Pewien analityk reguł rządzących sportem przez lata dość trafnie przewidywał kierunki rozwoju tego opium dla mas. Potrafił też w miarę celnie wyłuskiwać nazwiska przyszłych gwiazd spośród plejady młodych talentów. Ściślej, z wyczuciem odróżniał autentycznie rokujących od pozorantów. No i rok temu totalnie mnie wkurzył. – Z niej już nic się nie da wykrzesać – obwieścił po jakimś przegranym meczu Igi Świątek. – Konkurentki już ją rozszyfrowały. Może zapomnieć o sukcesach w wielkim szlemie i w ogóle w turniejach znaczącej rangi.
Powiedziałem mu wówczas, że jest zwyczajnym trollem, zawistnikiem czerpiącym satysfakcję z chwilowego dołka tenisowego absolutu. Teraz unika mnie jak ognia. Niesłusznie, bo nadal pozostaje wnikliwym ekspertem z fatalną wtopą w CV, nie on pierwszy i nie ostatni.
Pointa z tej historyjki posiada według mnie walor uniwersalny. Nie od dziś wiadomo, że niepowodzenia ludzi sukcesu często sprawiają nam mroczną satysfakcję, bo nas dowartościowują. Najpierw bowiem przywłaszczamy sobie ich osiągnięcia. I nikt ich nam nie odbierze. A co złego, to nie my, tylko upadły celebryta, lub celebrzydka.
W zasadzie logika nakazywałaby przypuszczać, że po wimbledońskim triumfie nazwisko Igi Świątek, przyćmi na dłuższą chwilę wszystkie inne. I rzeczywiście hasztag Świątek zepchnął na piąty plan niemal komplet person , które w tym czasie pojawiły się w domenie publicznej. Odnoszę wrażenie, że zbiorową wyobraźnią nie zdołał zawładnąć nawet nasz astronauta, Sławosz Uznański-Wiśniewski, mimo usilnych starań wolnych mediów. W gruncie rzeczy bowiem trudno ekscytować się kolejnym komercyjnym lotem w kosmos, podobnie jak turystyczną wspinaczką na Mount Everest. Bo czasy pionierów na miarę Kolumba, Gagarina i Hilarego dawno już minęły.
Oszołomienie sukcesem Igi Świątek nie zdołało przyćmić wyłącznie jednego nazwiska. I Grzegorz Braun znów osiągnął zamierzony cel zwiększając swą rozpoznawalność. Teraz podobno ma stanąć przed sądem za szerzenie kłamstwa oświęcimskiego. Znawcy tematu twierdzą wszak, że być może wykręci się sianem, chyba, że sędziowie dostaną nań zlecenie polityczne.
Jedno nie ulega wątpliwości, ten sprawny erystycznie judeosceptyk, nie jest kretynem. Sprawnie buduje swoją polityczną pozycję zyskując zwolenników nie tylko w szeregach skrajnej prawicy. A kwestionowanie istnienia w Auschwitz komór gazowych stanowi jedynie prowokacyjne walenie drągiem w pręty prawdy, by nadać rozgłos trudniejszym do podważenia tezom, choćby zaprzeczającym mainstrimowej wersji zbrodni w Jedwabnem czy polemice z przesyconymi naukową rzetelnością publikacjami Barbary Engelking, Jana Grabowskiego i Tomasza Grossa na temat holocaustu.
Przez chwilę wolne media usiłowały jakoś tam skleić glanowanie Brauna z oburzającym progresywne elity wybrykiem prezydenta Andrzeja Dudy. Otóż przytoczył on z aprobatą opinię anonimowego rozmówcy, że sędziowska anarchia bierze się stąd, iż w Polsce dawno już nikogo nie powieszono. I nagle ktoś przypomniał sobie, że nie dalej, jak dwa lata temu jakiś zadymiarz łudząco podobny do Donalda Tuska sugerował przed pałacem prezydenckim głowie państwa słowami Czesława Miłosza: „Nie bądź bezpieczny, poeta pamięta. Możesz go zabić – narodzi się nowy. Spisane będą czyny i rozmowy. Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy i sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.”
Imaginacja podszeptuje mi, że Andrzej Duda mógłby zrewanżować się premierowi równie nośnym cytatem skandując w Alejach Ujazdowskich: „Tedy słuchajże mnie, panie Tusk – jesteś szelma, zdrajca, łotr, rakarz i arcypies!” W oryginale tymi obelgami Andrzej Kmicic potraktował pod jasnogórskimi murami Kuklinowskiego, renegata na niemieckim, wróć, na szwedzkim żołdzie.
