Franciszce ze Zbijewskich. Chyba po nim mam ten straszny upór: dziadek dwa razy oświadczał się babci – i ta dwa razy go odrzucała (może też była uparta?). „Przyjęła go”‒ jak to wówczas mówiono ‒ dopiero za trzecim razem. Dziadek był właścicielem nie za dużej drukarni oraz antykwariatu, który mieścił się w Warszawie przy Nowym Świecie, w pobliżu Krakowskiego Przedmieścia, niedaleko miejsca, gdzie dziś znajduje się Polska Akademia Nauk. Tuż koło uniwersytetu. Interes (niemieccy) diabli wzięli w Powstaniu Warszawskim. Miał też trochę ziemi niedaleko Warszawy w miejscowości Kopana. I tej ziemi poświecił się tuż po wojnie. Zginął w 1946 roku, gdy zawalił się dom na ulicy Tamka, zbombardowany wcześniej przez Niemców – konstrukcja po latach nie wytrzymała. Tuż przed śmiercią dziadek ożenił się drugi raz, babcia zmarła wcześniej, rodząc brata Mamy. Myślę, że nie tylko upór, ale i pracowitość odziedziczyłem po nim. Niedawno czytałem zachowany list dziadka z okresu między Powstaniem a śmiercią i myślę, że raczej nie był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Dziadek Henryk Karol Czarnecki był dyrektorem teatrów niemal w połowie polskich miast teatralnych, reżyserem, ale również do połowy lat 1920, aktorem. Jego syn, a mój ojciec poszedł w jego ślady ‒ też został reżyserem. Wnuk wybrał inny rodzaj teatru, którym – oczywiście tylko w pewnej mierze – jest polityka. Dziadek Czarnecki kierował teatrami, wystawiał sztuki w Kaliszu, Lublinie, Płocku, Kielcach, Katowicach, Sosnowcu, Grudziądzu… . Zgłosił się na ochotnika do Powstania Śląskiego, ale jego mądrzy dowódcy uznali, że więcej zrobi nie tyle używając karabinu, co polskiego słowa i tak mój dziadek stworzył teatr, który szerzył polskość na terenach, gdzie wybuchały I, II i III Powstanie Śląskie. Później, ze swoją „trupą”, jak to drzewiej mówiono, jeździł w okresie wakacyjnym do Ciechocinka i tam dawał przedstawienia dla tłumów kuracjuszy. Karierę zaczął pod zaborem rosyjskim, a jej szczyt przypadł na lata II Rzeczypospolitej. Aresztowany przez komunistów po drugiej wojnie, przesłuchiwany, zmarł w tajemniczych okolicznościach w 1947 roku.
W czasach burzy dziejowej Piłsudski radził „strzeżcie się agentów”. Miał rację. Ale ja dodam, że w czasie dziejowej zawieruchy warto jest pamiętać o korzeniach.
*felieton ukazał się w „Gazecie Polskiej” (15.07.2015)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2381
Tak trzymać! Wszyscy poltycy mają dokonać samolustracji do 7 pokolenia ;-)