Nil nisi bene
Będę głosowała na Jarosława Kaczyńskiego. Dlatego, że jest to wysokiej klasy polityk. Powiem więcej, dlatego, że uważam jego zwycięstwo za ostatni ratunek dla Polski, której obecną sytuację widzę w dość czarnych barwach.
Moja decyzja nie ma jednak żadnego związku z pomysłami jego sztabu wyborczego, które mi się nie podobają i mam prawo o tym otwarcie mówić. Zasada „nil nisi bene” nie dotyczy sztabowców. Gdyby przed poprzednimi wyborami lepiej ich pilnowano może nie doszłoby do posadzenia Kaczyńskiego w czasie debaty naprzeciwko bandy rozwydrzonych klakierów Tuska.
Należę do tak zwanego twardego elektoratu Kaczyńskiego i trudno byłoby mnie do niego zniechęcić. Podobnie, straszliwe faux- pas, które Komorowski popełnił dziękując Tuskowi za szalik, nie zniechęci do niego jego twardego elektoratu, złożonego z osób, dla których likwidacja IPN to sprawa życia i śmierci.
Znowu wymknęło mi się obce słowo, ale wątpię, czy w czasach globalnej wioski, wtrącenie obcego słowa, albo sparafrazowanie powszechnie znanego, przysłowia, może być dla kogoś obraźliwe. Czy gdybym zamiast „faux- pas” napisała „niezła wtopa” ( jak radośnie wykrzyknął pewien młodociany zwolennik Kaczyńskiego oglądający ze mną wystąpienie Komorowskiego) okazałabym komuś szacunek?
Redaktor pewnego popularnego pisma architektonicznego, w którym kiedyś pracowałam uważał, że czytelnika obraża nie tylko każde obce słowo, lecz nawet każde dłuższe zdanie. Zniecierpliwiona jego uwagami, przypomniałam mu podczas kolegium pewien powszechnie znany w języku polskim dwuwyrazowy zwrot, który zdaniem większości najlepiej wyraża wszelkie poglądy i emocje i zaproponowałam, aby dla okazania czytelnikowi szacunku, wypełnić nim cały numer. Tak się jakoś złożyło, że po tym kolegium pracowałam w tym piśmie już bardzo niedługo.
Moim zdaniem, nic tak nie obraża czytelnika, jak założenie, że jest on niedoukiem oraz dostosowywanie się do jego rzekomo niskiego poziomu, przez osoby przypisujące sobie poziom wyższy. Wiele razy widziałam pełne zażenowania miny góralek w Pięciu Stawach, gdy warszawskie „jaśniepaństwo” popisywało się góralską gwarą. Nigdy natomiast nie obserwowałam urazy, gdy ktoś mówił po angielsku czy francusku. Bo ludzi najbardziej obraża pełne poczucia wyższości podszywanie się pod cudzą kulturę. I właśnie to wyśmiewa Wyspiański w Weselu.
W tekście pod rzekomo obraźliwym tytułem ( Ce n’est pas le ton..) próbowałam przekonać siebie i innych zwolenników Kaczyńskiego ( jak widać nieudolnie, chyba jednak słusznie wywalili mnie z tej gazety) żebyśmy nie ulegli pokusie oceniania polityków na podstawie garniturów i krawatów, a przede wszystkim, żebyśmy nie dali się wepchnąć w pojedynek na obcym terenie i na niekorzystnych zasadach.
Nie wygrałabym na przykład konkursu chopinowskiego, choć brzdąkałam w dzieciństwie na pianinie, nawet gdyby zależało od tego moje życie. Nie wygrałabym również w pokera z szulerem, bo nie umiem oszukiwać przy rozkładaniu kart, a najlepszy orator nie wygra dyskusji z przekupką na bazarze ( to właśnie spotkało Jarosława Kaczyńskiego).
Trudno również oczekiwać, że szachista będzie z powodzeniem grał w salonowca. A przecież obecna kampania wyborcza sprowadza się, jak na razie, wyłącznie do salonowca.
Co do orędzia: Rozzłościło mnie nie to, co Kaczyński powiedział ( ma prawo mówić co chce) lecz to, że komentatorzy chwalili go za ubiegnięcie Komorowskiego w ugłaskiwaniu Rosjan. W tych pochwałach zawarta jest implicite ( o Boże, znowu obce słowo, chyba zgłoszę się na elektrowstrząsy) arogancka teza, że aby mieć szansę na sukces, Kaczyński musi się zmienić, musi się dostosować do obowiązującego paradygmatu.
Otóż wcale sobie nie życzę, żeby mój kandydat się zmieniał. Nie odpowiada mi Zelig, który w towarzystwie Francuzów staje się Francuzem, a gdy rozmawia z Chińczykami robią mu się skośne oczy.
Churchill wyglądał jak stary buldog i obiecywał swoim rodakom tylko pot i łzy. A jednak powierzyli mu swoje losy.