W Wielkiej Brytanii jest określenie związku premiera z jego ministrami jako 'first among equals' czyli „pierwszy wśród równych". Obecna Rada Ministrów Tuska coraz bardziej przypomina przysłowie: „wśród ślepych jednooki królem”.
Ale skład rządu premier Tusk ma taki, jaki sobie wybrał. Nikt mu ministrów nie narzucał, nie jest to żaden desant z UFO, ani owych pań i panów nie wylosowano ni stad ni zowąd. Można rzec: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Nawet ci z PSL-u to ludzie zaprzyjaźnieni z panem premierem: wpatrzony w niego, jak w święty obrazek minister pracy i polityki społecznej i już wcześniej ulubiony – bo w opozycji do z natury podejrzliwego, nieufnego Pawlaka – minister rolnictwa, który właśnie wrócił na swój dawny fotel oraz wicepremier i minister gospodarki, o ileż przecież bardziej obłaskawiony w porównaniu z jego obalonym poprzednikiem.
Skądinąd o nowym-starym ministrze rolnictwa mówią, że dzięki temu iż: „Kalemba poślizgnął się na świniach, to Sawicki wrócił do koryta” – co oczywiście nie oddaje ani trochę finezji rozgrywek wewnątrz PSL.
Tusk nie ma w rządzie żadnej osobowości, która mogłaby mu zagrozić i na pewno nie jest to przypadek. Długa jest lista tych, których wcześniej politycznie zamordował, by zdobyć monopol władzy w swojej partii: Andrzej Olechowski, śp. Maciej Płażyński, Zyta Gilowska, Paweł Piskorski, Jan Maria Rokita. Dodajmy obitego, ale wciąż żyjącego (i szykującego zemstę), Grzegorza Schetynę. „Słońce Peru” nie lubi innych planet na horyzoncie. Jedno jest społeczeństwo, jedna partia, jeden lider. Tak jak drzewiej bywało.
Choć może Tusk nie docenia niektórych rządowych spryciarzy, na których stawia. Ja doceniam. Widziałem w ostatnich dniach dwa razy w akcji PSL-owskie połączenie wielkoluda i anorektyka czyli ministra Władysława Kosiniaka-Kamysza na spotkaniu z biednymi matkami niepełnosprawnych dzieci w Sejmie. Tusk wciskał ciemnotę, a cwaniak-minister pracy uznał, że milczenie jest złotem i lepiej się nie odzywać, bo skutek może być tylko jeden: medialny łomot. No i grał pan minister od polityki (anty)społecznej rolę Chrystusa Frasobliwego: jego zbolała twarz, współczujące oczy, milcząco zaciśnięte usta i aureola dyżurnej empatii wokół głowy sprawiły, że każdy mógł powiedzieć, że co prawda Tusk zachowuje się albo jak niemota, który nie wie ile ma w kasie, albo agresywny cham. Za to jego minister to uosobienie anielskiej dobroci i ludowego ciepła. Pan WK-K obstawił się w roli biedaczyny - św. Franciszka z Asyżu, ale jak dojdzie co do czego w PSL, to porzuci metaforyczny strój mnicha i energicznie przegryzie tętnicę Piechocińskiemu. Zapewne zresztą z błogosławieństwem swego patrona Donalda Tuska, który lubi patrzeć jak u koalicjanta krew bucha. Cóż, ten typ tak ma, jak śpiewał mój imiennik Rynkowski.
Ok, dam już spokój Tuskowi. Przecież musi mieć chłop czas, żeby się zastanowić. Nad czym? Nad swoją europejską karierą? Ha, ha, wolne żarty, tego nawet sześciolatki posłane do szkoły nie kupią. Właśnie nad sześciolatkami premier powinien się zastanowić. Pójdą do szkoły 1 września czy nie pójdą? Otóż, pójdą, panie premierze, pójdą, bo przecież nie pojadą ani gimbusem, ani klimatyzowanym „tuskobusem”.
*Artykuł ukazał się w „Gazecie Polskiej” (02.04.2014)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2264