No, ale dosyć żartów. Z wieszaniem prezydentowi się upiekło, lecz po kilku dniach znów pokazał swoją prawdziwą twarz prawicowego nacjonalisty i ułaskawił Roberta Bąkiewicza skazanego na prace społeczne za naruszenie nietykalności cielesnej kobiety o ksywie babcia Kasia. Konkretnie ten, wedle bodnarowskiej klasyfikacji, szowinistyczny radykał z grupą narodowców zwlókł ową damę ze schodów Bazyliki Świętego Krzyża, do której zamierzała wtargnąć, wróć, wejść w celu bynajmniej nie modlitewnym.
Babcia Kasia, czyli Katarzyna Augustynek nie jest oczywiście anonimową zadymiarą grasującą po ulicach stolicy wszędzie tam, gdzie prawo i Sprawiedliwość organizuje swoje eventy, na przykład miesięcznice smoleńskie. To jedna ze sztandarowych postaci demokratycznego, bezkompromisowego aktywizmu, permanentna kandydatka na warszawiankę roku.
Szukam eufemizmów, którymi z ostrożności procesowej mógłbym scharakteryzować to zdemoralizowane indywiduum. Ale mi się udał eufemizm. Niegdyś takie grandziary z dysfunkcjami emocjonalnymi szlajały się nad ranem w ciemnych zaułkach Czerniakowa i Pragi Północ. Teraz tylko patrzeć, jak propagandowi geszefciarze w służbie 3 RP, urządzą babci Kasi tournee po generatorach rzeczywistości urojonej.
A ja podziwiam praktyczny zmysł prezydenta. Zwolnił on Bąkiewicza z obowiązku świadczenia pracy społecznej, ale pozostawił w mocy zapłacenie dziesięciotysięcznej nawiązki na rzecz pokrzywdzonej. I bardzo dobrze. Bo pani Augustynek jednym z live motive swych zeznań przed sądami uczyniła obleśną opowieść o policjantach zadzierających jej spódnicę w radiowozach. Za dychę będzie mogła kupić sobie kilka par portek trzęsących się wprawdzie na wietrze historii, ale chroniących przed publiczną nieobyczajnością.
Na razie na mainstrimowych salonach medialnych bryluje profesor filutek, wróć, Andrzej Zoll. Ten zacny emeryt co rusz potwierdza pikantną trafność mojego grepsu, że Zoll uświęca środki. I coraz bardziej przypomina mi pilota z dowcipu o matce proszącej go: lataj synu nisko i wolno…
Otóż zapewne niegdyś matka szeptała do Jędrusia: synu pamiętaj, jeśli w przyszłości, gdy już twoja kariera profesorska z racji sędziwego wieku i dysfunkcji z tym związanych, będzie dobiegać kresu, zapragniesz, by twoje zmącone brzemieniem lat, pozbawione sensu analizy traktowano serio, wygłaszaj je z wystudiowaną miną eksperta, powoli, lekko posapując, głosem nieco monotonnym, acz pewnym swych racji. I rady matki nie poszły w las.
Teraz kilka słów serio. Nieustający amok elyt niepogodzonych z wynikiem wyborów prezydenckich, skłania do czujności. I przyznaję, że nie zaskoczą mnie farsowe hopsztosy Talibów demolkracji walczącej w trakcie zaprzysiężenia prezydenta Karola Nawrockiego przed zgromadzeniem narodowym. Ba, w przypływie niepohamowanej weny widzę oczyma imaginacji zmodyfikowaną scenę z „misia”. Na trybunę wdziera się drągowaty poseł i brzdąkając na bałałajce śpiewa sznapsbarytonem: „jestem wesoły Romek, mam na przedmieściu domek, mały biały domek na kółkach…”. A z oddali dobiega zawodzenie syren karetek pogotowia.
Sekator
Ps.
- A może jakiś butny buc z parlamentarnym glejtem rozpocznie od górnego C - wzdycha podekscytowany mój komputer. - i wyskanduje z trybuny: władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!
Zamierzam go wyłączyć, bo najwyraźniej przegrzały mu się styki. Lecz nagle palec nieruchomieje mi nad przyciskiem. I po chwili zamiast uśpić Eustachego, odpukuję w niemalowane.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 956
Dupa [Katarzyny Augustynek] w zadartej spódnicy symbolem 3 RP?
Nie ma co się mitygować, wszak admin lubi dosadne określenia 😉
Oto bowiem wymierzył karę tej kryształowej, starotestamentowej wywłoce.
Ja tam bym nie był taki łagodny wobec tej żydówki.
Jeśli ktoś ma wątpliwości o czym tu piszę, niech zwróci uwagę na manifestację obok zegarka na ręku.